Pokwitowanie o północy/Część druga/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Pokwitowanie o północy
Podtytuł Powieść
Wydawca Noskowski
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La quittance de minuit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Ruiny zamku Diarmidów.

Długo stała Frania na tem samem miejscu, po odejściu Morrisa Mac-Diarmida. Odgłos kroków jego ucichł już, a Frania nie ruszała się, nie myśląc nawet o otarciu łez, które napełniały jej powieki.
— Nawet mi nie podziękował! — rzekła wreszcie. — Tylko o niej myśli. Mój Bóże!
Coraz większy hałas powstający w więzieniu ocucił ją. Ocknęła się z zamyślenia i wróciła do domu.
W więzieniu powstało straszne zamięszanie; ksiądz przybył przypadkiem zaraz po odejściu Morrisa, Nickolas zaprowadził go do celi skazanego.
Ucieczka została tedy natychmiast odkrytą.
— Kto by się był tego spodziewał, — rzekł poczciwy Nickolas ze swym wiecznym uśmiechem. — Stary Mac-Diarmid wyglądał na takiego poczciwego człowieka, a przytem pijany był jak patryarcha Noe!
W sypialniach i w korytarzach rozległ się niebawem gwar straszny. Więźniowie skorzystali ze sposobności by hałasować, dozorcy robili sobie wzajemnie gorzkie wyrzuty; a srogi Allan, wszystkim bez wyjątku groził szubienicą.
Ale nikomu nie przyszło do głowy przypuszczać nawet, któremi drzwiami więzień wydostał się na wolność. Podejrzywać rodzinę zacnego Jozuego Daws podintendenta policyi londyńskiej! No to trzeba by chyba być szalonym!
Frania zamknęła drzwi od ulicy i przybrała obojętną twarz by módz wrócić do salonu swej ciotki. Gdy weszła, łzy jej już oschły i poważna fizyognomia, miała zwykły spokojny wyraz. Cierpienie swe ukryła w serce.
Jeszcze nie było bardzo późno, ale milordowa Montrath, czując się zmęczoną, prosiła o pozwolenie pójścia spać. Fenella Daws była więc sama i siedziała przed otwartym albumie i z ołówkiem w ręku.
Szukała zręcznego zwrotu stylu, by zaznaczyć w swych no tatkach wizytę milordowej Georgiany Montrath, bez nadawania jednak temu zdarzeniu zbyt wielkiego znaczenia i z tą swobodą właściwą ludziom dobrego tonu.
Fenella, we własnej opinii należała do tonu najlepszego, ale subtelny jej geniusz nie umiał się zdobyć na znalezienie owego szczęśliwego zwrotu. Napisała już i przekreśliła z pół tuzina zdań, pomiędzy niemi następujące:
„Uprzejma wizyta kochanej Georgiany (milordowej Georgiany Montrath, żony Jerzego lorda Montrath, członka izby panów połączonych królestw Wielkiej Brytanii), która zrobiła nam niespodziankę, zaprosiwszy się bez ceremonii na obiad“.
Fenella znajdowała, że zdanie to nie jest dosyć poważne. Podczas gdy szukała innego, Frania przeszła przez salon i udała się do pokoju, w którym nocowała z Georgianą.
Zastała ją dręczoną niepokojem i przygnębioną pod brzemieniem nieszczęść. Frania dobrem słowem usiłowała ją pocieszyć i dodać jej odwagi. Milordowa Montrath usnęła, Frania czuwała.
Piękna w niej była dusza. Modląc się, błagała Boga o szczęście Morrisa i ocalenie Jessy.
Morris w ciągu kilku minut przeszedł przez miasto. Puścił się znowu drogą do Kilkeran, którą już tyle razy przebył. Noc była tak czarna i mgła tak gęsta, że Morris, chociaż znał dobrze okolicę, z trudnością mógł się kierować.
Ciężka atmosfera zapowiadała burzę. Od czasu do czasu, gdy wiatr zawiał od zachodu i rozpędził mgłę na chwilę, w dali ukazywały się światełka w Galway i czerwone latarnie statków stojących na kotwicy w zatoce.
Gdy wiatr ustawał, mgła zbierała się znowu, żaden powiew nie poruszał nieruchomej atmosfery.
Wówczas Morris kierował się już tylko swoim instynktem i jakimś głuchym dźwiękiem, który słyszał przed sobą od chwili wyjścia z miasta i który zdawał się postępować także w kierunku Ranach-Head.
