Pokwitowanie o północy/Część druga/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
Ostatni dzień.

Pies mistrza Allana, równie mało cywilizowany jak i pan jego, szarpał swój gruby łańcuch i wył na Mac-Diarmidów, otwierając olbrzymią paszczę.
— Ciszej piesku, — rzekł poczciwy Nickolas, — ci ludzie są tu niemal domownikami.... Ale chłopcy, przynieśliście tutaj wódkę, której sam zapach przyjemność sprawia.
Pochylił się nad dzbankiem i pod pozorem powąchania łyknął dobrą porcyę.
— Co tam robisz, Nickolas? — zagrzmiał za nim straszny głos mistrza Allana.
Klucznik zerwał się zawstydzony.
— Ostrożność każe się przekonać, czy złość ludzka nie wprowadza czego niebezpiecznego do więzienia, — wybełkotał zagadnięty.
Mistrz Allan surowym giestem zakazał mu milczeć i sam zbliżył się do dzbanków. Wybrał najpełniejszy z nich, podniósł do ust i nasycił pragnienie.
— Nie zła wódka, — rzekł, oddając dzbanek Nickolasowi, — zanieś to do mojej żony. Dziękuję ci Morrisie, żeś pomyślał o nas.
Mac-Diarmidowie nie zaprotestowali przeciw temu podatkowi, który dozorca nałożył na ich zapasy spożywcze, ten zaś mówił dalej:
— Dawno już nie obchodzono ostatniego dnia w więzieniu w Galway. Wejdźcie chłopcy, ale wynoście się do dyabła przed zachodem słońca, albo zamknę was tutaj. Niech was Bóg, wszystkich papieżników, ześle na wieczne potępienie!
Każden z pięciu braci wziął część zapasów spożywczych i udali się poprowadzeni przez klucznika Nickolasa, do celi więziennej starego Milesa.
W wspólnych sypialniach, przez które przechodzić musieli, więźniowie spoglądali na nich z ciekawością i powstawał wśród nich szmer, w którym wciąż powtarzały się słowa:
Ostatni dzień! Ostatni dzień!
Istnieje zwyczaj, którego ślady natrafiamy u wszystkich narodów, że ostatnie życzenia skazanego na śmierć, zostają uwzględnione. Owo uczucie ostatniej litości, przechowało się od wieków we wszystkich więzieniach w Europie. I nie odmawia się niczego człowiekowi zdrowemu, którego pasmo dni przecięte zostanie za kilka godzin.
W Irlandyi, zwyczaj ten, jak i wiele innych, posunięty jest do ostatnich granic. Nie idzie już o spełnienie jakiej fantazyi skazanego, ale o wesołe spędzenie kilku godzin poprzedzających śmierć.
Skazanemu wolno wybierać, albo spowiednika albo wieczerzę. Dozorca nie może odmówić wstępu do więzienia współbiesiadnikom ostatniego dnia, albo skonfiskować zapasy spożywcze, przyniesione na ostatnią wieczerzę.
Jeżeli więzień jest biednym, albo pozbawionym przyjaciół i musi sam myśleć o wieczerzy, to nadzór więzienny powinien mu dostarczyć kawałek mięsa jak na Boże Narodzenie i pełny dzbanek wódki.
Tak chce zwyczaj i prawo. Mac-Diarmidowie nie potrzebowali tedy się obawiać, ze zostaną zatrzymani zaraz na początku swej śmiałej wyprawy.
Nickolas otworzył drzwi celi więziennej.
— Przyprowadzam ci towarzystwo, stary Milesie, — rzekł wesoło. — Możesz sobie pozwolić dzisiaj mój przyjacielu. Każden musi choć raz w życiu spędzić przyjemną chwilę! Bawcie się dobrze moi chłopcy. Jeżeli mi zostawicie kieliszek wódki, to przyjdę po was na kwadrans przed zamknięciem wrót więziennych.
Młodzieńcy pozostali sami z ojcem.
— Jak się macie dzieci, — rzekł starzec, ucałowawszy każdego z nich, — dziękuję wam za pociechę, jaką mi sprawiacie przy ostatniej wieczerzy.
