Po co dzień ich budzi.../XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Rychlej, niż sobie obiecywał nawet — bo już po miesiącu — Dominik robotę w fabryce odzyskał.
Spotkania wieczorne z Agnieszką i przechadzki w tygodniu ustały: prawie, że i pomówić nie było kiedy; za to niedziela tem była milsza, tem bardziej wyglądana. A gdy nadchodziła w rozpromienieniu pogodnem, z iskrzeniem się blasków letnich, oddychająca upałem, który siedzenie w domu, na poddaszu rozprażonem i dusznem, uprzykrzał, Dominik od rana dziewczynie spokoju nie dając, namawiał, by po chłodzie, nim żar słoneczny przypiecze, za miastem, w stronie Bielan, cieniu poszukać. Iść, jadło ze sobą wziąwszy, pozostać do wieczora, nacieszyć się choć raz latem. Czyż wszystkiego na świecie ułaknąć muszą, niczego i nigdy nie użyć.
Maryannę trudno było namówić. Radaby, sił tylko brakło. Po całotygodniowej robocie doznawała rozbicia a umęczenia takiego, że łóżko jedynie ją nęciło.
— Co mi się stało — nigdy lezuchem nie byłam.
— A no cóż, wiek, lata te podeszły. I ja się taka sama teraz zrobiłam — wtórzyła jej praczka. Niech roboty aby na chwilę zbędę, niech ręce z balii wyjmę, niech się z dzieciakami i starym obrządzę — tobym już tylko leżała a leżała.
W istocie nie miała nigdy dostatecznego wypoczynku, kładąc się później od wszystkich i zrywając się do balii o świcie.
Maryanna jej pracy już by nie podołała. Niby tak wyraźnie nie chorzała, ale we wnętrzu była słabością jakąś trawiona. Nogi jej mdlały, ręce drętwiały często; znużenie brało ją niekiedy całą, ssąc grzbiet i piersi, garbiąc ramiona, przygważdżając — gdy dzień był wolny — do łóżka.
— Ale ty, córuś, nie masz co z przyczyny mojej w izbie się wędzić — do Agnieszki mówiła, upierającej się niedzieli którejś, by z domu bez matki nie iść. — Ja nie chora, do niczegoś mi tu nie potrzebna.
— Bo i prawda — wtrąciła Leonowa — matka niech się wyleży a Agnieszka, jeśli obmówiska się boi, w czem ma się rozumieć słuszność przyznać jej należy — i z mężczyzną sama chodzić nie chce — niech dzieciaków moich zabierze. To będzie najlepiej.
Uśmiechała się, mrugając w stronę Dominika, rada, że mu dopomogła.
Przybrawszy więc do towarzystwa dwoje dziewcząt i Stefka, poszli jednej niedzieli taką gromadką. Dzieciaków obecność, ich rozradowanie ogromne, hałaśliwe, roześmiane, świergot ptasi przypominające, ich żywość — skry ogniste z nich czyniąca, ich gonitwy po brzegu Wisły, zlatywanie z górki na pazurki, przekomarzanie się starszym, wytworzyły wesołość czystą, uspokajającą.
Powtórzyło się to następnego święta i znów następnej niedzieli. Utarło się. Czasem dzieci pobiegły wprzód, a Dominik z Agnieszką za niemi zdążali; czasem oni raniej wyszli, uszli kawał i gdzieś nad drogą lub brzegiem czekali, aż »Leoniątka« ich dogonią.
Dominik pilnował się, by słowa nie złamać; dusił w sobie zrywające się, jakby od dotknięcia płonącej żagwi, podmuchy upragnień, niepokoju.
»Obiecała mi siebie — to dosyć. Powinienem być jej za to Bóg wie jak wdzięcznym; powinienem psem koło niej warować a na żadne zachcenia sobie nie pozwalać. Taką dobrą, miłą, śliczną szanować mi, jak świętą».
Ale, gdy blizko była, gdy zapachniała mu swem ciałem, ślicznością swoją w oczy wionęła, musiał całą mocą wstrzymywać się, by jej nie uchwycić i nie przyciągnąć. Od tego mocowania smutniał, sechł. Czas mu się dłużył; list za listem pisał to kolegi o prędsze papierów nadesłanie. Upewniając samego siebie z racyi narzeczeństwa, że z czasem posiąść ją musi, tem uspokajał napastujące go wzburzenie; ale znów kiedy indziej owa pewność właśnie jeszcze bardziej go niepokoiła, sprawiała, że zacinać musiał zęby dla powstrzymania tłoczącej się do ust zdradliwej prośby, namowy złej, grzesznej:
»Czy za miesiąc — czy dziś... Ja Agnieszkę nie zdradzę; jeszcze wierniejszym będę«.
Lecz to tylko z krwią gorącą zaklęcia takie przelatywały mu przez głowę. Z ust nigdy im wyjść nie da; nigdy nic podobnego on jej nie powie, nie obrazi jej.
Tymczasem — bez słów, bez zaklęć, bez próśb, bez zaprzysięgań — przyszło to, stało się. Tak dziwnie, niespodzianie, niezrozumiale.
Dla czego! Jedno i drugie broniło się, opierało, nie chciało dopuścić — a jednak rzecz ta przyszła, stała się.
Krótka chwila samotności w oczekiwaniu na dzieciaków, które się w domu zapóźniły; ustroń w pobliżu Wisły; dobrotliwa promienność rozpiętego nad światem bezchmurnego nieba, a nad niemi chłodem i resztką wilgoci porannej nasycony cień przybrzeżnych wierzb i topoli; niepokój drżący listków, trącających się w górze; pieściwość woni traw, z rosy obsychających; skrzenie się na rzece rozsypanych pobłysków; plusk łagodny, miękki zalatującej na piasek nizkiego wybrzeża fali — i jedno niespodziane otarcie się ramion, jedno ócz napotkanie i pomieszanie ze sobą szybkie wytrysłych z nich blasków — jedno umilknięcie dziwne, jakby ktoś znienacka zacisnął gardło.
— Nie ujdziesz mi.
Moc wielka, nieprzełamana, chwytająca w uścisk tak gwałtowny, że ani krzyczeć, ani bronić się — tylko oczy zamknąwszy lecieć w bezdenność zarazem straszną i kuszącą — wionęła na nich, jak ten nagły poryw wiatru, co wzbije kurzawę w słup, zakręci nim i ciśnie o ziemię.
Jeden krótki jęk rozkoszy i bólu... Wicher skwarny, podmuch potężny, roznoszący na kazy życia i wołanie wszechprzyrody, rwący jak pajęczynę, zapory uwarunkowań, więzów i przyzwoleń ludzkich, pomknął dalej, już nie dbając o tych dwoje, rzuciwszy im — jak rzuca on każdej parze żywych istot — na pożegnanie w ostatnim wiewie swoim: — Cieszcie się, radujcie się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.