Strona:Liote.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

młodsze, podsłuchując skąd śmiech huczniejszy.
Tuż za Agnieszką i Dominikiem siedzi parka: dziewczyna tęga, o szerokiej, pełnej, bardzo białej twarzy, piastująca na ręku dwuletnie dziecko — i młodzian bezwąsy, zuchowatym, roześmianym wzrokiem spoglądający. Szczypie ją, ręką okala w pasie, przegina. Gdy na głos śmiechem parsknęła piastunka, już-ci mają nad karkiem kobietę z koszykiem. Jak z ziemi wyrosła.
— A kupże, panie kawalir, jabłuszek dla najukochańszej. Nie bądź skąpy. Skąpstwo grzech paskudny.
Idą zwiędłe, wyschłe jabłuszka na schrupanie, pod białe zęby, z ust roześmianych wyglądające.
— Na zdrowie, na zdrowie, panience — mówi baba, zgarniając miedziaki. — Kto nie kupi, ale narzeczony narzeczonej zawsze kupi.
— Czy prawdę powiedziała? półgłosem pyta dziewczyna towarzysza.
— Czemużby nie. Ja na to — jak na lato.
— Na co niby, — na złe? Do tego zawszeście gotowi, a przed ołtarz i para wołów was nie zawlecze; wszystkie chłopy takie...