— Ojcze, usłuchaliśmy cię, — odpowiedział Morris, — kiedy nie chciałeś być ocalonym, przychodzimy cię pożegnać i prosić o błogosławieństwo.
Sam i Owen wyjęli prześcieradła z łóżka i rozłożyli je na ziemi. Na tym obrusie porozstawiali chleby owsiane i gorące kartofle. W środku umieścili wieprzowinę.
Starzec zamyślił się.
— Bóg się nademną ulituje, — rzekł, — i przyjmie mnie do swej chwały. Nie umieram z dobrej woli. Nie przeczcie mi dzieci, jam już bardzo stary i potrzebuję całej mej siły duszy. Jestem posłuszny prawu, tak jak nakazują nasi księża i nasz ojciec O’Connell.
— Niech się stanie wola twoja, — rzekł Morris, już więcej o tem mówić nie będziemy. Zechcij zasiąść do wieczerzy Mac-Diarmidzie. Bracia siadajmy.
Wyrzucono na ziemię siennik z łóżka, starzec, Morris i Michey zajęli na nim miejsca, trzej pozostali bracia siedli na ziemi.
Miles, zanim wziął się do jedzenia, porachował wzrokiem otaczające go dzieci i pogodna twarz jego zasmuciła się.
— Spodziewałem się, że ujrzę tych wszystkich, których kocham, przy ostatniej wieczerzy, — rzekł. — A wielu mi braknie. Czy szlachetna Ellen zapomniała o swym starym ojcu?
Na to pytanie, nikt nie dał odpowiedzi.
Miles zaczekał kilka chwil i mówił dalej.
— Może się ulękła smutnego pożegnania. Błagam Boga by strzegł córkę naszych królów. Wiem, żem ją kochał i szanował jakem był powinien, przez całe moje życie. Gdy będę bliżej Boga, nie zapomnę o niej w moich modłach. Lecz gdzie są Natty, Dan i Jermyn?
— Natty jest chory, — odpowiedział Morris.
— Gdzie są Dan i Jermyn? — powtórzył starzec.
Bracia spuścili oczy i zamilkli.
Nastała cisza. Stary Miles odmówił po łacinie Benedicite i nie pytał już o nieobecnych.
Przystąpiono do wieczerzy. Była to chwila solenna i ponura. Wszyscy bracia z trudnością mogli donieść do ust kawałek strawy. Starzec sam jeden zajadał, jak za dawnych dni, gdy wieczorem cała rodzina zbierała się u wspólnego stołu.
Okno było otwarte. Światło słoneczne igrało wśród liści krzewów posadzonych na dziedzińcu. Po za temi krzewami wznosił się dom nowy, w którym uprzejmy sędzia Mac-Foote, ofiarował gościnność Jozuemu Daws i jego rodzinie.
U jednego z okien tego domu, muślinowa firanka, zasłaniająca szyby, poruszała się od czasu do czasu. Czasami nawet podnosiła się do połowy, ukazując wśród swych fałdów, śliczną twarz młodej dziewczyny, której niebieskie oczy z żywem zajęciem zaglądały do wnętrza więziennej celi.
Napełniono szklanki wódką zmieszaną na pół z wodą.
— Za zdrowie naszego ojca O’Connella! — rzekł stary Miles.
Wszyscy wypili, młodzi ludzie obojętnie, lecz twarz starca zarumieniła się zlekka.
— Dawno, — rzekł, — ten napój gór naszych nie dotknął ust moich. Dzieci, dotrzymujcie mi placu, piję za zdrowie mojej drogiej córki Elleny!
Tym razem napełniono szklanki czystą wódką i wychylono je.
— Bądźcie weselsi, synowie Diarmida, — rzekł starzec, coraz bardziej ożywiony. — Czemuż jesteście tacy smutni i ponurzy? Nasi ojcowie ginęli w walkach, a ja idę ich śladem, gdyż ginę w walce ciemiężonej Irlandyi przeciw niecnej Anglii. Pij Morrisie! pij Micheyu! i wy wszyscy moi drodzy synowie, cieszcie się, gdyż wasz ojciec piękną śmiercią umiera.
