Pierwsi ludzie na Księżycu/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Pierwsi ludzie na Księżycu
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Tłumacz Stanisław Mazanowski
Ilustrator Michalina Janoszanka
Tytuł orygin. The First Men in the Moon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
W drodze na Księżyc.

Po pewnym czasie Cavor zagasił lampę, tłumacząc, że musimy oszczędzać zapasu elektrycznej energji. Długo — choć nie mógłbym dokładnie określić, — siedzieliśmy w zupełnej ciemności.
W mózgu ciągle tkwiło mi pytanie, w jakim kierunku lecimy? Wreszcie przedłożyłem je Cavorowi.
— Oddalamy się od ziemi po stycznej — odrzekł. — A ponieważ jest teraz trzecia kwadra, znajdziemy się gdzieś niedaleko. Zaraz odkryję zasłonę.
Coś szczęknęło i przed oczyma mojemi pojawiła się, jakby w ramkę ujęta cząstka gwiaździstego nieba; zewnątrz aparatu taka sama panowała ciemność, jak i wewnątrz. Kto widział gwiaździste niebo tylko z powierzchni ziemi, nie może wyobrazić sobie tego mnóstwa gwiazd, widocznych na niem, gdy mglista, półprzezrocza zasłona ziemskiej atmosfery ustąpi! Z ziemi widać tylko bardzo silnie błyszczące gwiazdy, a tutaj, tutaj po raz pierwszy zrozumiałem biblijne wyrażenie — niebieskie wojsko! Mieliśmy zobaczyć jeszcze wiele niezwykłych zjawisk, lecz tego gwiaździstego nieba nigdy nie zapomnę!
Okienko zakryło się z lekkim trzaskiem; otwieraliśmy i zamykali jeszcze dwa czy trzy; musiałem zmrużyć oczy od silnego nie do zniesienia blasku księżycowego sierpa.
Długą chwilę patrzyłem na Cavora i otaczające nas przedmioty, aby przyzwyczaić powoli oczy do światła, potem dopiero ośmieliłem się spojrzeć na jego źródło.
Cavor odkrył cztery okienka, aby przyciąganie księżyca mogło działać na całą masę naszego aparatu. Natychmiast uczułem, że już nie pływam swobodnie w przestrzeni, a nogi moje wyraźnie opierają się na dnie w tym punkcie, który zwrócony był ku księżycowi. Skrzynie i paczki również powoli spełzły na dno i zasłoniły nam w części widok. Patrząc na księżyc, musiałem spuszczać oczy w kierunku przyciągania aparatu, podczas gdy przy otwartych okienkach to centrum stanowił matematyczny środek naszego aparatu.
Wrażenie światła, bijącego z dołu, było dla nas w wysokim stopniu niezwykłem — na ziemi nigdyśmy tego nie widzieli.
I cienie nasze błąkały się po suficie.
Z początku zakręciło mi się w głowie od świadomości, że stoję na szkle nad setkami tysięcy mil pustego przestworza, jednak wkrótce wrażenie to przeszło; zacząłem się lubować przecudnym widokiem.
Czytelnik lepiej wyobrazi sobie moje położenie, jeśli w cichą, letnią noc wyciągnie się na ziemi i będzie obserwował księżyc przez wyciągnięte w górę nogi. Tylko, że nam czyto wskutek większego zbliżenia, czy też z powodu braku powietrza księżyc wydawał się bez porównania większym. Dokładnie widzieliśmy najdrobniejsze wyniosłości tarczy, której kontury dzięki brakowi wodnych oparów w atmosferze zarysowały się jasno i ostro. Roje gwiazd otaczały nieoświecony słońcem brzeg jego.
Patrząc na księżyc, leżący pod mojemi stopami, znowu zacząłem wątpić o rozsądku naszego przedsięwzięcia.
— Cavor — rzekłem — dokądże my właściwie lecimy?
— A cóż?
— Przecież księżyc pusty.
— No, zobaczymy.
— Jabym radził rozpocząć powrót. Tylko... tylko, że zdaje mi się teraz, że i ziemi żadnej już niema.
— Przekonaj się pan, że jest — rzekł Cavor, podając mi obrywek gazety.
Światło księżyca było tak silne, że mogłem swobodnie czytać; wzrok mój padł na stroniczkę drobnych ogłoszeń: „Majętny dżentleman pożycza pieniądze“. „Do sprzedania prawie nowy rower, wartości piętnastu funtów, za pięć funtów“. „Dama, znajdująca, się w przykrych warunkach, sprzedaje wyprawne swoje noże i widelce ze znacznem ustępstwem“. Możliwe, że właśnie w tej chwili ktoś te noże i widelce ogląda, a ktoś drugi pędzi na rowerze ciesząc się taniem kupnem. Roześmiałem się i rzuciłem gazetę.
— Czy widać nas teraz z ziemi? — pytałem Cavora.
— Czemu się pan o to pyta?
— Mam przyjaciela wielce zamiłowanego w astronomii, być może, że patrzy na nas teraz przez swój teleskop.
— Znacznie większych rozmiarów potrzebny byłby instrument, żeby nas dostrzec, a i tak nawet nie dojrzałby.

