Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
O wzgórkach i dolinach dość już będzie prawie,

Miejsca, gdzieś spędził młodość, kogoż zdolne bawić?
Gwarzysz, stary gawędo, dziś wszystko inaczej:

Skróć twe opowiadanie, lub przestańmy raczej.
Duo.

Pan Jones wstał nazajutrz rano wraz ze słońcem, a rozkazawszy osiodłać swojego i Marmadukowego konia, udał się do sędziowskiego apartamentu z miną człowieka mającego ważny interes. Drzwi sędziego nie były zamknięte, Ryszard wszedł z tą swobodą, która stosunki jego przyjacielskie i pokrewne, tudzież zwykły jego postępowania sposób oznaczała.
— Dalej, bracie Marmaduku, na koń i pojedziemy. Opowiem ci teraz po drodze ze szczegółami, to, o czem wczoraj tylko słówko wzmiankowałem. Dawid powiedział... nie, to Salomon, ale mniejsza o to, zawsze to jest w jednej familii. Salomon tedy powiedział, że czas jest na wszystko. Owoż według mojego uniżonego zdania, wyprawa na łowienie ryb, nie jest przyzwoitym czasem do traktowania o ważnych interesach... Ale cóż ci jest bracie Marmaduku? Czy nie jesteś słaby? Pokaż mi puls, wiesz że mój dziad był...
— Na ciele, mam się dobrze, Ryszardzie — rzekł Marmaduk odpychając zlekka szeryfa, który przystępował do odbierania chleba doktorowi Toddowi — ale mój umysł cierpi. Wczoraj za powrotem z rybołowstwa, znalazłem listy przybyłe w mojej nieobecności, a ten między innemi. Czytaj.
Ryszard wziął list, ale go nie czytał, ani nawet zwrócił nań oczu, tak był zajęty wpatrywaniem się w swojego krewnego. Rzucił potem oczyma na stół, na którym ujrzał kilka listów i rozmaite papiery. Przebiegł potem wzrokiem apartament. Łóżko było w stanie oznaczającym, iż ktoś był się nań rzucił dla wytchnienia, ale nie kładł się całkowicie. Świece spaliły się aż do końca, i zdawało się, że same przez się pogasły. Marmaduk miał na sobie tęż samą, co wczorajszego wieczora odzież; poodsuwał firanki u okien, pootwierał okiennice i same okna dla oddychania świeżem porankowem powietrzem, ale policzki jego były wybladłe, usta drżące, oczy zapadłe i podsiniałe, i żaden ślad na nim tego spokojnego, dostojnego i wypogodzonego oblicza, które mu było zwyczajne nie pozostał.
Zdumienie szeryfa co chwila wzrastało. Nakoniec rzucił oczyma na adres listu trzymanego w ręku i postrzegłszy na nim stępel, zawołał:
— List z Anglii! Ach! tak jest, bezwątpienia, powinny się w nim rzeczy ważne zawierać.
— Przeczytaj go — rzekł Marmaduk przechadzając się z niespokojnością.
Ryszard, który zawsze myślał głośno, nie był w stanie przeczytania listu po cichu, nie wymówiwszy głośno jakiegokolwiek zawartego w nim wyrazu, zdamy przeto dostateczny rachunek ze sposobu jakim odkrył obecne czytanie, i z uwag z jakiemi go połączył.

„Londyn 12 lutego 1793 roku“.

— Do dyabła! statek ten musiał bardzo złą odbywać żeglugę. Prawda, że od dwóch miesięcy, wyjąwszy ostatnie dni piętnaście, wiatr dął statecznie z północno-zachodniej strony.
„Odebrałem listy Wielmożnego Pana z datą 10 sierpnia, 23 września i 1 grudnia i na pierwszy, przez tenże sam statek odpowiedziałem“... Hum,.. hum... Tu głos szeryfa stał się niezrozumiałym zupełnie, ale po chwili potem znowu czytał wyraźnie. „Przykro mi jest WPanu powiedzieć, że“... Hum... hum... Tak to jest bardzo przykro. — „Ale spodziewam się że dobroczynna opatrzność będzie raczyła“... Hum... hum... To być może. Jest to człowiek religiant, który do ciebie tak pisze bracie Marmaduku, i założyłbym się, że do kościoła episkopalnego angielskiego należy.
„Odpłynął na statku, który wyszedł pod żagle w pierwszych dniach zeszłego września... hum... hum... Jeżeli się dowiem czegoś o tej zasmucającej rzeczy, nie zaniedbam“...
