Pionierowie nad źródłami Suskehanny/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Pionierowie nad źródłami Suskehanny
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk K. Piller
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
W tem miejscu się zebrała wygnańców gromada;
Każdy po przyjacielsku swym językiem gada.
Th. Campbell.

Dopiero co przedstawiliśmy naszym czytelnikom główniejsze osoby naszej historyi, ale ponieważ charaktery ich, oraz nawyknienia, stanowią między niemi tyle różnicy, ile się znajduje odległości pomiędzy krajami ich urodzenia, zdaje nam się rzeczą konieczną, w celu uzasadnienia naszego opowiadania, przedstawić zwięźle przyczyny, które sprowadziły razem tak różnorodne żywioły osób działających.
W okresie, w którym się opowiadanie nasze zaczyna, rozpoczął się był w Europie ów ruch wielki, który następnie wstrząsnął aż do głębi wszystkie jej instytucye polityczne.
Spadła na rusztowaniu głowa Ludwika XVI, a charakter narodu, który uchodził za naród najwyżej ucywilizowany, uległ tak niezmiernej zmianie, że miejsce szacunku, wspaniałomyślności i odwagi, zajęły srogość, podejście i barbarzyństwo.
Tysiące Francuzów przymuszonych było szukać schronienia w krajach obcych, a Le Quoi był z liczby tych, którzy wyszli do Stanów Zjednoczonych. Polecił go panu Temple naczelnik pewnego handlowego domu w Nowym Yorku, z którym sędzia miewał stosunki częste i poufałe, i od swojego pierwszego widzenia się z Francuzem, Marmaduk uznał w nim człowieka z dobrem wychowaniem, który dni pomyślniejsze w rodzinnym swoim kraju oglądał. Z razu uważał go za osadnika z St.-Domingo, alboli też z innych wysp francuzkich, których wielka liczba schroniwszy się do Ameryki, żyła tam w niedostatku, a niekiedy w nędzy zupełnej. P. Le Quoi nie był całkowicie przywiedziony do tak opłakanego położenia. Ocalił on, jak sam to powiadał, bardzo mało ze szczątków swojej fortuny, ale pragnął tylko wiedzieć, jakby najkorzystniej tego co mu pozostało użyć można było.
Znajomości Marmaduka były w wysokim stopniu praktyczne, nikt nadeń nie mógł nowemu przybyszowi wskazać środków, wyciągnięcia największej ile można korzyści z małych, czy też znaczniejszych zapasów, jakiemi mógł rozporządzić.
Według jego porady, p. Le Quoi zakupił dużo materyi, herbaty, tabaki, sprzęcików metalicznych, fajansu, słowem, tego wszystkiego, co jest nieodbicie do użycia codziennego potrzebne, a czego za cenę małą dostać można. Przyłączył do tego niektóre przedmioty zbytkowe, jako to: maleńkie źwierciadełka, wstążki, oraz kilka jedwabnych szalów. Opatrzony w te wszystkie towary, otworzył handel w Templtonie, gdzie tego jeszcze nie było i figurował za kantorem z tąż samą wytwornością, jakąby w każdym innem położeniu rozwinął.
Jego sposób obejścia się miły, grzeczny i uprzejmy, przyczynił się do dania mu wziętości, a damy wkrótce odkryły, iż był z gustem, że jego materye były najlepsze, a przynajmniej najpiękniejsze z tych wszystkich, jakie tylko widziano w kraju, i że niepodobieństwem było targować się z człowiekiem, którego usta miały taką obfitość pięknych słówek. Zjednoczywszy te przymioty, interesa pana Le Quoi zakwitły, i powszechnie go uważano za najważniejszą po panu Temple osobę znajdującą się w całym patencie.
