Po co dzień ich budzi.../XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Po co dzień ich budzi...
Pochodzenie Liote (nowele)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Gdy Maryanna się ocknęła, wszystko troje, zostawiwszy Piotra i Joannę samych, poszli za innymi na plac, o tej porze ludźmi już przepełniony.
Oni usiedli nad zboczem stromo przy wybrzeżu Wisły uciętego wzgórka.
Tu dla oczów najprzestronniej. Rzeki szmat między dwoma mostami widać, a za rzeką i zieleni oko nie ułaknie, bo nią brzeg zasłany — i nasyp kolei okryty — i park praski obrzucony gęsto.
Lubiła Agnieszka ten wybrzeża kawał, co — gdy tak siedzieli — słał się im pod nogami od Rybaków do przyczółka mostu kolejowego. Lubiła nie wiedzieć za co, bo uroczego nie było tu nic, a może właśnie za ubóstwo i szarość tych stron, za smętność od pustkowia wiejącą.
U wylotu Rybaków nad wodą stłoczyło się kilka małych drewnianych domostw i baraków z okienkami o czterech drobnych szybkach — istne klitki, uczepione brzegu — mieszkania służby rzecznej i rybaków. W pobliżu tych klitek łodzie, dnem do góry, to z osobna rzucone, to jedne na drugich w sterty nawalone; pełno sieci, rozpostartych na żerdziach w ziemię wbitych, a dalej, do samego mostu wybrzeże nagie, gliną czerwieniejące, lub miałkim z niej pyłem szarym osypane. Gdzieniegdzie tylko żwiru po Wiśle zwiezionego kupy, lub kamienia brukowca, na szaber roztłukiwanego. Tuż zaś przy wodzie gruz ze śmieciem pomieszany, z miasta nawieziony, czerwonawym zalega paskiem. Tylko głębiej, pod wzgórzem samem, pod zboczem jego, wodą deszczową w brózdy rozpłukanym, trawa ubogo porasta, wyleżenie ludziom dając.
Rzeka i wybrzeże nastręczały zawsze oczom Agnieszki coś, za czem długo śledzić mogła, co ją zajmowało; dostarczały jej wrażeń niezłożonych, najprostszych, powtarzających się, które nigdy nie przestawały sprawiać jej przyjemności, świadczącej, że po te lata niewiele z naiwnej wrażliwości dzieciństwa utraciła. Od niejakiego zaś czasu — odkąd Dominik począł jej towarzyszyć — te rzeczy dobrze znane, tyle razy widziane, rzeka i wszystko, co na niej i na wybrzeżu się działo, oblekło świeżość jeszcze żywszą, stało się nowem, ciekawszem, milszem jeszcze wiele więcej, niż wprzód. Godzinami by patrzyć mogła, nie nudząc się.
Największą uciechę tych chwil świątecznych stanowiło dla niej, gdy mogła, trącając ramię Dominika, wskazywać mu to, lub tamto, rzecz czy zjawisko, zachodzące na rzece, i że czuła przytem, wiedziała, iż on z równą ciekawością popatrzy na to, co ją zajmuje, i sam znów coś jej wskaże, podpowie.
Oto berlinka z złożonym masztem, pozbywszy się ładunku, drzemie u brzegu. Nikogo na niej nie widać, ludzie jednak muszą być, bo z nad daszku kajuty ciągnie się sinawe pasemko dymu. Agnieszka i jej towarzysz podpatrują pilnie, jakby Bóg wie ile im na tem zależało, kto i kiedy na berlince poda pierwszy znak życia.
Pies!
To ich bardzo zabawia.
— Główny gospodarz!
Czarny kundelek z podgardlem białem, z ogonem kościastym, w półkole na grzbiet zachodzące skręconem, otworzywszy sobie sam drzwiczki niedomknięte, wylazł z izdebki, zaszczekał i przeciągnąwszy się na daszek wskoczył, przysiadł, na wodę się zapatrzył. Potem kobieta wyszła z szaflikiem i chlusnęła zeń pomyje do wody. Zostawiła za sobą drzwiczki uchylone — widać tuż przy nich, głowami do wyjścia usłane łóżko ze stertą pod sam wierzch kajutki sięgających poduszek bardzo białych, pewnie świeżo obleczonych.
Przyglądają się tej kobiecie, odzianej w czerwony stanik i kieckę perkalową w różowe kwiatki, przyglądają się potem Niemcowi, jak podszedł do swej baby i coś do niej przemawia, ręką wymachując.
Od strony Rybaków, z szumem i łoskotem przytłumionym płynący wysuwa się statek biały, niby tylko co pomalowany, wdzięczący się w słońcu świeżością swoją, i z wdziękiem zakreśla ku mostowi łuk, ubijając kołem pianę i ciągnąc za sobą po wodzie niby ogon sfałdowany, rozlatujący się coraz szerszemi falami, które słabo o brzeg trącają; łuk zakreślił, zmalał i między przęsłami mostu skrył się niespiesznie.