— To rzeczywiście wyborny jest człowiek na prokuratora.
„Ale na ten raz nic więcej WPanu powiedzieć nie mogę... Hum... hum... Konwencya narodowa już... Hum... Nasz król najlepszy“...
— Tak, nie masz co powiedzieć przeciwko królowi Jerzemu, chyba tylko to, że ma złych doradzców... Hum... hum... „Zapewniam WPana o moim szacunku. Andrzej Holt.“
— Poczciwy człowiek z tego Andrzeja Holta, ale to jest zwiastun złych nowin. I cóż zamierzasz robić teraz bracie Marmaduku?
— Cóż chcesz żebym robił Ryszardzie? Czekać wszystkiego od czasu i od woli niebios. Oto drugi list z Konnektikutu, ale w nim zawiera się tylko powtórzenie tego coś przeczytał. Jedyną pociechą moją jest ta myśl, że mógł mój list ostatni odebrać pierwej, nim statek, który odpłynął we Wrześniu, wyszedł pod żagle.
— Wszystko to jest przykro bardzo bracie Marmaduku, bardzo przykro. Do dyabła poszły teraz moje plany, przybudowania do domu dwóch skrzydeł jeszcze. Sposobiłem się do odbycia z tobą dzisiaj przejażdżki, ażebym ci pokazał coś bardzo ważnego. Wiesz, że mówiłeś o kopalniach węgla...
— Nie praw mi o kopalniach Ryszardzie, mam święty do wypełnienia obowiązek i chcę się z niego niezwłocznie uiścić. Potrzeba, ażebym dzień dzisiejszy cały poświęcił na pisanie, i żebyś ty posłużył mi za sekretarza. Albowiem nie myślę zwierzać się Edwardowi w interesie tak ważnym i wymagającym tajemnicy.
— Nie, nie, bracie Marmaduku, masz mnie, jak raz, na to. Ja tylko, ja sam jedynie mogę ci służyć w tem zdarzeniu. Jesteśmy dziećmi dwóch sióstr rodzonych, a krew, jakby nie było, najściślej spaja związki przyjaźni. Co się zaś tycze kopalni srebra, nic nas nie nagli, obejrzymy ją innym razem tak dobrze, jakby i dzisiaj. Potrzeba zapewne, ażeby Dirky Van przyszedł do ciebie?
Na odpowiedź Marmaduka, potwierdzającego to zapytanie, Ryszard go opuścił, a znalazłszy Aggego polecił mu, ażeby schodził i uwiadomił, iż pan Dirk Van der School dla pomówienia z sędzią Templem oczekiwany jest natychmiast.
Dwaj prokuratorowie osiedli już byli w tej epoce w miasteczku Templtonie, uważanem za stolicę nowej osady tego powiatu. Nasi czytelnicy już jednego z nich, pana Lippeta, poznali w wigilią Bożego Narodzenia na zgromadzeniu w oberży Śmiałego Dragona.
Drugim był pan Dirk Van der School, którego Ryszard poufale Dirky Van nazywał. Wielka dobroć duszy, dosyć nauki w prawoznawstwie, i zacność, jak na jego profesyą, w znakomitym stopniu, były przymiotami odznaczającemi tego prawnika, którego także niekiedy Hollendrem, niekiedy uczciwym adwokatem nazywano. Powinniśmy atoli uprzedzić tych naszych czytelników, którzyby chcieli najrozleglejsze ich znaczenie do wyrazów przywiązywać, że jak nie można na tym świecie sądzić inaczej, tylko przez porównanie i wzgląd na okoliczności, pan Dirk Van der School zatem, winien może był sąsiedztwu pan Lippeta zaszczytny przymiotnik, którego na oznaczenie go używano.
Na całą resztę dnia Marmaduk zamknął się z Ryszardem i ze swoim prokuratorem, i nikt prócz córki nie był wpuszczony do jego pokoju. Smutek, który opanował pana Templa udzielił się w części Elżbiecie, albowiem twarz jej podobnież wyrażała melancholią, tak niezgodną z jej wesołością i żywością zwyczajną. Edward postrzegł nawet łzy, które się wymykając z pod jej powieki spłynęły w milczeniu po jagodzie, nadając jej wejrzeniu wyraz słodyczy, odmienny od jej usposobienia zwykłego.
