Pieśń ostatniego minstrela (Scott, 1874)/Pieśń V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Pieśń ostatniego minstrela
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Lay of the Last Minstrel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ PIĄTA.

I.

Nie zwijcie płonném marzeniem minstrela,
Jeśli wam powié, że po zgonie wieszcza,
Natura płacze swojego czciciela,
I żal swój po nim widomie obwieszcza.
Że mroczne lasy i skaliste góry,
Z głębi swych pieczar wznoszą jęk ponury;
Że w kir obłoków stroją się niebiosy;
Że kwiaty nad nim sączą łzy swéj rosy;
Że wiatr po lubych gajach jego wzdycha,
A szelest liści wtóruje mu zcicha;
Albo że woda wezbrana w strumieniach,
Jak gdyby łkała, brzęczy po kamieniach.

II.

Nie by w istocie, po śmierci człowieczéj
Smucić się mogły nieżyjące rzeczy:

Lecz ze wiatr, woda, las, przepaść i góra,
Niebo i ziemia, i cała natura,
Są echem żalu tych, co zapomniani
Na ziemi, w pieśniach żyli jeszcze dla niéj,
A z śmiercią Barda, ich pamięć u ludzi
Kona raz drugi, i już się nie wzbudzi. —
Tkliwéj dziewicy cień, która boleje
Że czystych uczuć jéj zaginą dzieje,
Na grób śpiewaka, i z kwiatów ich wonie,
I świéżą rosę westchnieniem owionie.
Duch wojownika, widząc kres swéj chwały,
Którą rozumiał że wieki czcić miały,
Ze wstydu w czarnych zawiwszy się chmurach,
Jęczy z wiatrami po lasach i górach.
Feudalny mocarz, poznając jak licha,
Jak marna była potęga i pycha,
Dla któréj kraje zamieniał w pustynie,
A któréj z Bardem ślad nawet zaginie:
Wyje z wściekłości po przepaściach ziemi,
I wody w zdrojach wzdyma łzami swemi.
A wszyscy w Barda lutni oniemiałéj,
Płaczą swéj własnéj pamięci i chwały.

III.

Ledwo co hasło cofniono bojowe,
I obie strony stwierdziły umowę,
Gdy z wież Branksomu, z Tewiotu brzegów.
Ujrzano przednią straż nowych szeregów.
Kurz tumanami kłębił się po błoni,
I słychać było głuchy tentent koni;

Ostrza sztandarów i włóczni tysiąca,
Jak gwiazdy w górze błyskały od słońca;
A rozwinione chorągwie znaczyły,
Gdzie który z wodzów, i jakie wiódł siły.

IV.

Cóż nada klany zwać po imieniu,
Z jakich szły grodów, gór, albo lasów?
Dość, że na przedniéj straży znamieniu
Jaśniało Krwawe Serce Duglasów[1];
Że w środku Siedem Lanc z Wedderburn’y[2],
Dosiadło siedmiu orłów-dzianetów;
Że odwodowy hufiec poczwórny,
Wiódł Swinton, pogrom Plantagenetów![3]
Lecz któż wyliczy wszystkich rycerzy,
Imię ich klanu, godło sztandaru:
Których z niw Mersu, z Twidu wybrzeży,
Wiódł młody Hepburn, i Hom z Dunbaru[4]? —
Tłum różno-barwny szedł różnym szykiem,
Aż z gór ujrzawszy wieże Branksomu,
Zatrząsł powietrze jednym okrzykiem:
Hom! Hom! za Branksom! naprzód Lord Homu!“ —

V.

Z zamku tłum gońców, giermków i rycerzy,
Na dzielnych koniach, w godowéj odzieży,
Czwałem przebiega równinę:

Klanom za pomoc dziękować uprzejmie,
Wodzom oznajmić o zaszłym rozejmie,
I ofiarować gościnę. —
Ale chcąc uczcić wodzów przyjacielskich,
Nie zapomniano i Lordów angielskich:
Seneszal, w obrzednym stroju,
Stanął przed nimi, i w imieniu Lady,
Wzywa, by chętnym podziałem biesiady,
Stwierdzili układ pokoju. —
Lord Howard, który, jak w sztuce szermierskiéj,
Nie miał równego w grzeczności rycerskiéj,
Przyjął gościnność; lecz Dacre ku ochocie
Nie skory, wolał pozostać w namiocie.

