Przejdź do zawartości

Po grzesznej drodze/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Grazia Deledda
Tytuł Po grzesznej drodze
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paulina Dickstein
Tytuł orygin. La via del male
Źródło Skany na Commons
Inne cała Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Na początku 1892 roku, w siedem lat po wstąpieniu Piotra na służbę do Noinów, umarły kolejno, w parę dni po sobie, dwie stare ciotki, u których mieszkał. Jako spadkobierca maleńkiej schedy, Piotr pozostał sam w czarnej chałupie i kazał ją nieco odświeżyć i powiększyć.
Miał obecnie trzydzieści trzy lata. W pełni sił i zdrowia, mniej mizerny i blady niż dawniej, przedstawiał przepiękny typ sardyński, i kiedy w niedzielę udawał się na mszę w białych, jakby nakrochmalonych spodniach, we wspaniałych butach i z żałobną przepaską na sukmanie, niejedna posażna dziewczyna przyglądała mu się czułem okiem.
Odwiedzał często wuja Mikołaja i przy sposobności oddawał mu małe usługi; z ciotką Luizą i Marją był uprzejmy i tkliwy, niepomny przeszłości, a one także przyjmowały go z wylaniem.
Czasy się zmieniły. Piotr Benu nie był już sługą, tylko kupcem, którem u się dobrze powodziło. Mógł zatem bywać u Noinów w charakterze przyjaciela, a bodaj nawet starającego się o Marję.
W końcu 1891 roku rozeszła się wiadomość o ich możliwem małżeństwie. Dużo ludzi gorszyło się jeszcze, głównie principali czystej krwi, którzy pamiętali dawne czasy i pochodzenie Piotra, oraz pierwsze świetne małżeństwo Marji. Inni uważali:
— Czemu nie? Piotr Benu jest na drodze do bogactwa, a ostatecznie M rja jest wdową. Wobec tego...
Wypływała stale bajeczka o skarbie, a jak to zawsze bywa w małych środowiskach sardyńskich, kiedy ktoś się wybija, powiadano, że Piotr odkopał pieniądze starego bandyty. Zazdrośni mówili:
— Fe! kradzione pieniądze! Jak przyszły, tak idą.
A on tymczasem rósł w znaczenie, kupował place i ogrody, a odkąd nie był już ani biednym, ani sługą, zaczął zażywać sławy dobrze wychowanego człowieka. Nie słyszano w związku z nim o żadnej kłótni, o żadnej awanturze miłosnej, widywano go mało, a czynne i pełne ruchu życie, jakie prowadził, stawiało go w rzędzie młodzieńców najlepiej widzianych śród chłopów nuorskich.
Nie bywał w karczmach, nie mieszkał z osobami podejrzanemi, nie wyśpiewywał po nocach, odbywał długie podróże do Cagliari, do Sassari, do Ozieri, zawsze bardzo czynny i zawsze razem z panem Antine, jak go nazywano.
Poza wpływem wewnętrznym, Piotr uległ mu też i co do różnych cech zewnętrznych, nabrał pewnej zręczności, pańskości, gestów, wymowy i sposobu patrzenia, spólnika. Mówił dobrze po włosku, pisywał i otrzymywał wciąż listy i kwity, które znaczył swoją fjoletową pieczątką.
Poza bydłem, dwaj spólnicy handlowali jeszcze metalami, oliwą, winem, wełną, korkiem, skórami i innemi rzeczami. Kolej stała się dla nich wielką pomocą i potrajała im dochody przez ułatwianie przewozu. Jednakże Antine woły i krowy, które corocznie wyprawiał morzem, wolał pędzie do Cagliari na piechotę. Nabywszy je hurtem w okolicach Nuoro i Ozieri, spędzał wszystkie do swojej wsi, a stamtąd na Barbagię, przez dobrze znane sobie wąwozy i przejścia, ruszał do Cagliari.
Po pierwszym roku spólnicy nadzwyczajnie rozszerzyli zakres swoich działań; olbrzymie dochody rok zarobkiem dołączali do kapitału, tem więcej, że obydwa], a zwłaszcza Piotr, prowadzili życie nader skromne i oszczędne, i w roku 1892 mieli ponad pięćdziesiąt tysięcy lirów w handlu, nie licząc tego wszystkiego, co sobie nabywali jeden w swojem miasteczku, drugi w Nuoro.