Wyraz ten patent, któregośmy tu użyli i którego może jeszcze nam się użyć nadarzy, znaczy tu przestrzeń ziemi, jaka niegdyś nadana była majorowi Effinghamowi za patentem królewskim, a teraz należała do pana Temple, na mocy nabycia, które zaszło w czasie konfiskaty wszystkich dóbr majora. Dawano pospolicie tę nazwę ziemiom przez rząd ustąpionym prywatnym osobom w nowych osadach, przyłączając do nich zwykle imię właściciela, jak naprzykład patent Templa, albo Effinghama.
Major Hartman był potomkiem człowieka, który podobnie jak wielka liczba jego współobywateli, opuścił brzegi Renu, dla osiedlenia się na brzegach Mohawku. Ta emigracya zaszła w czasach królowej Anny; potomkowie tych wychodźców, żyli w pokoju i obfitości na żyźnych tej rzeki brzegach.
Fryc albo Fryderyk Hartman, posiadał wszystkie wady i wszystkie cnoty, wszystkie błędy i wszystkie przymioty przypisywane ludziom wspólnego z nim pochodzenia. Był gniewliwy, milczący, uparty i bardzo nie ufał cudzoziemcom. Męztwo jego było niezachwiane, honor nieskazitelny, przyjaźń stateczna, jedyna odmiana jaką w nim postrzegano, była niestałość jego humoru posępnego, lub też rozweselonego. Przez miesiące bywał poważny, przez tygodnie.
Od czasu już dawnego poufale zażyły był z panem Temple, jedynym człowiekiem, który nieumiejąc po niemiecku, pozyskał jego zaufanie. Czterykroć na rok, we czterech epokach równie od siebie odległych, opuszczał swój dom postawiony z kamienia nad brzegami Mohawku, i trzydzieści mil śród gór przebywał, dla odwiedzenia sędziego. Bawił zwyczajnie przez tydzień w Templtonie, i większa część tego czasu na biesiadowaniu z Ryszardem Jonesem przepędzał. Jednakże wszyscy go kochali, nawet znamienita ochmistrzyni Pettibona, tyle on posiadał otwartej duszy i serdeczności, a niekiedy nawet humoru. Odprawiał traz swoję zwykłe kolendowe odwiedziny, i nie minęła godzina od jego do Templtonu przybycia, kiedy Ryszard zaprosił go do swoich sani, ażeby się udać razem na spotkanie pana Templa i jego córki.
Nim zaczniemy mówić o charakterze p. Granta i położeniu w jakiem się znajdował, potrzebna jest cofnąć się do początku pierwszych osad utworzonych w okręgu, gdzie był położony patent pana Templa.
Zdaje się, że jest to właściwością natury ludzkiej zajmować się pierwej potrzebami doczesnego życia, nim pomyśli, czego po nas wymaga to. które po doczesnem nastanie. Religia była rzeczą, o której nie myślano bynajmniej w czasach najpierwszego wyrąbywania lasów i uprawy gruntu. Lecz gdy największa część tych, którzy się osiedlili w tym kantonie, pochodziła ze stanów Kounektikutu i Massachusetu, gdzie zasady religijne i moralne były w całej mocy, jak tylko zaradzili swoim fizycznym potrzebom, zwrócili uwagę rzetelną na religijne obowiązki, które spełniali ich przodkowie. Znajdowała się zapewne pomiędzy nimi wielka różnica mniemań, co do łaski i wolnej woli, lecz jeżeli się weźmie na uwagę różnice nauk religijnych, które odebrali, nie będzie powodu się temu dziwić.
Jak tylko ulice Templtonu zostały nakreślone, w sposób dający osadzie pozór małego miasta, i kiedy pewna liczba domów tam się wzniosła, zgromadzenie mieszkańców zostało zwołane, dla rozważenia projektu, ustanowienia akademii[1]; projektu, który się wylągł w głowie Ryszarda Jones, wolącego raczej nadać temu zakładowi imię uniwersytetu, albo przynajmniej kolegium. Nic na tem zgromadzeniu nie utwierdzono, chociaż Marmaduk był jego prezydentem, a Ryszard Jones sekretarzem; inne też zgromadzenia, które się odbyły w latach następnych, szczęśliwszego wyniku nie dały. Nakoniec p. Templ postrzegł, iż ażeby ten plan przywieść do skutku, potrzeba było mu wyznaczyć i darować na to ziemię, oraz dom swoim kosztem wystawie, na co też się i zgodził. Talenta Hirama Doolittla, któremu dawano tytuł koniuszego (squire) od czasu jak sędzią pokoju został mianowany, na nowo zostały użyte, a Ryszard podjął się mu dopomagać całą wagą swojej umiejętności.