W drodze na Księżyc.

Milczeliśmy chwilę. Ja patrzałem na księżyc.
— Teraz dopiero widać, co to za świat dziwny — rzekłem wreszcie — być może, że i ludzie na nim istnieją.
— Ludzie! — wykrzyknął Cavor — nie! Porzuć pan wszelką nadzieję. Uważaj pan siebie za podróżnika, wyruszającego w pustynię. Spojrzyj pan tylko, — ciągnął — całkiem martwy świat! Wygasłe wulkany, lawa, śnieg, oby tylko nie zamarznięte powietrze i kwas węglowy! Skały, rozpadliny, przepaście. Ani życia, ani ruchu. Ludzie już od dwóch stuleci systematycznie badają księżyc i, jak pan sądzi, jaką w nim zmianę dostrzegli?
— Żadnej?
— Dwa zwały, jedną szczelinę i lekką, periodyczną zmianę zarysowań — oto wszystko.
— Ja też na to nie liczyłem.
— Dotychczas tyle spostrzeżono, a cóż tu mówić o ludziach!...
— Przepraszam — przerwałem — a jakie najdrobniejsze szczegóły można widzieć na księżycu przez największy teleskop?
— No cóż! Każdy większy budynek możnaby było dojrzeć — odrzekł Cavor — a już miasta na pewno byłyby dostrzegalne. Niczego jednak takiego nikt dotychczas nie widział. Z całą pewnością ludzi tam niema, natomiast są jakoweś owady w rodzaju mrówek, chowające się po nocach w nory. Najprawdopodobniej są to księżycowe stworzenia dzięki zupełnie odmiennym warunkom życia, całkiem do ziemskich niepodobne. Tam życie dostosowywać musi się do zmiany czternastodniowych upalnych okresów na czternastodniowe mrozy. A jakież tam przytem panować może zimno; absolutne zero! Dwieście siedmdziesiąt trzy stopnie mrozu! Po nocach na księżycu wszelkie życie musi zamierać!
— Można sobie wyobrazić jakieś do czerwi podobne istoty — ciągnął dalej, pomilczawszy chwilę — któreby żywiły się stałem powietrzem jak ziemne robaki ziemią. Mogą tam istnieć również gruboskórne potwory...
— Dlaczegośmy nie wzięli ze sobą broni? — przerwałem.
Cavor nie odpowiedział na pytanie.
— Niedługo sami zobaczymy, co tam jest — dodał w zamyśleniu.
— W każdym razie minerały jakieś znajdziemy — rzekłem.
Aby osłabić nieco nasz upadek na księżyc, Cavor pospieszył poddać przyrząd przyciąganiu ziemi na trzydzieści sekund i w tym celu odkrył okienko zwrócone ku ziemi, uprzedziwszy mnie, bym oparł się rękami o ścianę, gdyż inaczej upadnę. Uprzedzenie to okazało się słuszne, bo zaraz po odkryciu okna stanąłem na głowie, a między rozpostartemi rękami ujrzałem rodzinną planetę.
Byliśmy jeszcze bardzo od niej niedaleko, o jakieś ośmset mil wszystkiego, zdaniem Cavora, dlatego też wielka tarcza ziemi zajmowała całe pole widzenia. Jednak kulistość planety jasno się już uwydatniała. Pod nami na ziemi panował półmrok; na zachodzie fale oceanu Atlantyckiego jeszcze błyszczały w promieniach zachodzącego słońca, jak roztopione srebro. Zdawało mi się, że rozróżniam zarysy brzegów Francji, Hiszpanji i południowej Anglji, gdy okienko ze zwykłem szczęknięciem zasunęło się, a ja zwolna spełzłem po szkle znów — na dół. Dokąd — na dół? Gdzie mamy teraz dół, a gdzie górę? Tak dziwnie było uważać ziemię za znajdującą się w górze, gdy cały ród ludzki od pierwszej chwili swego istnienia nazwał ją padołem.
Podczas podróży na księżyc tak mało potrzebowaliśmy wysiłków fizycznych, a te wysiłki były, dzięki umniejszeniu ciężarów, tak nieznaczne, że potrzeby jedzenia nie odczuwaliśmy wcale; jedliśmy tylko jakby z obowiązku a i tak w czasie całej drogi nie zużyliśmy nawet dwudziestej części zabranych zapasów. Ilość wydzielonego przez nas kwasu węglowego również była bardzo nieznaczna i w zupełności więziły ją przeznaczone do tego przyrządy.

W sześć godzin po wyjeździe, zjadłszy cośkolwiek i upewniwszy się, że wszystko idzie dobrze, zakryliśmy dno aparatu odzieniem, aby ochronić się przed światłem księżyca i spokojnie zasnęliśmy. Wogóle podczas całej jazdy odczuwaliśmy straszną apatję. Rozmawiać nie mieliśmy ochoty, drzemaliśmy przeważnie, budząc się tylko dla zbadania prawidłowości lotu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Stanisław Mazanowski.