Pierścień z Krwawnikiem/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pierścień z Krwawnikiem
Wydawca A. Piasecki S. A. Fabryka czekolady w Krakowie
Data wyd. 1938
Druk Krakowskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
PRÓBA OGNIOWA.

Firlej oprzytomniał dopiero w nocy.
Leżał w obszernej sali, słabo oświetlonej lampą naftową.
Obok łóżka stał niski stolik, a na nim szeroka waza z jakimś płynem. Ostry, wszystko przenikający aromat rozchodził się z parującej w wazie cieczy.
Ranny zaczął przypominać sobie wypadki minionego dnia — od samego świtu, gdy zerwał się tak wcześnie, żeby zobaczyć, czy nie ma chmur na niebie i czy nie nadciąga ulewa, i tak minuta, po minucie, godzina po godzinie, aż... ach, ta dziwnie znajoma twarz! Kto by to mógł być? Taka pamiętna, budząca niepokój twarz... zimna i zawzięta... Przecież widział ją w klasztorze... tak niezawodnie — w klasztorze!... Wtedy... wtedy... kiedy nogą ku sobie posuwał szarą szmatkę... pierwsze wołanie Atri-Maji o pomoc... Sobcow!... Potem strzał... i na tym wszystko się urywało, zapadało się w przepaść bez dna...
Ale jeden strzęp tych wspomnień wypłynął na powierzchnię ich i zagórował nad wszystkim.
— Atri-Maja! Atri-Maja! — zawyła rozpacz w sercu leżącego człowieka.
Chciał unieść się, zerwać i gdzieś biec — tam, gdzie był jego jedyny ratunek, radość i ukojenie.
Czy nie miał sił poruszyć choćby jednym mięśniem, czy może lekarze tybetańscy tak skrępowali go bandażami, ale pozostał na dawnym miejscu i leżał bezmiernie osłabiony.
Sama myśl o podźwignięciu się z łóżka, znużyła go śmiertelnie.
— Atri-Maja! — jęknął przeciągle i natychmiast przerażenie miotać się poczęło w jego rozszerzonych źrenicach.
Z ciemnego kąta, gdzie nie sięgały żółte promienie lampy, wyłoniła się nagle nieznana zjawa.
Jakiś człowiek wysokiego wzrostu, w białej, obcisłej sukni, podkreślający wiotkość całej postaci, stanął przy Firleju.
Doktór ujrzał młodą, skamieniałą w skupieniu twarz i szeroko rozwarte, przepastne oczy o tysiącach, czy milionach źrenic, wbitych w niego jak sztylety.
Poznał tę zjawę.
— Guru Unen! — szepnął przez mocno zaciśnięte zęby, czując w ustach cierpki smak krwi.
Postać ni to cofnęła się w dal, nie zmieniając jednak swoich rozmiarów, ni to rozpłynęła się w drgającej mgiełce, tracąc wyrazistość zarysów i kształtów — a te tysiące i miliony źrenic jarzyły się przed doktorem i swymi ostrzami przeszywały go.
Obawiał się już wymawiać imię guru, gdyż myślał, że może zniknąć mu sprzed oczu i pozostawić samego, kiedy serce jego miota się w tęsknicy, a dusza chwieje się i pełga jak nikły płomyk świeczki w podmuchu zimnego wiatru.
Postać Unena stała się znowu bliższą i wyraźniejszą.
Guru pochylił się nad rannym i zimnymi palcami ujął jego rozpaloną dłoń.
Drugą rękę Unen wyciągnął ku zachodowi.
— Tak — mignęła Firlejowi myśl — ku zachodowi, gdyż w tej ścianie nie ma okien.
Jakieś przeszywające prądy przebiegły w jego ciele, jakaś moc nieznana skupiła wszystkie najdrobniejsze wrażenia i odruchy myśli w jednym miejscu, aż gdzieś pod czaszką natłoczyło się ich bez liku, powstał chaos i zamęt, lecz po chwili ucichać wszystko zaczęło, układać się, zamierać i nagle to, co było takie bezładne, pomieszane, niby kupa odłamków i skrawków, niby jazgot i fałszywy zgrzyt tysięcy kłócących się ze sobą dźwięków, — wszystko to wchłonęło w siebie jedno imię:
— Atri-Maja!
— Atri-Maja! — szepnął Firlej i zamknął oczy, niby w ekstazie modlitwy.
Gdy po chwili podniósł powieki, ujrzał Unena w tej samej pozornie postawie.
A jednak nawet osłabiony przez utratę krwi i ostry ból w plecach i piersi wzrok doktora spostrzegł coś nowego.
Zdało mu się, że Guru uniósł się nieco w powietrzu i jak gdyby lekko kołysał się nad ziemią. Pomiędzy palcami opuszczonej lewej ręki Unena, a dłonią Firleja przeciągnęły się niby świecące się struny fosforyzujące smugi światła. Takież smugi wysnuwały się z jego prawej ręki, wyciągniętej ku zachodowi.