VI

Terazbyś, Księżno, spytać może rada,
Jak się przeciwne dwa wojska spotkały,
Myśląc zapewne, że trud był nie lada,
Utrzymać pokój zaledwo nastały,
Gdy wojsko z wojskiem, na téj saméj błoni,
Zawziętość w sercu, a broń mają w dłoni? —
Z mlekiem wyssana dziedziczna nienawiść,
Wzajemne krzywdy, i sąsiedzka zawiść,
Wszystko ich dzieli przez wieki;
Lecz się w téj chwili, układów świadomi,
Schodzą, witają, jak dobrzy znajomi,
Zszedłszy się w ziemi dalekiéj.
Z uprzejmą twarzą, z rozjaśnioném czołem,
Wkrąg na murawie zasiadają społem,
W ufności, w zgodzie braterskiéj;

Z rąk do rąk krąży napełniona flasza,
Jeden drugiego woła i zaprasza
Na podział uczty żołnierskiéj.
Tani dwaj gdy wzajem podnieśli przyłbice,
Sąsiad sąsiada poznał o granicę,
Śmieją się, podają dłonie;
Młodzież gra w piłkę z palantem, lub w kości[5],
A wszędzie wrzawa i gwar wesołości
Napełnia lasy i błonie.

VII.

A jednak wiedzcie, że gdyby w téj chwili
Trąby do boju znak dały:
Z tych samych, którzy jak bracia bawili,
Co razem z sobą igrali i i pili,
Wrogiby wzajem powstały.
Wesołe echa po nad Tewiotem,
Nagleby zbrojnym zabrzmiały łoskotem,
I chórem jęków i krzyków;
A sztylet, który w prawicy bezbrojnéj,
Pomagał krajać na uczcie spokojnéj,
Sam piłby krew biesiadników. —
Nagły ten przechód od uczt do zapasów,
Tak bywał częsty za tych dawnych czasów,
Że nie był dziwny nikomu[6].
Tą razą jednak, spokojnie i zgodnie
Przeszedł dzień cały, i słońce pogodnie
Zaszło nad zamkiem Branksomu.

VIII.

Mrok nigdzie miłéj nie przerwał zabawy:
I wkrótce słupy światłości jaskrawéj,
Z sal biesiadniczych, przez okna zamkowe,
Sięgając rzeki, padły na dąbrowę.
I słychać w zamku, jak coraz weseléj
Brzmi gwar biesiady i pieśni minstreli,
Którym, jak gdyby przeciągłemi echy,
Wtórują z zewnątrz obozowe śmiechy,
Żołnierskie śpiewy, lub wybuch hałasów,
Na wiwat imion: Dakrów lub Duglasów.

IX.

Ale im ciemniéj, tém ciszéj i ciszéj
Brzmi ruch i gwary — aż całkiem ustały.
Z wałów Branksomu nic ucho nie słyszy,
Prócz szmeru rzeki, gdy pluska o skały.
I na równinie milczenie dokoła:
Prócz że gdzie niegdzie straż hasło zawoła;
Prócz że z tchem wiatru, z dalekiego boru,
Kiedy niekiedy zabrzmi szczęk toporu;
Gdzie robotnicy, wysłani z wieczoru,
Całą noc drzewo sposobią do szranek,
By stanąć mogły na jutrzejszy ranek.

X.

Anna nie bacząc na groźny wzrok Lady,
Powstawszy wcześnie od stołu biesiady,

Odeszła do swych pokoi;
Ani widziała, ile tkliwych oczu,
I ile westchnień, tajonych w uboczu,
Szło za nią na próg podwoi.
Nie jeden bowiem sprzymierzeniec młody,
W sercu jéj słodkiéj pożądał nagrody,
Za wierną przyjaźń dla domu;
Nie świadom o tym, co jak w myślach dziennych,
Sam tylko teraz w jéj marzeniach sennych,
Zajmował Annę z Branksomu. —
Marzenia były ciężkie i zwikłane:
Więc uprzedzając świtanie rumiane,
Wstała, szukając im przerwy.
Z tyluset, którzy tu wczoraj zasnęli,
I z przyjacieli, i z nieprzyjacieli,
Najlepsza, wstała najpierwéj!