Nie będziemy rozprawiać o planach, które układali dwaj architekci w tem zdarzeniu, toby się stało jeszcze niepożyteczniejszem, gdyż te poddane były nadzwyczajnemu zgromadzeniu wolnych mularzy. Było to starożytne i zacne towarzystwo, mające Ryszarda Jonesa za wielkiego mistrza: w tem więc zgromadzeniu, plany architektów naszych były rozbierane z uwagami, jak zwykle, pro i contra, a nakoniec jednozgodnie potwierdzone.
W kilka dni po tem, zacna ta korporacya zestąpiła z pod strychu Śmiałego Smoka, które to poddasze służyło jej za lożę, i udało się w pochód z największą okazałością, poprzedzone chorągwiami, w godła mistyczne ozdobionemi, brat każdy z przypasanym małym fartuszkiem skórzanym i udali się wszyscy na miejsce przeznaczone do wzniesienia przyszłej akademii, której Ryszard węgielny kamień położył, w obecności wszystkich prawie kolonistów, mężczyzn i niewiast, o dziesięć mil odległości od Templtonu mieszkających.
Gdy płaca robotnikom została z pewnością zabezpieczona, i odbywała się z największą gorliwością, w ciągu jednego lata zaczęła się i dokończyła budowa, która się stała chlubą miasteczka, wzorem do naśladowania tym, którzy wzdychali do jakiejkolwiek chwały w architekturze, i przedmiotem podziwienia mieszkańców znajdujących się w obrębie patentu.
Był to dom wybudowany z drzewa i pobielony, równie długi jak wązki i tyle mający okien, iż kiedy się kto znajdował na jego zachodzie o świtaniu, bynajmniej widokowi słońca wschodzącego, w całym swoim blasku nie przeszkadzał. Stąd też największą zaletą całej tej budowy było, iż przepuszczała światło z łatwością. Facyata jej była upiększona wielu ozdobami z drzewa; rytemi przez Hirama, do których Ryszard podawał szkice. Lecz eo było największą tego gmachu zaletą, to wielkie nad głównem wejściem okno i dzwonnica. Okno to było najpewniej w porządku składanym, dla wielkiej liczby ozdób rozmaitych, które w skład jego wchodziły, a dzieliło się na trzy kompartymenta, środkowy od swoich sąsiadów wynioślejszy, kończył się łukiem, a dwa inne liniami prostemi, ramy sosnowe były miąższe i rozmaitemi ozdobami natkane, tak, że ich żadna sztuka osobno wzięta, nie była do drugiej w niczem podobna; szyby zaś były ze szkła koloru zielonawego.
Okiennice zabezpieczały te okna od wszelkiego przypadku, miano zamiar zielono je pomalować, ale względy ekonomiczne nakazywały przenieść nad ten kolor, popielaty lub ołowiany. Dzwonicą była nie wielka kopuła, na środku budowy wzniesiona, czterma słupkami sosnowemi podparta, zaokrąglonemi i przyozdobionemi. Na tych kolumnach opierała się kopuła, której kształt do przewróconego talerza zupełnie był podobny. Ze środka wznosiła się inna kolumna zakończona prętem żelaznym, na której się ryba drewniana sznycerskiej roboty, ręki Ryszarda, pomalowana barwą żółwiej skorupy, i zupełnie podobna do tej, którą epikurejczycy krajowi rybą jeziorną zwali, wznosiła.
