Podróż do Bieguna Północnego/Część I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Podróż do Bieguna Północnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Voyages et aventures du capitaine Hatteras
Podtytuł oryginalny Les Anglais au Pôle Nord
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.
Doktór Clawbonny.

Ryszard Shandon był wybornym marynarzem; odbywał niejednokrotne podróże po morzach północnych i zyskał sobie reputacyę jednego z najbieglejszych wielorybników. — List podobny mógł go zadziwić, i zadziwił w rzeczy samej, lecz przyjął go z krwią zimną, właściwą wytrawnemu człowiekowi.
Zresztą znajdował się właśnie w warunkach wymaganych; nie miał ani żony, ani dzieci, ani żadnej rodziny, był jak ptak wolnym; nie namyślając się też długo poszedł do pp. Marcuart et Com. bankierów.
Skoro tam są pieniądze, mówił sobie, reszta pójdzie jak należy.
W domu bankierskim przyjęto go ze wszelkiemi względami, przynależnemi człowiekowi, na którego czekają w kasie złożone szesnaście tysięcy funtów sterlingów; sprawdziwszy osobiście tę okoliczność, Shandon kazał sobie podać arkusz czystego papieru, a napisawszy na nim ciężką ręką odpowiedź oznajmiającą przyjęcie propozycyi, odesłał takową pod wskazanym mu adresem.
Tegoż samego dnia jeszcze porozumiał się z fabryką okrętów w Birkenhead, a we dwadzieścia cztery godzin później, Forward był już na warsztatach.
Ryszard Shandon czterdziestoletni kawaler, był mężczyzną dobrze zbudowanym, energicznym i odważnym, to jest posiadał trzy niezbędne dla marynarza przymioty, zapewniające mu wiarę w samego siebie, dzielność i krew zimną w każdym wypadku. Wiedziano, że był zazdrośnym i przykrym, dla tego też obawę tylko zawsze obudzał w majtkach mu podwładnych, a nigdy miłości; to jednak nie przeszkadzało mu do skompletowania załogi, bo z drugiej strony znano jego zręczność i wiedziano, że w każdym razie zaradzić sobie potrafi.
Shandon obawiał się wprawdzie, czy ta zbytnia tajemniczość nie zaszkodzi mu w rekrutowaniu ekwipażu.
To też, pomyślał sobie, najlepiej będzie nie mówić o tem szeroko. Nie jeden z tych psów morskich będzie się wprawdzie dopytywać, a gdzie? a po co? a dla czego? ale djabła się dowie! Ten pan K. Z. jest to sobie widać jakiś facetus nie znający się na rzemiośle, lecz skoro mnie zna i ma we mnie zaufanie, dosyć mi na tem. Okręt jego będzie doskonale wykończonym odpowiednio do swego przeznaczenia, bo niech się nie zwę Ryszardem Shandon, jeśli on nie jest przeznaczony do pływania po morzu lodowatem; ale o tem tylko ja wiedzieć będę i moi oficerowie.
Shandon wziął się do umawiania ludzi, ściśle przestrzegając warunków w liście mu wskazanych, szczególniej pod względem zdrowia i stosunków rodzinnych.
Znał on pewnego zucha, doskonałego marynarza, nazwiskiem James Wall. Ten Wall mógł mieć lat około trzydziestu i nieraz już bywał na morzu Północnem; otóż jemu Shandon zaproponował posadę trzeciego oficera, a James Wall przyjął z zamkniętemi jak to mówią, oczyma; kochał on swoje rzemiosło i chodziło mu głównie o to, aby nie próżnować. Shandon opowiedział mu cały interes ze wszelkiemi szczegółami, równie jak i niejakiemu Johnson‘owi, którego przyjął na retmana.
— Co do niebezpieczeństwa, mówił James Wall, jest ono tu takie jak i wszędzie. Jeśli chodzi o wynalezienie przejścia Północno-Zachodniego, to i z takich wypraw ludzie powracają.
— Nie zawsze, dodał Johnson, lecz to znowu nie może przeszkadzać puszczeniu się w podróż.