Między spójnikami panowała jak największa harmonja; poza umową, zawartą przed notariuszem, łączyła ich uroczysta przysięga wierności, wszystko to jednak było zbyteczne, bo coś jeszcze dużo mocniejszego związało ich ze sobą. Piotr ulega zawsze potężnemu wpływowi Antina, mimo bowiem, że się bardzo wyrobił, czuł, że mu ustępuje jeszcze ciągle, potrzebował go stale i dawał się zupełnie niewinnie nabierać, nie podejrzewając tego nawet. Antine ograbiał go conajmniej z trzeciej części zarobku, podchodził go we wszystkiem, w rachunkach, w terminach, w cyfrach, fałszując wszystko z wdziękiem, z przyjaźnią i uprzejmością bez miary.
A Piotr godził się, spokojny i szczęśliwy. Minione dalekie udręki powracały jego myślom jak wspomnienie smutnych snów z okresu gorączki i majaczenia. Teraz najmilsze nadzieje wypełniały, jego serce, otwierał oczy w potężnem poczuciu żywotności, jakie daje człowiekowi praca, pewność siebie, chciwość bogactwa i powodzenia. Był przekonany, że zdobędzie i jedno i drugie i pracował, ale spokojnie i poważnie. Nie miał już czasu oburzać się na różne głupstwa, przypominać sobie smutnego dzieciństwa, matki pochowanej z litości i młodości swojej, pełnej boleści i mozołu.
Śród nieustannej ruchliwości nowego życia wspomnienia zacierały się; nędze, marzenia, przykiości, które kiedyś raniły serce, teraz stawały się obojętne i zimne, a nasuwały się jedynie skutkiem tajemniczego działania nerwów i mózgu, przez nieświadome procesy duszy.
Chodził na mszę z przyzwyczajenia, przez próżność, ale nie modlił się, nie czuł Boga, nie czynił najmniejszych wysiłków, aby odzyskać wiarę, nawet tę nikłą, słabą wiarę z dawnych czasów; było mu dobrze z tą obojętnością i nie miał nigdy czasu zrobić rachunku sumienia. Jednakowoż niekiedy, w rzadkich chwilach bezczynności i skupienia, jakiś głos daleki drżał w nim gdzieś na dnie duszy, w jakichś tajemniczych głębiach i mówił dziwne rzeczy, niepodobne do wysłowienia. Któreś z jego uczuć otamowywało nieświadomą, pracę wewnętrzną, nasłuchiwało i odtwarzało jej głos.
Był to wyrzut, nieokreślony lęk przed rzeczami nieznanemi, odbłysk przeszłości, widzenie jakichś postaci, żalących się i grożących. Ale wszystkie uczucia buntowały się znudzone, podnosiły rozkazujące okrzyki, aby uciszyć natrętny głos, nawoływały i sprowadzały na zwykłą, spokojną drogę to jedno dobre uczucie, które się było zatrzymało. Ono słuchało wezwania, ale przedtem dla uspokojenia tajemnego głosu mówiło z cichym smutkiem: — Kiedyś, później! Zejdziemy z tej drogi, pójdziemy dokąd chcesz. Daj nam tylko przedtem ożenić się z Marją!
Marja! Imię, symbol, kwiat tajemniczy i fatalny! Jak czasem jeżyna przetrwa na ruinach ogrodu, i kiedy z innych kwiatów nawet nasienie się rozproszy, ona kwitnie i żyje jeszcze, tak Marja poprzez czas, zmiany i ruiny panowała nad Piotrem. Kochał ją zawsze jeszcze z uniesieniem pierwszych dni i wszystkie jego czyny i myśli rwały się tylko do niej. Przebaczył je] i przywrócić ją chciał na nowo do czci.
Po pierwszej, kondolencyjnej wizycie bywał często u Noinów. Odwiedziny te były dla niego wymarzonem szczęściem; mijał próg z pewnem drżeniem i prawie zawsze w tych chwilach odzywał się właśnie głos wewnętrzny.
Nigdy już po pierwszej bytności, po owym wieczorze, nie wyrwało mu się żadne słówko o miłości, żadne wspomnienie o przeszłych dniach, tylko oczy mówiły dość wyraziście, gdy się spotykały z oczami Marji. Były to odwiedziny regularne, napozór nic nie znaczące, ale Marja rozumiała dobrze, że Piotr wkłada w nie całą swoją duszę. Wyglądało to tak, że przychodzi zdawać sprawę miesiąc po miesiącu ze swojego życia, ze swoich postępów, a głównie przekonać się, czy nie zaszło nic nowego.
Na szczęście nic nowego nie było, bo Marja w twardej swojej a grubej żałobie nie myślała o powtórnem zamążpójściu, a jeżeli byli jacy konkurenci, nie śmieli jeszcze się odezwać. I Piotr myślał: — Będę najpierwszy ze wszystkich.