XI.

Wstała, i patrzy na dziedziniec próżny,
Który zalegał cień wieży narożnéj,
I na dalekie rozłogi.
Wszystko w śnie twardym i ciszy ponuréj,
Gmach i obozy: — a wtém się o mury
Odbił brzęk zbrojnéj ostrogi.
Jezus Marya! sen-że to czy jawa? —
Oddech jéj w ustach stłumiła obawa,
I serce w piersiach ustało.
To on! Lord Kranston! jak gdyby w swym domu,
Stąpa sam jeden w dziedzińcach Branksomu,
Stąpa spokojnie i śmiało! —

Mogłaż go duma lub ufność tak złudzić?
Gdy dość jednemu paziowi się zbudzić,
Dość by straż słowo wyrzekła:
Za wszystkie perły Królowéj Maryjéj,
Za wszystkie droższe od pereł, ach! łzy jéj,
Śmierćby się jego nie zwlekła.

XII.

Lecz Kranston pewien był swoich zamiarów:
Karzeł albowiem nauczył go czarów,
Jak przybrać na się kształt cudzy:
I gdy przechodził przez bramę Branksomu,
Znanego wszystkim przyjaciela domu
Widział w nim strażnik i słudzy. —
Ale jakiegóż potęga uroku
Zaćmi przenikłość w kochającém oku,
Przeczucie w duszy młodzieńczéj? —
Anna poznała — lecz drżąca i blada,
Nie wie co czynić; — i nim przyszła rada,
Lord Kranston u nóg jéj klęczy.

XIII.

Nie raz myślałem, jaki cel prawdziwy
Mógł mieć w istocie ów karzeł złośliwy,
Gdy to ułatwiał spotkanie? —
Miłość szczęśliwa a czysta zarazem,
Nazbyt jest nieba na ziemi obrazem,
By znaleźć pomoc w szatanie.

Wpadam więc zawsze na ten domysł, czyli
Nie myślał raczéj, że w uniesień chwili,
Namiętność popchnie do grzechu;
A wtedy widząc jéj łzy i sromotę.
I jego rozpacz, i żal, i zgryzotę.
Miałby dość przyczyn do śmiechu. —
Lecz podłe duchy pojąć nie są w stanie,
Co jest prawdziwe, szlachetne kochanie:
Drogi dar Niebios, który przed innemi
Bóg zesłał ludziom na osłodę ziemi.
Nie jest to wietrzny ogień wyobraźni,
Co póty gore, dopóki się draźni;
Nie z ziemskiéj żądzy swéj mocy nabiera,
Nie przez nią żyje, i nie z nią umiera.
Lecz jest to związek ducha z duchem, który,
Spaja się tajném ogniwem natury,
I łączy węzłem niezrywnéj jedności,
Dwa serca w życiu, dwie dusze w wieczności! —
— Ale zostawmy szczęśliwych kochanków,
A przejdźmy, gdzie się tłum kupi do szranków.

XIV.

Trąby z obozów zabrzmiały po łanach,
Wojska się ze snu porwały ochoczo;
Hufce po hufcach, i klany po klanach,
Jeden przed drugim ku szrankom się tłoczą;
Włócznie się jeżą nad głowami tłuszczy,
Jak nagie sosny w wypalonéj puszczy.
A wszystkich oczy zwrócone ku drodze,
Zkąd zapaśnicy i przedniejsi wodze

Z zamku przybędą za chwilę;
A każdy tego lub owego sławi,
Wróży mu tryumf, i zakłady stawi
Na jego męztwie i sile.

XV.

W zamku tymczasem toczyły się spory.
Walter z Hardenu i Jan z Tirlestanu,
Za Deloraina, co jeszcze był chory,
Obaj chcą bronić czci jego i klanu.
Obaj uparci: — już jeden i drugi
Liczy swe prawa, wspomina zasługi,
Już gniew zaiskrzył w ich oku;
Słowo — a z sporu przejść mogą do zwady!
Próżne jednania przyjaciół i Lady: —
Gdy wtém — o! dziwny widoku!
On sam, Deloraine, już w zbroję odziany,
Zdrów, jakby nigdy nie odebrał rany,
Wszedł — sam chce bronić swéj chwały.
Lady zdumiała nad skutkiem swych czarów,
Między wodzami znikł powód do swarów,
I trąby wyjścia znak dały.