W najdalszej głębi widoku, gdzie nasyp kolejowy zrazu odsłania wązkie pasemko białych wydm piaszczystych, a okrążywszy je, zasuwa się pod sinawość dalekiego widnokręgu, ukazał się szary obłoczek. Znów mają za czem śledzić. Obłoczek wydłuża się i wyrasta, wprędce ruch jego staje się widocznym i pełzającą za obłoczkiem, posłuszną mu liszkę już widać. Pęcznieje ona i dłuższą coraz się staje, wciąż jeszcze sinawością oddalenia obrzucona.
Nie spuszczają z niej oka ci tu na wzgórku, póki w pociąg huczący, po moście żelaznym do miasta lecący — nie przeobrazi się ta liszka. — Potem znów po rzece błądzą ich spojrzenia. — Łodzi w tej stronie, przy święcie, gdy niema piasek dobywających ludzi — mało przepływa. Jedną, dwie — dostrzegą — w dół rzeki mknące. Czasem zupełny spokój cichością tchnie na rzekę, niema statków, niema łodzi, niema innego ruchu nad przelewanie się wód w ich wielkim korycie.
Takie chwile Agnieszka jeszcze bardziej lubi.
Ona by chciała widzieć rzekę w jej samotności największej i takiej ciszy, żeby niczyj głos dokoła nigdzie się nie odzywał. Żeby rzeka sama gadała.
— Od rzeki, gdyby gadać chciała, dużoby się dowiedzieć można, prawda, panie Dominiku?
Czy w obecności ludzi, czy choć sami są, Agnieszka mówi jemu: panie. On zaś — jeśli nie przy obcych — przemawia: Agnieszko. Tak to jakoś przyszło samo z milczącem jej przyzwoleniem. Ale ty nie mówi nigdy, mówił by może, jeśliby choć raz ją pocałował.
Siedząc na ziemi, obok dziewczyny, nieco niżej od niej, przygląda się Dominik z boku oczom Agnieszki wielkim i rozwartym szeroko a pełnym blasków tak miłych, że wprost pociągają człowieka. Pociągają mocą swoją, ale i zatrzymać się każą wtedy właśnie, kiedy usta wasze chciałyby do oczów tych przylgnąć, kiedy ręce rwą się, ciągną chciwe, łaknące, by całą ją przygarnąć.
— Pewnie, że miałaby o czem gadać rzeka — odparł niespiesznie.
— Prawda? Naopowiadała by różności.
— O topielcach chyba najwięcej.
— Może najwięcej o tem, co po brzegach swoich widzi — jakie miasta — jakie wsie — jakich ludzi.
Milczą.
— Kochana moja, miła rzeka — szepce Agnieszka.
— Czy za to kochana — podejmuje on po chwili — że Agnieszkę zabrać chciała, zatopić kiedyś tam, jak to Agnieszka mówiła?
— Tego jej nie pamiętam. Mała byłam, głupia — tom się i zestraszyła.
— A teraz Agnieszka Wisły się wcale nie boi?
— Teraz sobie rozważam, czyby to ona chciała umyślnie krzywdę komu czynić. Myślę, że jest taki mus, co na nią nalatuje i przyniewala do złego. Choćby nie chciała, musi tak robić...
On pokręcił głową.
— Prędzej psem na łańcuchu jest ona. Spuść go a poszczuj — wszystko, co jeno napotka, rozerwie na kawały.
Agnieszka chciałaby zaprzeczyć, ale nie bardzo potrafi ubrać w słowa myśli swoje. Czy złość jest gdzie sama z siebie? Czy grzech jest gdzie sam z siebie? Czy złość a grzech nie jest to jak brud, do ciała przylegający, lub jak zgłodniałość w wnętrznościach ludzkich; chciałby-że kto z dobrej woli w brudnym przyodziewku chodzić, albo głodem przymierać?
— Pies na łańcuchu! powiedział pan Dominik — zaczęła znowu — to więc i w człowieku byłoby takie zwierzę, które — by je tylko spuścić z uwięzi — zaraz krzywdzić, szarpać innych, zło czynić by jęło? Nie, to nie może być.
Nie może być. Ona nie czuje w sobie obecności zwierzęcia takiego. Uśmiecha się nawet z powodu tej myśli, kładzie rękę na ramieniu Dominika, nachyla się ku niemu, w oczy mu zagląda.
— Nie może to być! — prawda?
A on czy nie słyszał słów, które wymówiła, same tylko blaski uśmiechnięte z jej oczu pochwytując łakomie, dość, że rękę jej znienacka ujął i w swoich zgniótł prawie. Strumień gorącości trysnął ku niej z połyskujących źrenic jego; wypadły z nich strzały, które twarz jej, oczy, usta przeszyły ukłóciem piekącem.
Ale stało się z tą płomiennością od niego lecącą, iż ledwie dosięgła dziewczyny tej — już lodem była i jako mróz do piersi jej weszła, jako przelęknienie, które twarz zaróżowioną wybieliło nagle.