Zdumiony widoczną i nagłą odmianą, jaką postrzegł na główniejszych członkach rodziny, pomiędzy którą przebywał, Edward nie mógł się wstrzymać od zapytania się u miss Templ o jej przyczynę, co uczynił w sposób tyle troskliwości okazujący, iż Ludwika Grant zapominając o swojej robocie, upuściła igłę podnosząc nań oczy tak skwapliwie, iż się sama postrzegłszy to, zarumieniła.
— Czy odebrano jakie niepomyślne wiadomości, miss Templ? Ja się ofiaruję na usługi ojca pani, jeżeli jakbym rozumiał, potrzebuje wysłać agenta do którego dalekiego kantonu, i jeżeli moja w tej mierze usługa może im stać się przyjemną.
— To prawda, że odebraliśmy wiadomości niemiłe panie Edwardzie, mój ojciec może się znaleźć w potrzebie odbycia podróży, chybabym go skłoniła do wyręczenia się moim wujem Ryszardem, którego nieobecność teraz także nie obeszłaby się bez niedogodności, ze względu na jego urząd, który sprawować musi.
— Jeżeli ten interes jest takim, iżby mi wolno było nim się zatrudnić...
— On jest takim, iż go powierzyć można temu tylko, kogobyśmy bardzo dobrze znali.
— Czyliż miss Templ mnie nie zna? Czyż przez pięć miesięcy żyjąc w ich domu, nie mogłem być poznany?
Elżbieta także miała do czynienia z igłą, spuściła głowę odwracając ją w stronę, jak gdyby dla urządzenia muślinu, który haftowała, ale jej ręka była drżąca, policzki okryły się żywszym rumieńcem, a oczy tracąc wyraz melancholijny, przybrały wyraz żzjęcia mocniejszego nad ciekawość.
— I jakimże sposobem było można poznać pana panie Edwardzie? — zapytała go.
— Jakto! — zawołał Edward, poglądająe to na Elżbietę, to na Ludwikę, której twarz pełna słodyczy była również jak jej przyjaciółki ożywiona — widziałyście mię codziennie od tak dawnego czasu, i jeszcze mię nie znacie?
— Oh, proszę mi darować — rzekła Elżbieta ze złośliwym uśmiechem. Wiemy, że się pan nazywasz Olivier Edward i nawet żeś dał do zrozumienia, iż jesteś tutejszym krajowcem.
— Moja kochana Elżusiu — zawołała Ludwika, drżąca jak listek osinowy, i aż po białka oczu zarumieniona — źleś mię zrozumiała. Ja tylko mówiłam na domysł. Wreszcie gdyby nawet pan Edward i miał jakich krewnych pomiędzy krajowcami tutejszymi, czemże my lepsze od niego jesteśmy, a przynajmniej ja, córka ubogiego kapłana?
— Twoja uniżona pokora Ludwisiu za daleko się posuwa — powiedziała Elżbieta — córka ministra ołtarza nic wyższego nie zna nad siebie. Ani pan Edward, ani ja, nie możemy się z tobą porównywać, chybaby — dodała z uśmiechem — jegomość był zamaskowanym książęciem.
— Masz słuszność miss Templ — odpowiedziała Ludwika — wierny sługa króla królów, nie jest niższym od nikogo na ziemi. Ale ten zaszczyt jemu tylko służy osobiście. Nie przechodzi on z krwią na potomstwo, i ja jestem tylko córką ubogiego i bez przyjaciół człowieka. Dla czegożbym się miała sądzić wyższą od pana Edwarda, ponieważ on jest... może... krewnym bardzo dalekim Johna Mohegana?
— Zastanowiwszy się — odparł Edward — powinienem się zgodzić, że moje tu położenie jest nieco dwuznaczne; chociaż mogę powiedzieć, żem go krwią moją okupił.
— I jeszcze krwią jednego z władców przyrodzonych tej ziemi — rzekła ze złośliwym uśmiechem Elżbieta.
— Czyż widne na mnie jawne tego pokrewieństwa znamiona? — zapytał Edward tonem człowieka, którego jakby coś ubodło. Skóra moja jest ciemna i ogorzała, ale jak mi się zdaje, nie czerwona.
— Proszę mi darować — odpowiedziała Elżbieta jeszcze się uśmiechając.
— Pewna jestem miss Templ, żeś się dobrze nie przypatrzyła panu Edwardowi — odezwała się Ludwika. Oczy jego nie są tak czarne, jak u Mohegana, a nawet jak twoje, chociaż włosy jednostajnego macie koloru.