XVI.

Lady jechała na czele orszaku,
Lord Howard pieszo szedł przy jéj rumaku,
Ręką trzymając za wodze;
Z częstych uśmiechów i skinienia głowy,
Znać, że uprzejme i wdzięczne rozmowy
Wiedli nawzajem po drodze.

Lord zamiast zbroi godowe miał szaty:
Brabanckie tkania i perskie bławaty
Zdobiły kaftan bawoli;
Na zwierzchnim płaszczu haft połyskał drogi,
Złoty miał łańcuch, i złote ostrogi,
I kołpak z polskich soboli.
Miecz Toledański, formy starożytnéj,
Wisiał w szkarłatnéj pochwie aksamitnéj,
U pasa cudnéj roboty.
Wassale widząc ten strój od przepychu,
Jeden drugiemu szeptali po cichu
Dawniejsze Lorda zaloty.

XVII.

Tuż po za Lady, krokami wolnemi
Stąpał koń Anny; — strój długi do ziemi
Igrał z tchem wiatrów nieśmiałych;
Twarz obwiewała przejrzysta zasłona,
Włos utrefiony spadał na ramiona,
Ujęty wieńcem z róż białych.
Gdyby nie Duglas idący koło niéj,
Cuglów utrzymać nie mogłaby w dłoni,
Tak drżała w sobie i w ręku.
Duglas rozumiał, że blizki bój krwawy
Trwoży dziewice: i koił obawy,
Zlekka wstrzymując ją w łęku.
 Ale prawdziwa przyczyna katuszy
Nieodgadniona została w jéj duszy,

I znać ją całkiem owładła:
Gdy wszedłszy ledwo na wysoki ganek,
Pod baldachimem wzniesiony u szranek,
Miéjsce przy matce zasiadła.

XVIII.

Z boku, w obliczu obustronnych szyków,
Stał młody Buklej, pod strażą Anglików,
I cały w oku, z ciekawém obliczém.
Znać, że prócz bitwy nie myślał o niczém,
W szrankach Hom z Dakrem, na koniach, wezbroi,
Bacznie, jak sędziom potyczki przystoi,
Plac rozmierzają od końca do końca,
Dzieląc korzyści powietrza i słońca.
I z ich rozkazu woźny, przy trąb dźwięku,
Głosi, by podczas walki zapaśników,
Nikt wzrokiem, ręką, ani niczém w ręku,
Nie dawał znaków, nie wydawał krzyków,
Pod karą śmierci z prawa i zwyczajów.
Skończył — i cichość nastała dokoła;
A Heroldowie obu wojsk i krajów
Wyszli na środek, i każdy tak woła.

XIX.
herold angielski.

„Tu stoi Ryszard Musgraw, rycerz prawy,
„Mąż dzielny, z zacnéj, wolnéj krwi szlacheckiéj;

„I Deloraina, za mord brata krwawy,
„Za łupież podczas napaści zbójeckiéj,
„Ogłasza zbójcą bez czci i bez sławy,
„Zdrajcą przymierza i zgody sąsiedzkiéj.
„A co rzekł, mieczem poprze w każdéj porze:
„Tak mu dopomóż sprawiedliwy Boże!“ —

XX.
herold szkocki.

— „Tu stoi Wiljam Deloraine, mąż dzielny,
„Rycerz i wolny szlachcic; — i powiada:
Że Ryszard Musgraw jest kłamca bezczelny,
„Że żadne podłe morderstwo i zdrada
„Nie plamią jego czci nieskazitelnéj;
„I niechaj potwarz na potwarce spada!
„A co rzekł, mieczem poprze w każdéj porze:
„Tak mu dopomóż sprawiedliwy Boże!“ —

lord dacre.

— „Bóg niech rozstrzyga! Do broni, rycerze!
„Trębacze! hasło!“ —

lord hom.

