Pielgrzym Kamanita/XXVIII. Nad brzegiem niebiańskiej Gangi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karl Gjellerup
Tytuł Pielgrzym Kamanita
Podtytuł Romans starohinduski
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Poznańska
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Pilgrimen Kamanita
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.
NAD BRZEGIEM NIEBIAŃSKIEJ GANGI.

Kamanita spostrzegł, że wspomnienie owo słoni cieniem smutku duszę ukochanej tu nawet, w przybytku szczęśliwości zaziemskiej. Wziął ją tedy za rękę i polecieli razem ku uroczym stokom wzgórz, gdzie spoczywał niedawno, przyglądając się zabawie błogosławionych.
Usiedli pod drzewem i zobaczyli niezliczone postacie, zapełniające łąki i gaje. Mieniły się wszelkiemi kolorami, zwłaszcza mnóstwo było istot czerwonych, białych, ciemno- i jasno błękitnych. Powitano serdecznie Vasitthi i oboje wmieszali się w pląs taneczny.
Polatywali długo nad łąką, gajami, skałami i jeziorami, oraz stawami wślad za całym korowodem, aż napotkali ową białą postać, która chciała udać się z Kamanitą w drogę do Gangi. Podając mu w tańcu dłoń, spytała z miłym uśmiechem:
— Czy byłeś już nad Gangą? Masz teraz towarzyszkę ...
— Nie byłem do tej pory... — odparł.
— Cóż to znaczy? — spytała Vasitthi, a gdy jej powiedział, dodała. — Musimy tam się udać! Jakże często wznosiłam z marnej ziemi oczy ku niebu, śledząc spojrzeniem niezrównany blask jej. Jakżem pragnęła znaleźć się w miejscu, które otacza, użyźnia i przepełnia rozkoszą i marzyłam, byśmy się tu połączyli. Mam nieprzepartą ochotę lecieć tam z tobą i dotknąć stopą świętego brzegu.
Wymknęli się z tanecznego koła i skierowali lot w kierunku, który oddalał ich od rodzimego stawu. Po pewnym czasie znikły im z oczu jeziora z lotosami, mieszczącemi dusze błogosławionych, kwiaty utraciły swą bujność i czar, coraz mniej spotykali pląsających w powietrzu istot. Na równi pasły się trzody antylop, a po odnogach rzecznych pływały łabędzie, wlokąc za sobą sznury piany, perlącej się na tle ciemnej wody.
Wzgórza zrazu wysokie i spadziste znikły także i lecieli ponad płaską, pustynną równią, porosłą kępami traw i krzakami cierni. Dotarli do lasu, cień wzrastał w miarę zagłębiania się weń, sękate pnie miały barwę bronzu, a korony szumiały spiżowo.
Zaczęły przed nimi tańczyć lśniące skry, łączyły się w smugi, roztaczały coraz to bardziej i nagle uderzył ich taki blask, że musieli oczy zasłonić rękami. Wydało im się, że w lesie ustawiono wieloszeregową kolumnadę słupów srebrnych, na których jarzy się wschodzące słońce.
Kiedy się odważyli odjąć ręce od oczu, mijali ostatnie palmy lasu.
Przed sobą mieli niebiańską Gangę, roztaczającą aż do granic widnokręgu srebrzystą powierzchnię swoją, pod stopami ich fale płynnego złota gwiazd spłukiwały perłowej barwy piasek płaskiego wybrzeża.
Jaśniejszy zazwyczaj nieboskłon był tu ciemniejszy, szafir przemieniał się w granat, a kończył czarnym rąbkiem na srebrzysto białej linji rzeki.
Nie czuli tutaj woni koralowego drzewa, ale podobnie jak w kotlinie malachitowej zapach ten jednoczył w sobie wspomnienia wszystkich innych zapachów kwietnych, tak tutaj szedł od strumieniska zaświatów wiew ostry, przeczysty, jedyny, zastępujący wszystkie inne wonie. Vasitthi wchłaniała go chciwie, zaś Kamanita czuł, że zapiera mu oddech.