— Zresztą, jeśli się nie mylimy w naszych przypuszczeniach, powiedział Shandon, wyznać potrzeba, że podróż ta w korzystnych przedsiębierze się warunkach. Forward będzie ślicznym statkiem, z wyborną, machiną, i wytrzyma najdalszą drogę. Załoga cała składać się będzie z ośmnastu ludzi.
— Ośmnastu ludzi, rzekł Johnson, to właśnie tylu, ilu ich miał na pokładzie Amerykanin Kane, gdy się puszczał w ową, sławną, podróż ku biegunowi.
— Dziwna jednak rzecz, dodał Wall, że jakiś prywatny człowiek ma ochotę próbować jeszcze przedsięwzięcia, które już Angliję przeszło 760,000 funtów sterlingów kosztuje — bo tyle wydano na wyprawy wysłane w celu poszukiwania kapitana Franklina — a żadna z nich nie przyniosła najmniejszego pożytku. Cóż tam za licho jeszcze ryzykuje swój majątek na takie głupstwo!
— Ależ to są tylko nasze przypuszczenia; a może tu chodzi o jakie nowe odkrycie? niewiemy jeszcze czy na północne czy na południowe udamy się wody. Zresztą codzień się spodziewam jakiegoś doktora Clawbonny, który więcej zapewne od nas będzie wiedział i od niego się też całej prawdy dowiemy.
— Czekajmyż więc, dorzucił Johnson, a ja tymczasem zajmę się wyszukaniem zuchów do naszego ekwipażu; a co do gorącej krwi, jak tam pisze kapitan, to już spuść się tylko na mnie poruczniku.
Johnson był człowiekiem nieocenionym. Nie obcą mu była żegluga pod wysokiemi szerokościami geograficznemi. Jako kwatermistrz znajdował się on na pokładzie Feniksa, który należał do wyprawy w roku 1853 wysłanej dla odszukania Franklina; był świadkiem śmierci francuzkiego porucznika Bellot, któremu towarzyszył w wycieczce po lodowiskach. Johnson znał wszystkich marynarzy w całym Liverpoolu, i rozpoczął rekrutowanie natychmiast.
On, Shandon i Wall, tak dobrze wzięli się do tego, że w pierwszych dniach grudnia mieli już cały komplet potrzebnych im ludzi; lecz nie przyszło to całkiem bez trudności. Nie jeden połakomił się zrazu na wysoką płacę i korzystne na przyszłość warunki, lecz potem zastanowiwszy się sam, lub namówiony przez przyjaciół, cofał swe słowo i odnosił zadatek. Każdy zresztą chciał zbadać tajemnicę i zarzucał pytaniami porucznika Shandona, ten zaś chcąc się pozbyć ciekawych, odsyłał wszystkich do Johnson‘a.
— I cóż ci mam powiedzieć mój przyjacielu? jednakowo wszystkim odpowiadał retman; ja tyle wiem co i ty. W każdym razie mogę cię tylko zapewnić, że będziesz w dobrem towarzystwie, z zuchami takiemi jak i ty, a tymczasem wolno ci przyjąć lub odrzucić propozycyę.
I byli tacy co przyjmowali.
— Widzisz przecie, mawiał znowu nieraz, że mam aż nadto w czem wybierać; piękna płaca, nigdy dotąd w marynarce nie praktykowana i pewność zyskania ładnego za powrotem kapitaliku! doprawdy jest się na co połakomić.
— Zapewne, odpowiadali majtkowie, dobrzeby to było mieć na stare lata zabezpieczony kawałek chleba!
— Nie taję też, mówił dalej Johnson, że wyprawa będzie i długa i niebezpieczna; tak wyraźnie powiedziano w instrukcyi. Dobrze jest na to z góry być przygotowanym, że próbować się będzie wszystkiego do czego człowiek jest zdolny, a może i czegoś więcej jeszcze. Jeśli przeto nie czujesz w sercu odwagi do tego, jeśli nie jesteś gotów na wszystko, jeśli wolisz twą skórę zostawić gdzieindziej a nie tam, to zrób lewo w tył i nie zabieraj miejsca dzielniejszym od ciebie zuchom.
