Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —

próśb, bez zaprzysięgań — przyszło to, stało się. Tak dziwnie, niespodzianie, niezrozumiale.
Dla czego! Jedno i drugie broniło się, opierało, nie chciało dopuścić — a jednak rzecz ta przyszła, stała się.
Krótka chwila samotności w oczekiwaniu na dzieciaków, które się w domu zapóźniły; ustroń w pobliżu Wisły; dobrotliwa promienność rozpiętego nad światem bezchmurnego nieba, a nad niemi chłodem i resztką wilgoci porannej nasycony cień przybrzeżnych wierzb i topoli; niepokój drżący listków, trącających się w górze; pieściwość woni traw, z rosy obsychających; skrzenie się na rzece rozsypanych pobłysków; plusk łagodny, miękki zalatującej na piasek nizkiego wybrzeża fali — i jedno niespodziane otarcie się ramion, jedno ócz napotkanie i pomieszanie ze sobą szybkie wytrysłych z nich blasków — jedno umilknięcie dziwne, jakby ktoś znienacka zacisnął gardło.
— Nie ujdziesz mi.
Moc wielka, nieprzełamana, chwytająca w uścisk tak gwałtowny, że ani krzyczeć, ani bronić się — tylko oczy zamknąwszy lecieć w bezdenność zarazem straszną i kuszącą — wionęła na nich, jak ten nagły po-