— Bóg niech prawdy strzeże!“ —

Rzekł — i wnet echa po nad Tewiotem,
Trąb przeraźliwych i broni łoskotem
Zabrzmiały wszystkie zarazem:

Gdy się śród szranek dwaj współzawodnicy,
Z zapałem w sercu i gniewem w źrenicy,
Starli — żelazo z żelazem.

XXI.

Nie przed damami śpiewać przystoi,
Jak ostrza siekier grzęzły we zbroi,
Jak po nich krwawe płynęły strugi:
Bo siła równa i bój był długi.
Lecz gdybym śpiewał wobec rycerzy,
Mógłbym opisać wszystko najszczerzéj: —
Bom i ja widział starcie puklerzy!
Bom i ja widział, jak się łamały
Włócznie o zbroje, i jak bryzgały
Krwią ludzką końskie kopyty!
A przecież nigdym nie cofnął kroku,
I nieraz ze mną wróg, oko w oku,
Zwarł się, i pierzchnął odbity.

XXII.

Stało się, stało! — hełm przeszła siekiera,
Zachwiał się, we krwi uśliznął na trawie,
Padł! — próżno jeszcze ostatek sił zbiera —
Już ci nie powstać Ryszardzie Musgrawie!
Krew pluszcze z rany: — przyskoczyli swoi,
Przecięli węzły u hełmu i zbroi,
Chcą podnieść z ziemi — daremne staranie!
Twarz coraz bladsza; — śpiesz, śpiesz kapelanie!

Niech szczera spowiedź i serdeczna skrucha,
W drogę wieczności usposobią ducha!

XXIII.

Sługa pokoju bieży na plac bitwy,
Nad konającym odmawiać modlitwy.
Z wiatrem w pośpiechu ulata włos biały,
Nagie się stopy krwią zafarbowały,
Gdy miejsce walki przebywał;
Ukląkł, i bacznie nastawiając ucha,
Niezrozumiałych słów spowiedzi słucha,
Którą jęk często przerywał.
Słucha — i w górze przed jego oczyma,
Godło mąk ludzkich i zbawienia trzyma,
I budzi żałość za grzechy;
Każe zapomnieć nienawiści wroga,
Uczy jak ufać w miłosierdziu Boga,
I krzepi słowem pociechy.
Umierający wzniósł jeszcze powieki,
Oczy w krzyż wlepił — i zamknął na wieki.

XXIV.

Jakby wysilon spracowaniem bitwy,
Lub jakby z mnichem odmawiał modlitwy,
Zwycięzca stoi jak wryty;
Szyszaku nawet nie zdejmuje z czoła,
Głuchy na okrzyk, co brzmi dookoła,
Zimny na chwały zaszczyty.

Wtém nowe krzyki podziwu i trwogi,
Wzniosły się razem od zamkowéj drogi,
Między Szkockimi widzami;
Tłum się rozpierzcha: — człowiek, czy widziadło?
Wpół nagi, z usty i twarzą wybladłą,
Z rozczochranemi włosami:
Bieży — przeskoczył zagrodę — i oczy
Wpół obłąkane na około toczy…
Cóż to jest? jawa czy sen? —
Gwar przerażenia dokoła się szerzy:
Patrzają wszyscy, nikt oczom nie wierzy: —
To Wiljam de Deloraine! —
Lady się szybko porwała z siedzenia,
Sędziowie szranek skoczyli z strzemienia,
„Ktoś ty jest?“ razem spytali,
„Coś Deloraina wziął postać i lice,
„I w imię jego przyjął rękawicę?“ —
Zwycięzca milcząc odsłonił przyłbicę —
Lord Kranston! — milczą zdumiali.
On rzekł: „walczyłem w obronie dziecięcia!“ —
I syna Lady przywiódł w jéj objęcia.

XXV.

Przemogło dumę uczucie matczyne,
Całując łzami oblała dziecinę:
Bo i w śród boju, jak bądź sobą władła,
Widziano nieraz jak drżała i bladła.
Lecz na Kranstona nie zwróciła wzroku,
Choć klęcząc u stóp snać czekał wyroku.

Długoby mówić, co za nim w téj chwili
Hom, Duglas, Howard, i drudzy mówili,
Prosząc i radząc, by wspólne niechęci
Rzucić nawzajem na wiatr niepamięci,
I by wzgląd słuszny na miłość i męztwo,
Zjednał im łaskę i błogosławieństwo.