— Ależ przynajmniej mości Johnsonie, odpowiadał majtek, do muru prawie przyparty, znacie zapewne kapitana?
— Kapitanem mój bracie jest Ryszard Shandon, dopóki się inny nie zjawi.
A trzeba dodać, że było to tajemnem porucznika pragnieniem; wyobrażał on sobie wciąż, że w ostatniej chwili otrzyma instrukcye dokładne o celu podróży i pozostanie dowódzcą statku. Dawał się nieraz z tem słyszeć, już to w rozmowie z oficerami, już pilnując roboty około brygu, którego kadłub stał na warsztatach w Birkenhead, podobny do szkieletu wieloryba leżącego brzuchem do góry.
Shandon i Johnson ściśle stosowali się do poleceń pod względem zdrowia ludzi umawianych do załogi; wszyscy oni wyglądali doskonale, a zapału mieli tyle, że możnaby nim ogrzać machiny Forwarda; zresztą byli to ludzie od ważni, energiczni i na wszystko gotowi, choć nie wszyscy jednakiej siły. Shandon wahał się z przyjęciem niektórych, jak naprzykład majtków Gripper i Garry, oraz harponera Simpsona, dla tego że byli chudzi; że jednak dobrze byli zbudowani, i pełni dobrej woli, przyjął ich także.
Cała ta załoga składała się z ludzi jednej i tej samej sekty protestanckiej. W długich wyprawach modlitwy wspólne i czytanie biblii zespalają myśl ludzi, dodają im odwagi w chwilach zniechęcenia, ważną jest przeto rzeczą, aby i pod tym względem zgoda była zupełna. Shandon z doświadczenia znał pożytek praktyk religijnych i wpływ ich na umysły ludzi do załogi należących, zawsze one są stosowane na pokładzie okrętu mającego zimować na wodach podbiegunowych.
Gdy załoga była już skompletowaną, Shandon przy pomocy swych dwóch oficerów zajął się zaprowidowaniem okrętu, ślepo trzymając się w tym względzie instrukcyj kapitana jasnych i wyraźnych, w których dla każdego z osobna przedmiotu ilość i jakość były oznaczone. Ponieważ pieniędzy nie brakło, wszystko tedy płacono gotówką i na każdem kupnie zyskiwano rabat 8 na sto, którą to oszczędność Ryszard Shandon jak najskrupulatniej zapisywał na rachunek kapitana K. Z.
Załoga, ładunek, oraz wszelkie przybory i zapasy gotowe były w styczniu 1860 r.; roboty około wykończenia statku szły z ogromnym pośpiechem. Shandon codziennie bywał w Birkenhead.
Dnia 23 stycznia przewoził się on statkiem parowym na drugą stronę Merseyu; dzień był pochmurny, a gęsta mgła dość zresztą w tamtym zwyczajna kraju, zniewalała marynarzy do kierowania się zapomocą busoli, przy przepływie rzeki, choć cała taka podróż trwała zaledwie dziesięć minut.
Pomimo jednak mgły tak gęstej, Shandon spostrzegł zbliżającego się doń małego człowieczka pękatego, z twarzą wesołą, w rysach której przebijała się pewna przebiegłość, przyjemna wszakże i ujmująca. Człowiek ten przystąpiwszy do niego uchwycił go za obie ręce i uścisnął je z serdecznością, szczerotą i żwawością Francuza. Potem zaczął mówić bardzo prędko, gestykulując przytem z żywością; myśl jego potrzebowała wyjść z jego głowy, jeśli nie miała jej rozsadzić. Jego oczy małe a bystre, jego gęba duża a ruchoma, były niejako klapami bezpieczeństwa, przez które uchodziło to co go przepełniało. Mówił a raczej trzepał językiem tak żwawo, że Shandon nic nie mógł zrozumieć.