Zapewne podobieństwo to powinno było się upatrzyć, albowiem chociaż przeznaczona służyć za chorągiewkę, ryba ta statecznie miała głowę zwróconą na piękną taflę wody, leżącej wśród gór, które piękną dolinę Templtonu otaczały.
Wkrótce po ukończeniu tej budowy, wybrano bakałarza w najlepszem kolegium Stanów Zjednoczonych, i poruczono mu dawanie lekcyj młodzieży okolicznej, któraby pragnęła nabyć wiadomości w literaturze. Pierwsze, piętro składało się tylko z jednego apartamentu. który miał służyć na dni uroczyste i popisy, ale góra dzieliła się na dwie izby, przeznaczone do nauki, jedna łacińskiego, a druga angielskiego języka. Pierwsza nigdy wielkiej liczby mieszkańców nie miała, chociaż od czasu do czasu, słyszano z okien wychodzące głosy: Nominaticus, penna; genetivus, pennae, na większą pociechę i zbudowanie przechodniów.mZ tem wszystkiem poznano niedługo, że wiek instrukcyi klassycznej nie nastąpił jeszcze dla Templtonu, i uczony bakałarz ustąpił miejsca skromnemu pedagogowi, który ograniczył się uczeniem czytać, pisać, ortografii, oraz pierwszych rachowania początków.
Wielka sala, na pierwszem piętrze, nie będąc już przydatną do niczego akademii, została do różnych potrzeb użyta. Robiono z niej izbę sądową, ilekroć ważniejsza sprawa, tłum większy mogła zgromadzić, od czasu do czasu, zamieniała się w salę balową, na wieczory wydawane pod przewodnictwem p. Ryszarda Jonesa, każdej niedzieli przybierała nazwisko kościoła, i służyła za miejsce zgromadzenia się wiernych ku czci religijnej.
Jeżeli jaki misyonarz pielgrzymujący, metodysta, anabaptysta, uniwersalista, lub też prezbiteryanin, znalazł się w okolicach, zapraszano go zwyczajnie na odbycie tam służby bożej, i nagradzano jego apostolskie prace z kollekty, którą składano do kapelusza, przed rozejściem się kongregacyi. W niedostatku prawdziwego kapłana, ktokolwiek z członków odmawiał modlitwę na prędce, a p. Jones czytał następnie jedno z kazań Sterna.
Wynikiem tak niedostatecznej czci religijnej, której przewodniczyli częstokroć kapłani, zasad nie tylko z sobą niezgodnych, ale niekiedy zupełnie wbrew sobie przeciwnych, była wielka rozmaitość mniemań wzęlędem punktów najbardziej oderwanych naszej wiary. — Każda sekta miała swoich zwolenników, chociaż z nich żadna nie była prawidłowo urządzona. Mówiliśmy już o religijnych Marmaduka pojęciach, urodził się on kwakrem, ale wziął wychowanie w mieście, gdzie wiarę kościoła episkopalnego wyznawano, jego matka i jego małżonka tyły tejże samej religii, i jeżeli on nie przyjął wszystkich jej dogmatów, przynajmniej, wszystkich się jej form bez wstrętu trzymał. Co się tycze Ryszarda, był on jej żarliwym stronnikiem. Nieugięty w swoich mniemaniach, staraj się nawet wielokrotnie, o wprowadzenie ubrzędów kościoła episkopolnego w tych dniach, kiedy kazalnica nie była zajęta przez żadnego kapłana regularnego; ale ponieważ nawykł we wszystkich rzeczach nie trzymać się przyzwoitej miary, pomówiono go, iż zmierzał do papiezmu. Po drugim razie przez największą część swoich słuchaczów odbieżany został, i za trzecim razem pozostał mu tylko jeden, wierny Beniamin Pompa.
Po tem zboczeniu, wracamy do toku przerwanego opowiadania.





  1. Wyraz ten w jezyku angielskim oznacza szkołę początkową, nie zaś akademią podług przyjętego u nas znaczenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.