Był niezwykle rad, gdy rozeszła się wieść o przypuszczalnem jego małżeństwie z Marją, bo w ten sposób przynajmniej plotki, gadania i krytyki, jakie ta wieść musi wywołać, odstręczą innych, a on zyska na czasie. Jeżeli go kto zapytywał, zaprzeczał, ale takim tonem i z takim uśmieszkiem, że należało rozumieć właśnie naodwrót.
W domu Noinów natomiast zaprzeczano stanowczo, zwłaszcza ciotka Luiza, zgorszona ponad wszelki wyraz.
Co? Do jej domu? Do jej domu nie wejdzie nikt, jeżeli nie jakiś drugi Franciszek Rosana! Piotr Benu może mieć największe zalety jako znajomy i przyjaciel, ale jako mąż Marji... jako mąż Marji Rosana! Kto mógł rozpuszczać podobne brednie?
Stara biała kotka powoli wyciągała pazury i drapała nieznacznie.
Można było zapomnieć o pochodzeniu Piotra, o jego dawnej roli, o złej opinji, jakiej kiedyś zażywał, ale ostatecznie na czem polega jego przeobrażenie, gdzie i w czem leży jego majątek? On o nim mówi, przecież koniec końców, co posiada? Dwa lub trzy nic nie warte kawałki ziemi, jedną izbę więcej w chałupie ciotek. I w tę nędzę chce wciągnąć Marję Rosana!
Ale w gruncie i przedewszystkiem ciotka Luiza dlatego gardziła Piotrem Benu, że należał do bardzo niskiej sfery i był kiedyś sługą. Nie mówiła tego jednak, bo przypominając sobie pochodzenie wuja Mikołaja, który nadobitkę był jeszcze obcym przybyszem, byłaby zraniła swoją próżność własną bronią.
Wuj Mikołaj zato pamiętał o tem doskonale i może dlatego miał wielką słabość dla Piotra Benu, a kiedy słyszał wszystkie te awantury i plotki, krzyczał do córki:
— Jeżeli Piotr Benu ciebie chce, a ty odmówisz, będziesz najgłupszą istotą na tym świecie i na tamtym.
— Dajcie mi spokój — odpowiadała ze smutną obojętnością. — Nie myślę wcale o tych rzeczach. Życie moje się skończyło i nie mam zamiaru zaczynać go na nowo.
Prowadziła istotnie smutne i prawie zakonne życie; nie wychylała głowy za próg domu, chyba żeby udać się do kościoła, a i wtedy wybierała drogi boczne, szła ze spuszczonemi oczami i z opaską, owiniętą w taki sposób dookoła głowy, że widać było tylko czubek nosa.
Dbała o to, by nie dać żadnego powodu do nagany i nikt nie mógł nic złego o niej powiedzieć; prawdę mówiąc, prowadziła takie smutne życie bardziej przez wzgląd na ludzi, niż z bólu po biednym zmarłym.
Franciszek Rosana przeminął jak sen, jak widmo, jak tajemnicza ofiara, koniecznie potrzebna w dramacie, strasznym przez swoją wielką prostotę.
Z każdym dniem Marja zapominała o nim; co więcej, w samotności swojej, w żalu za dawnem i, zniszczonemi marzeniami, czuła się szczęśliwa, gdy Piotr Benu ją odwiedzał i myślała o nim za często.
Tylko nie opuszczała jej jeszcze dawna duma, a zresztą nie miała zamiaru wyjść powtórnie zamąż. Nawet gdyby król chciał ją poślubić, nie byłaby się zgodziła po nieszczęsnem doświadczeniu, jakie uczynna co do małżeństwa.
Nawet gdyby król chciał. (— Do djabła — zawołał raz wuj Mikołaj, słysząc, jak mówiła te głupstwa i z głośnym śmiechem wskazał kijem na drzwi: — Oto on, oto przychodzi. Idź, ukryj się, Marjo!—) nawet gdyby sam król chciał się z nią ożenić, myślała, nie zapomni już nigdy Piotra Benu. Poślubić go, nie, to byłoby nazbyt wielkiem upokorzeniem, byłoby szaleństwem, niech tam wuj Mikołaj mówi, co chce; ale myśleć o nim teraz, gdy nikt jej tego nie broni, ani rodzina, ani obowiązek, ani ludzie, owszem, to tak słodko było, słodko!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Grazia Deledda i tłumacza: Paulina Dickstein.