— Nasz ojciec ma słuszność, — rzekł Morris, którego głos kłam słowom zadawał, — bądźmy weseli i uczmy się od niego jak umierać za Irlandyę!
Inni bracia chcieli też z kolei coś powiedzieć, ale głos zamierał im w ścieśnionem gardle.
— Jutro, — mówił dalej starzec, — gdy zobaczycie szlachetną Ellen, powiedźcie jej, że radbym był ucałować jej ręce przed zejściem z tego świata, powiedźcie jej, że wam przekazałem i moją miłość i moje poświęcenie dla niej i że będzie szczęśliwą, wielką i czczoną dopóki jeden z synów Diarmida pozostanie przy życiu! Co się tyczy Natty, Dana i Jermyna, powiedźcie, że im wybaczam dzisiejszą nieobecność. Natty i Dan są tęgie chłopaki, mój piękny Jermyn wyrośnie na człowieka, mam w Bogu nadzieję. Szczęśliwym byłem starcem i zacnych miałem synów!
Głos jego zadrżał nieco gdy wymawiał te słowa, a tłumione jego wzruszenie, przeniknęło do głębi serca dzieci.
Miles potarł ręką czoło.
— Czy pamiętasz Morrisie, — r ekł, — jak pewnego dnia Gib Roe przybył do naszego domu? Byliśmy bardzo biedni podówczas, urodzaj nie dopisał, nie było bydląt po drugiej stronie sznura, ale biedny Gib płakał, bo jego dzieci marły z głodu w bagniskach.
— Oddałeś mu wszystko co jeszcze pozostało u nas ojcze, — rzekł Morris.
— Dałeś mu, — dodał Michey, — chleba by nakarmił dzieci i przyodziewek by je okrył.
— A to on cię zabija, — rzekł Owen.
Miles wzniósł oczy ku niebu.
Gniew tryskał z twarzy młodych ludzi, i odezwali się z słowami zemsty.
Morris tylko został równie spokojnym jak i jego ojciec.
— Jak on musiał cierpieć, — rzekł starzec, — zanim się zdecydował spełnić tę zbrodnię. Jak często i jak długo głód jego dzieciom musiał dokuczać. Czyście zauważyli w sali sądowej, bladość lica Giba i wychudzone twarzyczki jego dzieci? Och! ta nędza! ta nędza! która zabija naszą piękną Irlandyę i hańbi ją!
Czoło Milesa pochyliło się i czas jakiś milczał. A gdy znowu głos zabrał, to dla tego, by żądać od synów przebaczenia winy torfiarzowi i jego dzieciom.
Moi kochani, — rzekł następnie podnosząc w górę swoją piękną patryarchalną głowę, — jesteśmy dzisiaj już wszyscy mężczyznami i nie potrzebujecie mnie do kierowania waszemi krokami w życiu. Wiem, ze jesteście zacni ludzie i dobrzy chrześcianie. Umierając, jedno tylko mogę wam dać zlecenie: Kochajcie Irlandyę, jak najdroższą matkę, poświęćcie na jej usługi i siły ciała i zapał serc waszych. Żyjcie dla niej, umiejcie dla niej umrzeć!
Odsunął jedzenie stojące przed nim i złożył ręce wybielałe po długiej bezczynności w więzieniu.
— Irlandya! — rzekł głosem, w którym się całe jego namiętne przywiązanie do kraju malowało. — Irlandya! święta ziemia, którą Bóg karci dzisiaj, w swej sprawiedliwości, ale którą pocieszy jutro! Będziecie żyć jeszcze dosyć długo, szczęśliwe dzieci, by się doczekać świętych czasów ojczyzny! Gdyż zwyciężymy, ja wam to powiadam, a Bóg kładzie tylko słowa prawdy, w usta tych, którzy mają umierać. Od Londonderry aż do Kochu, od Dublina aż do ujścia Shannou, będą Irlandczycy wolni i zamożni. Święta wiara katolicka będzie królować, a herezya zwyciężona pójdzie po za morza kryć swój wstyd i hańbę. Prawa nie będą do nas przychodzić z Londynu, miasta zepsutego i zbrodniczego, lecz w Dublinie zasiadać będzie na nowo odzyskany parlament. Irlandya, zaliczona znowu w poczet narodów otrzyma swój sztandar starożytny i walczyć będzie pod hasłem swojego starożytnego krzyku bojowego. O szczęśliwi, stokroć szczęśliwi! ci, którzy ujrzą szlachetną Erin, budzącą się z długiego snu i wypędzającą Anglika hańbiącego swą obecnością mury w świetnych zamkach naszych praojców! Pracujcie dzieci! bądźcie cierpliwi i silni! zbawienie ojczyzny spoczywa w rękach jej synów!