Nie dochodził tu również najlżejszy nawet ton muzyki niebieskich duchów, natomiast rzeka brzmiała spiżowemi, gromowemi, tętniącemi akordami.
— Słuchaj! — rzekła Vasitthi, podnosząc dłoń.
— To dziwne! — zauważył Kamanita. — Pewnego dnia zaszedłem do chaty, stojącej nad roztoką, którą wił się mały strumyczek. Umyłem w nim obolałe wędrówką nogi. W ciągu nocy spadł wielki deszcz, a ja, leżąc bezsennie w chacie, słyszałem łomot coraz to mocniejszy wody w strumieniu, który z wieczora szemrał jeno cicho. Jednocześnie dolatały uszu moich tętnienia jakieś i uderzenia, których sobie nie umiałem wytłumaczyć. Gdy się dzień zrobił, zobaczyłem, że strumyk zmienił się w rwący potok górski o spienionych, potężnych falach, a wraz z wodą toczyły się w dół z hałasem wielkie głazy. One to tętniły i uderzały o siebie tak rozgłośnie. Nie wiem czemu, ale, słuchając tych dźwięków, wspominam owo wydarzenie z czasów pielgrzymki.
— Strumień górski niósł głazy, a fale niebiańskiej Gangi toczą całe światy i unoszą z sobą. Stąd pochodzi wspomnienie twoje i stąd się też bierze ów łoskot gromowy.
— Całe światy unosi Ganga? — spytał Kamanita przerażony.
Vasitthi uśmiechnęła się i chciała popłynąć dalej, ale Kamanita powstrzymał ją. — Stój, Vasitthi! — zawołał. — Czyż wiesz jakie moce, jakie siły nieznane promienieją z fal onej kosmicznej rzeki. Oddaliwszy się od brzegu, możesz paść ich ofiarą. Drżę na myśl, że cię porwą i zabiorą.
— Wszakże poszedłbyś tam za mną?
— Oczywiście! Któż wie jednak czy bym cię zdążył doścignąć, któż wie czybyśmy nie zostali rozdzieleni? A gdyby nawet nie, to prąd jakiś nieszczęsny mógłby nas porwać i unieść w bezkres, w dal i nie wrócilibyśmy do błogiego osiedla rajskiego.
— W bezkres, powiadasz? — powtórzyła w zadumie Vasitthi, a spojrzenie jej pobiegło w dal, gdzie święta rzeka dotykała srebrnym rąbkiem czarnego nieba, dążąc dalej jeszcze, tam gdzie sięgnąć już nie można wzrokiem. — Czyż może istnieć szczęśliwość wiekuista tam gdzie są granice? — spytała po chwili, zatopiona w myślach.
— Vasitthi! — krzyknął przerażony — Czemuż cię tutaj przywiodłem? Uchodźmy stąd co prędzej, ukochana moja!
Zabrał ją stąd pospieszniej jeszcze niż z pod koralowego drzewa. Zawróciła bez oporu, kiedy jednak mieli zanurzyć się w las, obróciła głowę i rzuciła raz jeszcze spojrzenie ku niebiańskiej, zaświatowej rzece.

Znaleźli się znowu na kwietnych tronach swoich, pośród rajskiego jeziora, krążyli pośród rozkwieconych klejnotami kwietnemi drzew, brali udział w zawodach, tanecznych błogosławionych i zażywali niebiańskich, rozkoszy niezmąconej niczem miłości.
Spotkała ich pewnego dnia biała postać i, podając dłoń w tańcu, rzekła:
— Widzę, żeście byli nad brzegiem niebiańskiej Gangi.
— Skądże to wiesz? — zdziwił się Kamanita.
— Widzę po cieniu na czołach waszych. Dlatego też nie udam się tam. Wy również nie zawrócicie w owe strony, nikt bowiem tego nie czyni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karl Gjellerup i tłumacza: Franciszek Mirandola.