— A któż to wie — rzekła Elżbieta — może i ja mam do tegoż samego pochodzenia prawo. Byłoby to ulgą dla mnie tak myśleć, albowiem nie zdołam nigdy bez tajemnego smutku widzieć w starym Moheganie, jakby cień chodzący tych, którzy kiedyś byli tu panami; a widok jego zdaje się mię ostrzegać, jak są wątłe prawa mojego ojca do własności tego kantonu.
— Czy szczerze tak myślisz — zawołał Edward z żywością, która obie przyjaciółki drżeniem przeniknęła.
— Bezwątpienia — odpowiedziała Elżbieta po chwili milczenia, które było skutkiem niespodziewanych wzruszeń. Ale cóż ja mogę poradzić? co może poradzić mój ojciec? Gdybyśmy temu starcowi ofiarowali przytułek i pomoc, jego zwyczaje i nałogowy sposób życia skłoniłyby go do, odrzucenia naszej uprzejmości. Ażebyśmy mogli użyźnione przez nas grunta zapuścić na nowo lasami, jakby tego pragnął Natty Bumpo, czy to podobna?
— Prawdę mówisz miss Templ — odpowiedział Edward. — Cóż możesz poradzić? Ale jest jedna rzecz którą wykonać zdołasz, i pewny jestem, że ją wykonasz, zostawszy panią tej pięknej doliny i tych gór okazałych. Użyj swoich dostatków na ulgę nieszczęśliwym, czyń dobrze podobnym sobie ludziom. Prawda, że to jest jedno tylko czego dokazać potrafisz?
— I to się nazywa wiele dokazać — odezwała się z uśmiechem Ludwika. — Ale w tej epoce miss Templ będzie miała zapewne władcę, pana, tak swoich dóbr jako i swojej osoby.
— Nie chcę ja naśladować — rzekła Elżbieta — tych młodych panienek, co to mówią zawsze iż nie chcą iść za mąż, a od rana do wieczora więcej o niczem nie myślą. Ale w tych stronach, jestem zakonnicą, która nie przysięgła na stan dziewiczy. Gdzież kiedy znajdę w tych górach małżonka?
— Nie masz tu nikogo miss Templ któryby godnym był ciebie — zawołał Edward z zapałem — a znam panią dosyć ażeby zostać pewnym, iż nie oddasz nikomu takiemu swej ręki, któryby na to nie zasługiwał, i jeżeli los zdarzy ci podobnego człowieka, umrzesz, jak żyjesz teraz, będąc przedmiotem miłości, szacunku, podziwienia wszystkich którzy panią znają.
Rozumiał bez wątpienia, iż powiedział wszystko, czego tylko kawalerska grzeczność po nim wymagała. Po słów dokończeniu, powstał, wziął kapelusz i wyszedł z pokoju. Ludwika myślała może, iż on więcej powiedział niżeli było potrzeba, albowiem westchnęła, lecz tak pocichu, iż tego westchnienia sama zaledwo dosłyszeć mogła, i spuściła oczy na swoją robótkę. Jest także podobna przeciwnie, że miss Templ mniemała, iż nie powiedział dosyć, albowiem z minutę pozostała z oczyma wlepionemi we drzwi przez które wyszedł. Długie milczenie, które potem pomiędzy dwiema przyjaciółkami panowało, dowiodło ile obecność dwudziesto-trzech-letniego młodzieńca może dodać interesu rozmowie dwóch siedmnasto-letnich dziewcząt.
Pierwszą osobą, którą Edward spotkał wychodząc śpiesznie z domu, był adwokat Hollenderczyk, który oddalając się powolnym krokiem, miał jeszcze na nosie okulary ze szkłem zielonem, i niósł pod pachą plik papierów czerwonym sznurkiem związany.
Pan Van der School, był to człowiek dobrze wychowany, ale powolnie rzeczy pojmował, z czego, gdy spółtowarzysze jego, żywszą przenikliwością obdarzeni, kilkakrotnie skorzystali, na czem się postrzedz z czasem miał dosyć rozsądku, nabył przeto stąd zwyczaju tak działać jak mówić z rozwagą i powolnością. Wszystkie jego postępki metodą i dokładnością trąciły a jego odezwanie, tak było poprzedzielane nawiasami, iż niekiedy w trudną się do zrozumienia zagadkę zamieniało.
— Dzień dobry panie Van der School — rzekł Edward — zdaje się, że panu dziś roboty nie zabraknie.
— Dzień dobry mości panie Edwardzie (jeżeli takie jest jego imię, albowiem, ponieważ pan jesteś tu obcym, nie mamy na to innych dowodów tylko pana własne oświadczenie). Tak się zdaje (chociaż pozory częstokroć mylą, nad czem nie mam potrzeby zatrzymywać uwagi człowieka obdarzonego takiem jak pan pojęciem) że mi dziś roboty nie zabraknie.