Twarz Milesa jaśniała natchnionym zapałem. Głos jego brzmiał donośny i potężny. Synowie słuchali ze czcią słów jego, przywiązując do nich przesądną wiarę.
Ten głos ojca, stojącego nad grobem był dla nich głosem proroczym.
Starzec zwrócił się do portretu O’Connella, przylepionego do muru więziennego.
— Wszystko to się spełni, — rzekł, — wierzę te mu, wiem o tem, kiedy Bóg, w swem miłosierdziu zesłał nam tego wielkiego, pokojowego oswobodziciela. Czasy próby już minęły i wolni synowie nie zechcą wierzyć, w jakiej niewoli żyli ich ojcowie. Jaka chwała, dzieci, jaka siła, jakie szczęście czekają was w przyszłości!
Podniósł szklankę do ust i wypił, skłoniwszy się w milczeniu przed wizerunkiem O’Connella. Potem odsunął zdała wypróżnioną szklankę.
— Usta moje nie skosztują już jednej kropli więcej tego napoju, — rzekł. — Wychyliłem ostatni mój toast. Teraz moje dzieci, musimy się rozstać. Jeżeli to prawda, że sędziowie przyspieszyli wykonania wyroku, pragnę ostatnie chwile poświęcić mej duszy.
Morris usłyszawszy pierwsze słowa wymówione przez starca, zadrżał, jak człowiek zbudzony wśród marzeń biciem zegara, który mu przypomina, że nadeszła godzina spełnienia obowiązku.
Bracia zamienili między sobą niespokojne spojrzenia. Słońce chyliło się już na widnokręgu i oświecało wnętrze więziennej celi ukośnemi promieniami.
Na dworze słychać było głosy więźniów wypuszczonych na podwórza, dla wieczornej przechadzki.
Młoda dziewczyna stała wciąż za firanką u okna w mieszkaniu Jozuego Daws. Przyglądała się zamyślona tej dziwnej uczcie, odprawianej niemal pod jej okiem.
Z pomiędzy biesiadników tej pogrzebowej stypy, jednego zwłaszcza nie traciła z uwagi. Godziny mijały i nie spostrzegała ich biegu, jej duże niebieskie oczy, nie odrywały się od bladej twarzy Morrisa Mac-Diarmida.
Biedna Frania! I ona także bardzo pobladła, zamiast uśmiechniętej nadziei i słodkich marzeń, tylko smutek pozostał w jej sercu.
Naraz roztargniony wzrok jej stał się baczniejszym. Potarła palcem szybę zaciemnioną parą jej ust. Morris szybkim ruchem wydobył z zanadrza jakiś przedmiot, którego Frania rozpoznać nie mogła.
Wydało się młodej dziewczynie, że Morris przygląda się bacznie wszystkim ruchom ojca. Rzeczywiście, gdy tenże odwrócił się do okna, by rozpoznać godzinę po położeniu słońca, Morris szybko schwycił jego szklankę, wsypał w nią coś i postawił ją na stole.
— Synowie moi, — rzekł starzec, — czas już byście odeszli.
Mac-Diarmidowie wstali.
Morris wziął dzbanek pełen jeszcze i napełnił wszystkie szklanki.
— Rosa gór naszych, jest zdradną przyjaciółką, — rzekł stary Miles, uśmiechając się i wstrząsając białą głową. — Nie chcę już pić synu Morrisie, ksiądz lada chwila nadejdzie, a potrzebuję być przy zdrowych zmysłach, by rozmawiać z Bogiem.