Morris, nie był wstanie określić zkąd pochodził ten dźwięk, trudny do wytłómaczenia o tej porze: był to jakby tętent oddziału konnicy, jadącej kłusem na jakie pół mili przed nim.
Morris gotów był przysiądz niemal, że się nie myli. Co go utwierdzało w tem przekonaniu, to, że chociaż sam biegł szybko, ten tętent dawał się słyszeć zawsze w tej samej odległości, a jeżeli się doń zbliżył, to bardzo nie wiele. Lecz z drugiej strony, jakiż mógłby być powód tej nocnej wyprawy? Regularność powtarzających się dźwięków zdradzała żołnierzy, ale jak przypuszczać, że w chwili, gdy stolica hrabstwa potrzebowała wszystkich obrońców, wysyłano wojska do małego miasteczka Kilherran, którego same odosobnione położenie, zabezpieczało zwykle od wszelkich zaburzeń politycznych?
Prawdę powiedziawszy Morris tak ściśle nie rozumował. Serce jego i umysł zanadto były przepełnione innym przedmiotem, by mógł długo myśleć o owym szumie zasłyszanym wśród ciemności. Szedł wciąż na przód, przyspieszając kroku, jakby chciał w jednej chwili przebyć przestrzeń dzielącą go od narzeczonej.
Był teraz pełen nadziei, nie wolnej jednak od ciężkiej troski. Jessy wyrzuciła swój rękopis, będący ostatnią jej skargą i błaganiem o pomoc, w chwili, gdy już jej wszystkiego brakło.
A wołanie jej przez dwa dni pozostało bez skutku.
Dwa dni, dwa długie dni od czasu, gdy pierwszy raz uczuła dotkliwe udręczenia głodu.
Jakże więc każda minuta była drogą. Morris musiał ją sobie wyobrażać już umierającą i tylko błagał Boga by o kilka chwil przedłużył konanie nieszczęśliwej ofiary.
Wszystko teraz zrozumiał, zrobiło się jasno w owym labiryncie, w którym umysł jego błąkał się jeszcze dnia poprzedniego.
Ów gwar Londynu, o którym wspomniała Jessy, był to szum morza, ów chleb rzucany codzień przez niewidzialną rękę, było to pożywienie, które Pat, w swem mniemaniu, dawał potworowi, chowanemu, według naiwnego przekonania mieszkańców okolicznych, dla zagłady katolików, ukośna strzelnica w więzieniu, wychodziła niezawodnie na sccody Olbrzyma Ranach i chleb wrzucowy przez Jessy, upadł u stóp przylądka.
Wszystko to było prawdą. Ale Morris przyspieszał biegu, bo wszelkie wyjaśnienia nie warte były tyle, ile kawałek chleba, dany w porę biednej zagłodzonej istocie.
Słyszał wciąż i coraz bliżej ów szum, który wziął za tętet oddziału konnicy. Niczego jeszcze nie mógł dojrzeć, gdyż ciemność była straszna, ale pewna okoliczność utwierdziła go w powziętem przekonaniu.
W połowie drogi do Kilkerran, jakiś głos odezwał się tuż za nim wołając: Kto idzie? Jednocześnie dał się słyszeć tętet galopującego jednego konia.
Nikt nie odpowiedział na zapytanie: Kto idzie? które powtórzono głosem silnym i groźnym.
tętet galopu zbliżał się do Morrisa. W chwili gdy zabrzmiał trzeci raz okrzyk: Kto idzie? jeździec przeleciał pędem obok niego i tak blizko, że młodziec mógł rozpoznać czerwony mundur dragonów Jej Królewskiej Mości.
Był to major Percy-Mortimer, dążący do Galway, dla zwalczenia swych przeciwników.
Korzystając ze snu Elleny, wyszedł cicho, pozostawiając ją śpiącą na burnusie.
Jego to chód, czatujący Jermyn słyszał na wybrzeżu.
Ellen nauczyła go gdzie znajdzie konia, pędząc galopem do Galway myślał sobie:
— Jutro powrócę zwycięzcą; będzie szczęśliwą i wśród radości przebaczy mi!
Biedna Ellen!
Morris nie poznał majora.