— Masz tam, zapewne, niektóre papiery, któreby może potrzeba była przekopiować. Mogęż mu w tej mierze stać się przydatnym?
— Tak jest, mam tam zapewne niektóre papiery (i dobrze sądzisz, że ich bez przyczyny nie zabrałem) któreby potrzeba było przekopiować.
— A więc zgoda panie Van der School, pójdę z panem do jego domu, dasz mi te, któreby mu się zdawały, a jeżeli interes jest naglący, gotów jestem przez całą noc pracować.
— Miło mi zawsze będzie oglądać pana panie Edwardzie, bądź u mnie (i to jest szczere chociaż jest rzeczą niezawodną, że grzeczność nie pozwoliłaby mi inaczej powiedzieć, żebym nawet myślał przeciwnie) bądź w innem jakiemkolwiek miejscu. Ale te papiery są konfidencyonalne (a panu nie potrzeba tłumaczyć znaczenia tego wyrazu), i sędzia Templ zalecił mi, ażebym ich nie pokazywał nikomu.
— W takim razie panie, nie mogąc się panu przydać, życzę mu dnia dobrego. Ale proszę pana ażebyś powiedział sędziemu Templowi, jak się z nim zobaczysz, iż jeżeli ma potrzebę mojej posługi, w jakiemkolwiek bądź miejscu, może moją osobą rozporządzić.
— Przełożę, mości panie (dla czegoź bowiem miałbym się wzbraniać od zostania w tej mierze pańskim agentem) jego oświadczenie się sędziemu Templowi. Do szczęśliwego zobaczenia się panie Edwardzie. Ale momencik jeszcze (albowiem zawsze w interesach pośpiech szkodliwy) uczynić to ze strony pana oświadczenie darmo, czyli (albowiem, byłoby to wcale co innego, chociaż godziwe) przyłączając do tej posługi warunek wynagrodzenia.
— Jak się tam panu będzie zdawało. Rodzina jego zdaje się być zasmuconą a jabym się chciał przyczynić do usunięcia przyczyn tego umartwienia.
— Jest to uczucie chwalebne, mości panie (przynajmniej mojem zdaniem, a nie mogę wierzyć, żeby w tej rzeczy dwa ich być mogło); nie zaniedbam przełożyć go sędziemu (mniemam zaiste, że i on jednego ze mną będzie zdania) i za pomocą boską uwiadomię pana o jego odpowiedzi (jeżeli się zdarzy sposobność) natychmiast.
Prokurator poszedł dalej swoją drogą ściskając pod lewą pachą plik papierów, który jeszcze dla większej pewności prawą ręką podtrzymywał.
Wszyscy nasi czytelnicy powinni byli spostrzedz, że nasz bohater, mniejsza o to dla jakiej przyczyny, powziął przeciwko panu Templowi uprzedzenia, które się głęboko wkorzeniły. Ale ponieważ inna przyczyna działała w kierunku przeciwnym, rzeczą jest niezawodną, że w tej chwili ubolewał on szczerze nad niespokojnością sędziego, i wszystkoby oddał w świecie dla jej ukołysania.
Sędzia znalazł się wśród swojej rodziny przy wieczerzy, czoło jego jeszcze chmura melancholii zasępiała i długi czas upłynął nim się ona rozprószyła, gdyż ledwo za zbliżeniem się lata zaczął do swojej zwykłej wesołości powracać.
Ciepło we dnie, a ciche i częste deszcze w nocy, przyspieszyły rozwijanie się szybkie, wszystkiego, cokolwiek tylko do królestwa roślinnego należało, a co dotąd chłód wiosenny opóźniał. Pnie pozostałe na polach wytrzebionych zniknęły pod kłosami, plenne obiecujące żniwo, a lasy przedstawiały wszystkie odcienia zieloności, jakie się w amerykańskich puszczach widzieć dają.
Dopóki Marmaduk zdawał się być we frasunku pogrążony, Ryszard wstrzymywał się od mówienia z nim o przedmiocie, który mocno serce jego zajmował. Ale widząc nakoniec, że sędzia odzyskiwał swoją spokojność i zwykłą wesołość, odważył się namawiać go do przejażdżki ważnej, którą już pierwej był zagaił, a gdy Marmaduk na to przystał, ułożono wyprawę na dzień następny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.