Smugi te przebijały mury sali i biegły w przestrzeń niby kable telegraficzne, rozżarzone do białości, przeszywały masyw górski i ciągnęły się dalej i dalej, aż uderzyły w mury Radż-Szupuru, przenikły je i rozświetliły wnętrze jakiejś komnaty.
Firlej omal nie krzyknął, lecz ból w płucach wstrzymał go od tego.
Ujrzał bowiem Atri-Maję.
Miotała się po komnacie, to podchodząc do okna, do którego z zimną chciwością przylgnęła ciemność, to siadając przy stole, to krążąc z kąta w kąt i rękami zaciskając sobie głowę.
Dobiegały wyraźnie jej westchnienia, ciche jęki, zdławione łkania i stuk kolan, gdy klękała przed białym posążkiem Matki Bożej z Lourdes, użalać się poczynała przed Bogurodzicielką, i płakać, i błagać rozpaczliwym szeptem.
Po chwili rozproszone po całej komnacie drgające promienie sączące się z palców guru, skupiły się w szerokie pasmo, ogarnęły i oplotły postać dziewczyny, a Firlej poczuł odrazu, że pomiędzy nim, a nią nawiązała się nierozerwalna nić łączności i wzajemnego wyczucia.
— Atri-Maja — wołało jego serce, omdlewające od szczęścia.
— Atri-Maja! — wtórowała mu dusza, oskrzydlona nagłą nadzieją.
— Atri-Maja! Atri-Maja! Atri-Maja! — powtarzały częstotliwie syczące w skroniach i rozbiegające się po ciele kropelki wzburzonej krwi.
Przez jedną chwilę mignęła mu droga postać Atri, gdy podbiegła do drzwi swej komnaty i odrzuciwszy haftowaną złotem zieloną kotarę, bezdźwięcznie uderzyła w gong.
Zapadła cisza i przytłoczył wszystko mrok.
Znikła komnata w Radż-Szupur i miotająca się w niej Atri, i Unen w białej sukni, i te zielone, fosforyzujące smugi i nici, co niby kable telegraficzne uchodziły w dal.
Firlej stracił przytomność.
Z gardła i nosa buchnęła mu czarna krew i powoli wsiąkała w poduszkę.
Przybiegli lekarze, zbadali puls, zajrzeli choremu pod powieki i posłali natychmiast po mistrza.
Karzeł zjawił się po chwili i ujął Firleja za obie ręce.
Miał w tej chwili opuszczone powieki i wykrzywioną straszliwym skurczem twarz.
— To niedobra krew odchodzić poczęła z przestrzelonego płuca — szepnął do lekarzy. — Wlejcie mu do ust... „dżen-tariby“ i pozostawcie go w spokoju. Młody jest, silny i szczęśliwy, więc może zwalczyć śmierć.
Doczekał się, aż dano choremu lekarstwo i odprawił wszystkich.
Idąc za nimi, zapytał siedzącego pod oknem Unena:
— Czy uczyniłeś, bracie, o co ciebie prosiłem?
— Uczyniłem... — szepnął słabym głosem młody lama.
Sain-Noin kulejąc i zgrzytając paciorkami różańca, wyszedł.
Długo leżał Firlej jak nieżywy, ale niepostrzeżenie ocknął się na chwilę i zapadł w głęboki sen, bez majaków i marzeń...
Ciężki był ten kamienny sen, gdy to życie rozpaczliwie walczyło ze śmiercią, zmagało się z nią w ponurym i groźnym milczeniu.
Obudził go gwar, krzyki tłumu, przeraźliwe nawoływania i jeszcze jakiś hałas, nigdy tu nie słyszany. Głuchy warkot i jak gdyby strzały zagłuszały chwilami zgiełk, panujący za murami sali, a, gdy słabnął nagle, dobiegało wściekłe ujadanie psów, ryk wielbłądów, rżenie koni i nowe wybuchy krzyków i wycie wylękłych ludzi, jak gdyby tam, za klasztorem wrzała bitwa.
Wreszcie warkot ustał, gwar począł szybko się oddalać. Tupot nóg dowodził, że ludzie biegną gdzieś, wykrzykując tylko dwa słowa:
— Urdzegdył szubu! Urdzegdył szubu! Ptak-zjawa! Ptak-zjawa!
Firlej spostrzegł Unena.
Guru w zwykłej żółtej szacie szybkim krokiem szedł ku drzwiom.
Rozwarł je szeroko i na salę wbiegła dziwna postać.
Miała na sobie szerokie, futrzane palto do kolan, futrzane również buty, na głowie hełm z okularami.
Podbiegła do łóżka doktora i padłszy przy nim na kolana zerwała z głowy hełm.
Gorąca fala napłynęła do serca Firleja.
— Boże Miłosierny!... — upadła przed tron Najwyższej Istoty krótka dziękczynna modlitwa jego duszy.
Widział, jak rozsypały się po plecach czarne loki Atri, zarumieniła się i zbladła naraz smagła, piękna twarz, zapłakały gorzko ciemno-bursztynowe oczy, a łez tych powstrzymać nie mogły czarne zasłony rzęs.