Zakłopotanie i obawa odbiły się na twarzach młodzieńców.
— Ostatni toast, — szepnął Michey.
— Nie, — rzekł Miles stanowczym tonem. — Nie jesteśmy u siebie w domu, gdzie sen nocny rozpraszał odurzenie potenu. Będę czuwał do rana, a potrzebuję zebrać wszystkie moje siły, wobec ostatniej godziny. Dzieci, idźcie już.
Mac-Diarmidowie stali w milczeniu, ze spuszczonemi głowami, Morrisowi pot kroplami wystąpił na skronie.
Chybił szczęśliwą sposobność i ta mu się z rąk wymykała, nie wiedział jak ją na nowo uchwycić.
— Ojcze, — rzekł naraz, — opowiadałeś nam często bohaterską śmierć naszego przodka Patryka Mac-Diarmid, zabitego przez tyrana Jerzego III i który przed śmiercią wezwał swych dwunastu synów, by wypili wraz z nim toast na cześć Irlandyi.
Oczy Milesa, już spokojne i poważne, znowu zabłysły ogniem. Schwycił swą szklankę i podniósł ją ponad głowę:
— Patryk Mac-Diarmid tak postąpił, prawda! A ten ostani toast nie przeszkodził mu umrzeć jak świętemu, przyciskając krzyż pański do ust. Na kolana dzieci! na kolana!
Starzec ukląkł i przyłożył rękę do serca.
Erinn go Braegh! — rzekł!
I wychylił szklankę jednym tchem.
Erinn go Braegh! — powtórzyli młodzi Mac-Diarmidowie, a twarze ich zajaśniały radością.
Napój, który stary Miles wypił, zawierał proszek kupiony przez Morrisa u aptekarza za dwa szylingi i sześć pensów. Skutek jego był piorunujący. Starzec miał zaledwie czas spostrzedz, jakiego podstępu użyli synowie by go ocalić.
Zdołał jednak jeszcze podnieść się na nogi, ale padł zaraz w objęcie Morrisa, który położył go na sienniku.
— Spieszmy się bracia! — rzekł młodzieniec. — Dzień się chyli ku końcowi i Nickolas nadejdzie.
Morris zdjął prędko spodnie, kurtkę i opończę, a tymczasem jego bracia rozebrali uśpionego starca. Zamiana ubrania nastąpiła w kilku minutach. Morris, nałożywszy na głowę czapkę ojca, siadł w kącie, przybrawszy zwykłą starca postawę.
Temu zaś osłonięto białe włosy podniesionym kołnierzem opończy i Sam z Micheyem podnieśli go z posłania.
Wieczór nadchodził, w celi zrobiło się już ciemnawo.
Niebawem usłyszano na korytarzu regularny i dyskretny chód Nickolasa, a następnie zgrzyt jego wielkiego klucza w zamku.
— No chłopcy, — rzekł otwierając drzwi, — darowałem wam jeszcze kwadransik nad to co byłem powinien i Bogu wiadomo co za to oberwę od mistrza Allana.
Michey odpowiedział mu strofką narodowej piosenki, a Owen zachwiał się jak pijany.
Nickolas uśmiechnął się dobrodusznie.
— Brawo! brawo! zacni chłopcy jak się należy święcili ostatni dzień, a Miles czy dobrze pił, poczciwa dusza?
Arrah! trzymajże Sam brata Morrisa do kroćset tysięcy! — zawołał Michey. — Czy nie widzisz, że inaczej padnie na ziemię jak worek kartofli.
Nickolas nie zauważył dotychczas mniemanego Morrisa, którego bracia nieśli, trzymając go za głowę i za nogi.
Widok ten rozśmieszył go jeszcze bardziej.
— Zacna dusza! — zawołał. — Ha! ha! ha! zacna dusza! czy on tylko pijany? wygląda jak martwy.
Przeszedł przez celę i zbliżył się do kąta w którym Morris odgrywał rolę ojca.
Mac-Diarmidowie śledzili za nim niespokojnym wzrokiem.