Oddział jazdy, jadący na przodzie składał się też z dragonów królewskich i był pod dowództwem pułkownika Brazera. Za przewodnika służyła mu Katti Neale, żona Owena, która chciała pomścić swego ojca, zamordowanego przez Molly-Maguires.
Grożąca burza nie pozwoliła dragonom siąść na statek, jak to pierwiastkowo radziła Katti i dla tego jechali do Kilkerran, zkąd można było spostrzed ogień na szczycie Ranach-Head.
Morris przekonawszy się, że miał przed sobą oddział wojska angielskiego, zeszedł z głównej drogi. Puścił się polem idąc w tym samym kierunku co i dragoni.
Przybył jednocześnie z nimi naprzeciwko pałacu Montrath. Burza rozpędziła już mgłę; z czarnego nieba nie spadała kropla wody, ale wiatr dął z coraz większą wściekłością, gnąc odwieczne dęby w parku, jak kłosy.
Pomiędzy drzewami przeświecało jakieś światło od strony ruin zamczyska, a gdy Morris dostał się wreszcie do jednej z długich ulic, ujrzał ogień na szczycie Ranach.
Ścisnął pas koło bioder, wstrząsnął długiemi włosami zesztywniałemi od potu, zrobił młynka swym kijem i puścił się dalej.
Niebawem wyprzedził dragonów. Nie wiedział czy pojadą oni dalej ku przylądkowi, czy też zwrócą się na lewo, wzdłuż parku w kierunku Kilkerran.
Nie wiele go to zresztą obchodziło. On szedł naprzód.
W kilka minut później przechodził koło nowego pałacu, nie rzuciwszy nawet okiem na okna, po za któremi migotały światła w różnych kierunkach.
Wreszcie, po ostatniem wysileniu stanął u stop wieży starego zamczyska. Zatrzymał się chwilę, gdyż już mu tchu nie starczyło. Jakiś głuchy szmer dochodził od strony pałacu Montrath a w powietrzu dał się czuć zapach dymu.
Morris nie odwrócił nawet głowy i wszedł do schronienia Pata.
Nora ta była oświetloną gałęzią sosnową wetkniętą w mur, Morris wchodząc usłyszał żałosną skargę:
— Ach! Mac-Diarmidzie, mój bracie, — wołał głos, — na twoje zbawienie zaklinam cię, zlituj się nad nieszczęśliwym! Związali mnie tutaj w moim domu, sznurami, które mi się w ciało wpiły. Przyprowadzą tutaj potwora.... Boże wielki! cóż ja zawiniłem, że mnie tak ciężko karzesz? To tygrys Morrisie i czuję już jak mi druzgocze kości żelaznemi zębami.
Biedny Pat był rzeczywiście związany i leżał na słomie.
— Gdzie ona? — zapytał Morris, który wciąż o jednem tylko myślał.
— Więc to lwica! — zawołał nieszczęśliwy chłopiec. Jezu Chryste! Matko Najświętsza! Aniołowie święci! zlitujcie się nademną.
Wił się na słomie jęcząc i lamentując. Zęby mu się trzęsły, włosy stawały dębem na głowie. Morris schwycił go za ramie i gwałtownie nim wstrząsnął.
— Gdzie ona? — powtórzył groźnie, — gdzie jej więzienie?
Pat wił się tylko i jęczał.
Morris miał go już schwycić za włosy, gdy nagła myśl przeszła mu przez głowę. Zerwał się szybko i schwyciwszy się obiema rękami za czoło, począł rozważać.
Ktoś widocznie uprzedził go w ruinach, kiedy Pat związany, leżał na słomie. Czy byli to Mac-Diarmidowie? czy też wróg jaki?
Imię lorda Jerzego zawisło na ustach Morrisa, straszna trwoga schwyciła go za serce.
Pochylił się znowu nad Patem, który leżał nieruchomy.
— Czy to lord Jerzy?... — począł badać.
— Ależ tak, złotko moje! — przerwał biedny chłopiec, — to milord, nasz zacny pan i jego plenipotent Crackenwell.
Morris zachwiał się na nogach.
— Gdzie oni są? — zawołał gwałtownym głosem.
— Najświętsza Pan no! alboż ja mogę wiedzieć?
— Którędy wyszli?
Pat wskazał małe drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego dnia poprzedniego z trzema chlebami owsianemi i z dzbankiem wody.
Drzwi nie były zamknięte, Morris wybiegł niemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.