— Twoja Atri-Maja przy tobie, luby mój! — szepnęła, przyciskając wargi do bladej dłoni rannego. — Wczoraj wyczułam, że muszę być przy tobie, bo jestem ci potrzebna... Przybyłam samolotem... Żaden lotnik nie podjął się tego przelotu, więc dopiero dziś polecieliśmy razem z bratem — we dwoje... naszą awionetką. Przeżyliśmy ciężkie chwile... Mogliśmy zginąć, lecz dolecieliśmy. Jestem, jestem przy tobie, Ado mój, i nie oddam ciebie nawet...
Nie śmiała wymówić strasznego słowa — śmierć, więc przytuliła się policzkiem do zimnej dłoni Firleja i cicho, cicho płakała.
Powstała jednak posłyszawszy znajome, szybkie i stanowcze kroki.
Młody radża, Parta Pandawa, szedł niosąc w ręku ciężkie zawiniątko.
Zdjęli z niego papier i kawał miękkiej tkaniny.
Wyłoniła się biała porcelanowa statuetka Cudownej Bogurodzicy z Lourdes.
Atri postawiła ją na stoliku i znowu padłszy na kolana szepnęła:
— Pomódl się wraz ze mną, Ado!...
Długo korzyła się strwożona i stroskana dziewczyna przed Matką Ukrzyżowanego Zbawiciela, modliła się żarliwie, płakała i wzdychała żałośnie, lecz, gdy powstała z klęczek, uduchowiona i piękna jej twarzyczka była już spokojna i jasna.
— Atri-Maja... Atri-Maja!... — cicho jak szelest spadających liści szeptały bezbarwne wargi doktora.
— Będziesz zdrów, będziesz zdrów! — odpowiadała mu z mocą Atri, całując jego oczy i czoło. — Zabiorę cię stąd i już nigdy nie rozstaniemy się, nigdy!...
Długo jeszcze borykał się ze śmiercią młody, silny organizm Firleja.
Gasła i znów rozpłomieniała się nadzieja, by raptem przygasnąć i rozpaczą i buntem wypełnić serce Atri-Maji.
Doktór nie skarżył się i nie zdradzał śmiertelnej trwogi.
Widział przed sobą ukochane oczy, pełne miłości, wychudłą, stroskaną twarzyczkę i drżące usta dziewczyny — czuł, że cały świat jego skupił się przy nim i tak do niego przywarł, że nawet śmierć nie miałaby mocy oderwać go od niego.
Czuł się zupełnie szczęśliwy, ukojony i pogodzony z losem, a gdy wsłuchiwał się w niski, melodyjny głos Atri-Maji, oczy mrużył w zachwycie i wdzięczności, ni to posłyszał nagle namiętną pobudkę do życia i szczęścia.
Jednak dzień przepowiedziany przez pełną wiary dziewczynę nastał — co prawda dopiero w lipcu, kiedy Sain-Noin zawyrokował wreszcie, że Firlej może już odbyć podróż do Singribari i dalej do Rungpuru.
Trzech gońców z tą wieścią pchnęła Atri do Radż-Szupur, gdzie zapanowała natychmiast wielka radość, iż powracają ci, którzy wierzą, że miłość ich, choć wybuchająca nagle, nie przeminie nigdy, gdyż los poddał ją ogniowej próbie męki ona zaś wyszła z niej zwycięsko.

***

W pięć lat po opisanych w tej powieści wypadkach w Rungpurze odbyła się wielka uroczystość, o której wiadomość powtórzyły pisma całego świata. W stolicy Ghas-Bogry w obecności wice-króla Indii, gubernatorów prowincji, konsulów państw cudzoziemskich i radżów został otwarty wielki szpital wraz z klinikami i laboratoriami doświadczalnymi. Wice-król — przedstawiciel króla Zjednoczonego Królestwa i Cesarstwa Indii — w mowie swojej podkreślił wielką rolę kulturalną i cywilizacyjną nowej fundacji, powstałej sumptem dwóch zaprzyjaźnionych radżów dla dobra olbrzymiej ludności kraju. Po tej mowie kierownik fundacji dr Firlej w podniosłym przemówieniu podkreślił cele i zadania instytucji i, oznajmiając, że współpracownikami jej będą młodzi polscy uczeni, wyraził przekonanie, iż przedstawiciele narodu rozumiejącego radość i bóle swe i niedolę dusz ludzkich potrafią dokonać wielkiego dzieła, zrodzonego z miłości bliźniego.
Gdy padły te słowa, Atri-Maja pochyliła się do męża i szepnęła cicho:
— Zrodzonego z miłości...
Dr Firlej spojrzał na nią rozpromienionym wzrokiem i powtórzył z siłą:
— Tak! Zrodzonego z miłości!
Radiostacje, telegraf i dzienniki roznosiły tymczasem po wszystkich zakątkach ziemi wiadomość takiej treści:
— W Rungpurze powstała naukowa instytucja nie ustępująca amerykańskiej. Na czele jej stanął słynny doktór Firlej, Polak, znawca medycyny współczesnej i badacz medycyny tybetańskiej. Młody, energiczny lekarz jest małżonkiem czarującej Atri-Maji, córki Ghas-Bogry, radży Rungpuru.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.