Jednakże porucznik poznał niebawem małego gadułę choć go nigdy dotąd nie widział. Gdy zmęczony człowieczek przestał mówić na chwilę, Shandon odgadując w nim gościa listem zapowiedzianego, zawołał:
— Doktór Clawbonny!
— On sam, we własnej osobie, kochany dowódco! Już od kwandransa przeszło szukam cię wszędzie i wszystkich się o ciebie dopytuję! Pojmujesz moję niecierpliwość! jeszcze pięć minut dłużej, a byłbym w rozpaczy! Więc to ty jesteś, ty! dowódca Ryszard! istniejesz naprawdę? nie jesteś mythem! O! podaj, podaj mi rękę twoją, niech ją raz jeszcze uścisnę w mej dłoni! Tak, to jest rzeczywiście dłoń Ryszarda Shandon! Gdy zatem jest dowódca Ryszard, to musi być i dowodzony przez niego bryg Forward, który odjedzie w drogę, a przeto, mnie doktora Clawbonny na swój pokład zabierze.
— Ależ tak doktorze, ja jestem Ryszard Shandon, jest i bryg Forward i pojedziemy z pewnością.
— Oto co się nazywa mówić do rzeczy! zawołał doktór, nabrawszy w płuca dostateczny zapas powietrza. Widzisz mnie uradowanego, uszczęśliwionego. Oddawna już oczekiwałem na podobną sposobność i pragnąłem przedsięwsiąść podroż w tym rodzaju; dziś jestem u kresu mych życzeń najgorętszych, a z tobą...
— Pozwól pan... rzekł Shandon.
— Z tobą, wrzeszczał Clawbonny, nie dając mu przyjść do słowa, z tobą zajedziemy daleko i nie cofniemy się ani na jedną stopę.
— Ależ... wtrącił porucznik.
— Boś ty doświadczony w swem rzemiośle wyjadacz; umiem na pamięć cały stan twej służby. Oh! tęgi jesteś marynarz.
— Jeśli pan zechcesz...
— Nic nie chcę, nic mi nie potrzeba, i nikt, bądź pewnym, nie zdoła zachwiać we mnie wiary w twą zręczność, męztwo, ty sam nawet. Kapitan, który cię wybrał na porucznika zna się na tem wybornie, mogę ci zaręczyć.
— Lecz nie o to idzie, rzekł Shandon zniecierpliwiony.
— A o cóż tu idzie, o co? mówże mi co prędzej.
— Do djabła! mówić mi nie pozwalasz doktorze, a chciałbym się przecie dowiedzieć, jakim sposobem zaproszony zostałeś do przyjęcie udziału w wyprawie?
— Przez list, przez ten oto list zucha kapitana, który w niewielu wyrazach umie być tak wymownym.
To mówiąc, doktór podał marynarzowi list treści następującej:

Inwerness 22 stycznia 1860 r.
Do Doktora Clawbonny
w Liverpoolu.

Jeśli doktór Clawbonny chce na brygu Forward odbyć podróż daleką, to może się zgłosić do porucznika Ryszarda Shandon, który otrzymał już względem niego zlecenia.

Kapitan brygu Forward
K. Z.

— List otrzymałem dziś rano i już mię widzisz gotowym wstąpić na pokład Forwarda.
— Ale, rzekł Shandon, czy wiesz przynajmniej doktorze, jaki jest cel tej podróży?
— Bynajmniej! ale cóż mnie to obchodzi, bylebym jechał? Mówią żem uczony; nie wierz temu kochany poruczniku, nie wierz! Ja nic nie umiem; a jeślim napisał kilka książek, które są dość pokupne, to źle zrobiłem i śmiało mogę powiedzieć, że publiczność kupując je, zbyt jest pobłażliwą. Ja nic nie umiem, wiem tylko żem ciemny jak tabaka w rogu. A ponieważ nadarza mi się zręczność, uzupełnienia, nabycia raczej, wiadomości z dziedziny takich nauk jak medycyna, chirurgija, historya, geografija, botanika, mineralogija, konchyologija, geodozya, chemija, fizyka, mechanika, hydrografija i t. d. więc chwytam tę sposobność z ochotą, i nie dam się długo prosić.