— Co to jest — boli — puścić... szepnęła, targnąwszy sobą mocno i rękę, zbielałą od uścisku, wyrywając.
Odsunęła się i zamilkła naraz zupełnie. Postać jej zgarbiła się, wzrok do ziemi opadł.
Nigdy jeszcze z oczów ludzkich nic takiego ku niej nie wyjrzało.
— A on już nie mógł tych błysków w swoich źrenicach przygasić i ze wzrokiem słał je do niej coraz jeszcze śmielej, niecierpliwiej. Przysunął się, począł mówić prosząco.
Agnieszka i za taką rzecz się gniewa? Za uścisk ręki. I tego nie wolno. Cóż to złego — uścisk lub nawet pocałunek? Chyba, że odrazę czuje do niego. — Ale nie mógł dobyć z niej ani słowa; tyle tylko, że nie odsuwała się.
Wtedy i on umilkł, uspokajając swe wzburzenie nagłe, nad którem zrazu panowania nie miał. Odwrócił się od rzeki, która ich poróżniła, przeniósł oczy na błonie, rozścielające się za niemi, pełne ludzi. Dotychczas wcale w tę stronę nie patrzyli, zajęci tylko wodą i wybrzeżem.
Darowała mu, nieprawdaż? — przemówił już zupełnie innym, zwyczajnym głosem — skoro to jej sprawia przykrość, nie dotknie więcej nawet jej ręki. A teraz dadzą pokój rzece — niech Agnieszka obróci się, popatrzy na ludzi, którzy bawią się, śmieją się, weseli, kontenci z święta, z ciepła majowego.
Agnieszce rozjaśniła się twarz. Co to było? Przykre, przejmujące zimnem uczucie minęło już; pierś uwolniła się z uścisku trwogi.
Na placu rzeczywiście wesoło, gwarno. Ludzie inaczej, huczniej od nich się bawią; może i nie znalazł by drugiej pary tak cichej i skromnej, wszędzie śmiech głośny, rubaszny, mieszający się z nutą niewyszukanego śpiewania, z ostrymi dźwiękami harmonijek. Cały ten szmat przetartej miejscami, a miejscami świeżej jeszcze zieleni, aż po Muranów, dziś niby obsypany masą płatków kolorowych — to świąteczne, jaskrawe spódnice dziewcząt, mamek, nianiek, ich bluzki różowe, ponsowe, liliowe — fartuszki białe — cała ich kokieterya niedzielna, rozpromieniająca to zamiejskie pustkowie.
Pomiędzy siedzącymi na trawie krążą po całym placu przekupki z koszykami, wypełnionymi resztką pozostałych z zimy, drobnych, marnych jabłuszek, piernikami, karmelkami, pestkami. Od gromadki do gromadki przebiegają kobiety te, podglądając gdzie parki młodsze, podsłuchując skąd śmiech huczniejszy.
Tuż za Agnieszką i Dominikiem siedzi parka: dziewczyna tęga, o szerokiej, pełnej, bardzo białej twarzy, piastująca na ręku dwuletnie dziecko — i młodzian bezwąsy, zuchowatym, roześmianym wzrokiem spoglądający. Szczypie ją, ręką okala w pasie, przegina. Gdy na głos śmiechem parsknęła piastunka, już-ci mają nad karkiem kobietę z koszykiem. Jak z ziemi wyrosła.
— A kupże, panie kawalir, jabłuszek dla najukochańszej. Nie bądź skąpy. Skąpstwo grzech paskudny.
Idą zwiędłe, wyschłe jabłuszka na schrupanie, pod białe zęby, z ust roześmianych wyglądające.
— Na zdrowie, na zdrowie, panience — mówi baba, zgarniając miedziaki. — Kto nie kupi, ale narzeczony narzeczonej zawsze kupi.
— Czy prawdę powiedziała? półgłosem pyta dziewczyna towarzysza.
— Czemużby nie. Ja na to — jak na lato.
— Na co niby, — na złe? Do tego zawszeście gotowi, a przed ołtarz i para wołów was nie zawlecze; wszystkie chłopy takie...
Jeszcze miesiąc temu Agnieszka, patrząc na takie zalecanki, sama by się roześmiała niefrasobliwie. Teraz — gdzie ta niefrasobliwość pierzchła tak odrazu?
To coś, oblewające ponsowością twarze, rozbłyskujące w oczach, zmieniające brzmienie głosu i śmiechu, istniało dotychczas na zewnątrz, zdaleka, nie dotykając jej. Teraz, blizko podszedłszy, zajrzało prosto jej w oczy, Z jednego uścisku ręki wysączyło się, urosło z pobłysków oka i podskoczyło do niej już wielkie, śmiałe, harde, z wołaniem:
I ty nie ujdziesz.
— Ujdę — a ujdę właśnie... — omal że na głos nie zawołała z przekorą.
I gdy o zmierzchu, powracali do domu, nierozmowni, zrzadka tylko rzucając sobie słowo jakieś, Agnieszka przytulona do ramienia matki, usta ząbkami przyciąwszy, powtarzała w myśli te same słowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.