— I cóż stary Milesie! — rzekł Nickolas, uderzając go zlekka po brzuchu, — spodziewam się, że miałeś wesoły ostatni dzień ojczulku! Pewien jestem, że będziesz o nim myślał aż do ostatniej chwili.
Mniemany Miles, mruknął tylko coś pod nosem.
— Ha! ha! h a! — zaśmiał się klucznik. — Jak od niego czuć wódkę! Ale kto z nich dwojga bardziej pijany, on czy Morris?
Sam odpowiedział mu śpiewając na cały głos znaną piosenkę: O droga Kasiu!

„O droga Kasiu! odkąd się kochamy.
Czas był już przecie poznać się wzajemnie....“

Owen zaś odpowiadał:

„Robert Cnllagh tęgi szlachcic!
Swoim kijem młynka kręci,
Łamie żebra, ręce łamie
I druzgocze czaszki, piersi...
Robert Callagh kocha Molly
Piękne dziewcze z blond włosami....

— Jezu Chryste! — szepnął klucznik nie mogąc od śmiechu przyjść do słowa, — a to sobie dopiero podchmielili zacni chrześcianie.
Sam dalej śpiewał, mocno giestykulując i płaczą:

Ach! uciekaj drogi! czemu zwlekasz jeszcze?
Wśród zimnej nocy przy księżyca świetle.
Pytaj o luby tylko śmierć cię czeka
Spiesz się, opuszczaj te strony!

Michey udając, że się szamocze z swym żywym ciężarem, zaczął przepitym głosem śpiewać drugą strofkę tego śpiewu, znanego pod nazwą Ned o’Bones, a który jest legendą opiewającą czyny Edmunda Byan de Tuflelaegh, stronnika Stuartów.
Nickolas powrócił do stołu i zajrzał do dzbanków.
— Ciszej! ciszej! moi drodzy! — rzekł, — albo mistrz Allan wpakuje was do kozy.
Nalał sobie wódki do dwóch szklanek i wychylił je duszkiem jednę za drugą z widoczną satysfakcyą.
Sam i Michey przeszli przez próg ze swym ciężarem. Owen szedł za nim śpiewając.
Gdy szli przez korytarze i sypialnie, wszędzie witano ich wiwatami i dowcipkami. Nie umiano dosyć nadziwić się tym zacnym synom, którzy się tak popili, by obchodzić uroczyście śmierć ojca. Nawet mistrz Allan, ułagodził swoje straszne oblicze gdy się z nimi żegnał.
Poczciwy Nickolas, nigdy się tyle nie uśmiał. Gdy ich wyprowadził na ulice i zamknął za nimi ciężcie wrota, oparł się o mur, by się naśmiać dowoli.
Za bramą, siedział olbrzym Mahony na kamiennej ławie i czekał. Michey i Sam, mimo swej siły, już sobie rady dać nie mogli, ale Mahony miał lwie muskuły. Podniósł starego Milesa bez wielkiego wysilenia, zarzucił go na plecy i oddalił się szybkim krokiem.
Noc już była ciemna. W więzieniu słychać było tylko wycie brytanów spuszczonych z łańcuchów. Więźniowie już dawno powrócili do wspólnych sypialni.
Morris Mac-Diarmid siedząc na ławie stanowiącej jedyne umeblowanie więziennej celi ojca, oparł się o otwarte okno. Wychodziło ono na wewnętrzne podwórze i nie było okratowane.
Morris siedział nieruchomy, przygnieciony ciężarem bolesnych dumań. Na podwórzu obsadzonem drzewami, które się znajdowało poniżej jego, dały się słyszeć jakieś kroki. Młodzieniec nie zwrócił na to uwagi.
— Morrisie! — odezwał się głos przytłumiony i nieśmiały.
Morris nie ruszył się. Słyszał wprawdzie, ale przypuszczał, że to złudzenie, dalszy ciąg jego marzeń. Głos umierającej Jessy, wzywał go na pomoc.
— Morrisie! — powtórzono znowu na dole, — Morrisie! Morrisie!
Młodzieniec wstał i wyjrzał przez okno.
— Kto mnie woła? — zapytał.