— Więc, rzekł trochę zmięszany i niezadowolony marynarz — więc pan nie wiesz dokąd ma płynąć Forward?
— I owszem, mój dowódco! popłyniemy tam, gdzie będzie można czegoś się dowiedzieć, coś poznać, wynaleźć nowego, lub porównać z dawnem; gdzie są inne zwyczaje, inni ludzie, inne kraje; gdzie będzie można poznać ich obyczaje, słowem popłyniemy tam gdziem nigdy jeszcze nie był.
— Ależ to zbyt nieokreślone, zawołał Shandon.
— Powiem ci więc wyraźniej: słyszałem że Forward ma płynąć do bieguna północnego, na co ja zgadzam się najzupełniej.
— To przynajmniej, spytał znowu Shandon, znasz pan zapewne kapitana?
— Bynajmniej, ale że to dzielny człowiek być musi, wierz mi mój poruczniku.
Tak rozmawiając dojechali do Birkenhead; marynarz opowiedział doktorowi całe dotychczasowe położenie rzeczy, a tajemniczość bardziej jeszcze zapaliła wyobraźnię doktora. Widok brygu, najżywszą napełnił go radością. Od tej chwili nie rozstawał się już prawie z Shandonem, a codzień zrana zwiedzał warsztaty w Birkenhead.
Dodać trzeba i to, że miał sobie polecone urządzenie na okręcie części leczniczej.
Ten doktór Clawbonny, był to lekarz wcale nie zły, ale nie wiele miał praktyki. Zostawszy doktorem w dwudziestym piątym roku życia, mając lat czterdzieści był rzeczywiście uczonym człowiekiem; znany w całem mieście, został jednym z najbardziej wpływowych członków Towarzystwa literackiego i filozoficznego w Liverpoolu, a mając przytem nie wielką fortunkę, mało się trudnił praktyką i najczęściej udzielał bezpłatnie porady, która nie mniej przeto była warta od płatnej. Kochany był powszechnie. Nigdy nikomu nic złego nie zrobił; żywy był i gaduła, ale serce miał jak na dłoni, a dłoń swą chętnie wszystkim podawał.
Skoro się wieść rozeszła po mieście o przyjęciu nowego zobowiązania przez doktora Clawbonny, przyjaciele jego usiłowali go odwieść od tego zamiaru; lecz zamiast powstrzymać, owszem bardziej go jeszcze utwierdzali w zamiarze i chęci do podróży — a jeśli doktór uparł się przy czem, to go już nikt nie przekonał inaczej.
Odtąd zaczęły się gadania, przypuszczenia, domysły, co wszakże nie przeszkodziło wcale spuszczeniu Forwarda na morze, w dniu 5 lutego 1860 roku. W dwa miesiące potem gotów już był do drogi.
Dnia 15 marca, jak to zapowiedział list kapitana, pies rasy duńskiej, wyprawiony został pociągiem drogi żelaznej Edymburskiej do Liverpoolu, pod adresem Ryszarda Shandon. Zwierzę to zdawało się złośliwe, dzikie i miało wejrzenie szczególne i przerażające. Na szyi miało mosiężną obrożę, z wyrytym na niej napisem „Forward“. Porucznik przyjął go na pokład, a pokwitowanie z odebrania przesłał natychmiast do Livorno pod literami wskazanemi.
Tak więc prócz kapitana cała załoga w komplecie była na pokładzie brygu; skład jej był następujący:

  1. K. Z. kapitan.
  2. Ryszard Shandon porucznik.
  3. James Wall, trzeci oficer.
  4. Doktór Clawbonny.
  5. Johnson, retman.
  6. Simpson, harponer.
  7. Bell, cieśla.
  8. Brunton, pierwszy inżynier.
  9. Plover, drugi inżynier.
  10. Strong (murzyn), kucharz.
  11. Foker, ice-master.
  12. Wolsten, puskarz.
  13. Bolton, majtek.
  14. Garry
  15. Clifton
  16. Gripper
  17. Pen
  18. Waren, palacz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.