— Nie znasz mego nazwiska, — odpowiedział głos, — ale mnie znasz jednak. Ja to ci przyrzekłam ocalić twego ojca.
— A jakże wiesz?... — chciał badać Morris.
— Widziałam wszystko, — odpowiedział głos, — widziałam szlachetny twój podstęp i poświęcenie. Ale chodź Mac-Diarmidzie, okno nie wysokie, a ja znam wyjście, którem cię wyprowadzę na ulicę.
Morris wahał się, głos zaczął nalegać z niecierpliwością.
— Chodź, Mac-Diarmidzie, spiesz się! jeszcze ci jedna droga osoba pozostała do ocalenia.
Morris wystawił nogi po za framugę okna.
— Zwiąż prześcieradło, — zawołał głos z trwogą.
Ale młodzieniec już był na podwórzu.
Ujrzał przed sobą Franię.
Byli oboje mocno wzruszeni, aczkolwiek z różnych powodów i serca biły im gwałtownie. Przez chwilę nie byli wstanie słowa wymówić.
Psy, na odgłos skoku obudziły się w sąsiednich podwórzach i straszne ich wycia rozległy się ze wszech stron. Frania przysłuchiwała się i drżała. Morris pierwszy zapanował nad sobą.
— Już mi drugi raz mówisz pani o niej, — rzekł. — Błagam cię powiedz mi....
— Cicho na miłość Boską, — przerwała młoda dziewczyna, kładąc mu zimną rękę na ramieniu, — chodź! gdy będziesz w bezpiecznem miejscu, powiem ci wszystko.
Pociągnęła go za sobą i przeszli przez podwórze. Starali się stąpać jak najciszej, ale czujny słuch brytanów już był obudzony i straszne ich wycia rozlegały się po podwórzach więzienia.
— Chodź! chodź! — powtarzała Frania.
Weszli oboje we drzwi domu zajętego przez Dawsa, od którego drzwi młoda dziewczyna pozostawiła otwarte.
Instynktownie zamknęła je na klucz za sobą, puściła się wraz ze zbiegiem mało z obeznanymi korytarzami, a po wielu próbach dostała się wreszcie do drzwi idących na ulicę, klucz od których zawczasu sobie przywłaszczyła dla ocalenia starego Milesa.
Wyszła z Morrisem.
Ten zajęty wyłącznie jedną myślą, nie podziękował jej nawet.
— Pani wiesz, gdzie się ona znajduje, — rzekł, — błagam cię powiedz mi!
Frania przycisnęła rękę do serca, którego bicia nie dawały jej przyjść do słowa.
— Daj Boże byś ją ocalił Morrisie, — rzekła wreszcie, — i by cię ona kochała. Jessy O’Brien została z rozkazu Jerzego Montrath zamkniętą przez kobietę nazwiskiem Marya Wood, w zachodniej wieży starego zamku Diarmidów.
Morris cofnął się krokiem w tył.
— Tak blizko mnie, — szepnął, — czy podobna! Och! nie zwodź mnie pani!...
Frania ruszyła tylko zwolna śliczną swą główką.
— Ja bym cię miała zwodzić! — rzekła łagodnie. — O nie! kocham ją, kiedy ty ją kochasz... a jeżeli Bóg moich modłów wysłucha, to ona będzie szczęśliwą by ciebie uszczęśliwić. Nie odchodź jeszcze, — dodała, — nie wszystko jeszcze ci powiedziałam. Człowiek, który mieszka w ruinach i zowie się Pat, ma sobie polecone dostawiać jej żywność.
Potwór! — szepnął Morris, w umyśle którego rozjaśniło się nagle, wobec tej niespodziewanej wiadomości.
— Człowiek ten powie ci, — mówiła dalej Frania, — jakim sposobem można dostać się do zamurowanego grobu. Idź teraz Mac-Diarmidzie, niech ci Bóg dopomaga.
Podała mu rękę. Morris w ciemności nie dojrzał tego ruchu i uciekł nie wyrzekłszy ani słowa, uniesiony rozbudzoną nadzieją.
Frania opuściła rękę i oczy napełniły się jej łzami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.