XXVI.

Lady spójrzała na rzekę i góry,
Przypominając ich duchów wyrocznie;
I na Kranstona wznosząc wzrok ponury:
„Bóg, nie tyś przemógł! — Niebo chce widocznie
„Wrócić nam pokój i zgodę.
„Obyż się całkiem ziścił wyrok Boży!
„Przed wolą Jego pycha się ukorzy,
„Miłość mieć będzie swobodę.“ —
Rzekłszy, dłoń Anny, co jak listek drżała,
Wzięła, i w ręce Kranstona oddała:
„Oto masz twoję nagrodę!
„Bądź zawsze wierny dla mnie i dla moich,
„Jak ja być pragnę dla ciebie i twoich:
„I niech Bóg czuwa nad wami!
„Bo dzisiaj jeszcze jest wasze wesele
„A wszyscy nasi zacni przyjaciele
„Zechcą podzielić je z nami.“ —

XXVII.

W drodze do zamku, Lady przez połowę
Pojęła przeszłych wypadków osnowę,

Długą z Kranstonem prowadząc rozmowę:
O jego karle, gdzie i jak go zoczył;
O bitwie, którą z Delorainem stoczył;
O księdze, którą paź zabrał mu skrycie;
I jak przez wziętych z niéj nauk użycie,
Dziś go do zamku wprowadził o świcie.
Jak ukradł potém Deloraina zbroję,
W którą się Kranston przyodział na boje,
Za brata Anny ważąc życie swoje. —
Co było więcéj — ukrył w tajemnicy,
I konia zwolna zwrócił ku dziewicy.
Lady z swéj sztuki nie szukała chwały,
Ani ją śmiała okazać w dzień biały;
Lecz w myśli swojéj, nim minie pół nocy,
Przysięgła użyć wszelkiego sposobu,
By dać karłowi uczuć gniew swéj mocy,
I księgę nazad odesłać do grobu.

XXVIII.

Na cóż się przyda powtarzać do słowa,
O czém szła tkliwa kochanków rozmowa:
Jak Niebu dzięki czynili i śluby,
Że ich tak cudem zbawiło od zguby;
Jak Anna, jeszcze bledniejąc z przestrachu,
Opowiadała, co czuła w téj chwili,
Gdy go dziś rano ujrzała w swym gmachu,
I gdy patrzała, jak w szrankach walczyli? —
Na co odkrywać serc ich tajemnice,
Wzruszeń, uniesień, szczęścia i wesela?…

Same to kiedyś poznacie, dziewice!
Gdy i wam wasza zaświta niedziela.

XXIX.

Deloraine jeszcze pozostał śród szranek.
Ledwo go ze snu obudził poranek,
Gdy z trwogą i przerażeniem,
Zewsząd oznajmić przybiegli mu swoi,
Że się ktoś w jego postaci i zbroi,
Zjawił pod jego imieniem,
I walczy w szrankach. — Na te straszne wieści,
Deloraine z gniewu zapomniał boleści:
I tak jak leżał w chorobie,
Pędził — i wszystkich przestrachu nabawił:
Myśleli bowiem, że szatan się zjawił
W żywego człeka osobie[7]. —
Z razu z nowego nie rad sprzymierzeńca,
Widząc w nim jednak Anny oblubieńca,
Rękę mu podał serdecznie;
Bo jak bądź dziki, zawziętéj urazy
Nie chował nigdy za rany i razy.
Byle zadane walecznie.
Nie skory nawet byt do krwi rozlewu:
Chyba w potyczce, lub w zapale gniewu,
Lub mszcząc się śmierci krewnego.
I teraz właśnie, nad martwym Musgrawem,
Patrząc nań okiem wpół gniewném, wpół łzawém.
Tak zcicha mówił do niego.

XXX.

„Toż i na ciebie, Ryszardzie Musgrawie,
„Przyszła godzina, żeś stanął przed Bogiem!
„Równieśmy sobie dokuczyli prawie,
„Tyś mnie, jam tobie był śmiertelnym wrogiem.
„Ja tobie brata, a ty mnie siostrzeńca
„Zabiłeś mieczem; i gdym wpadł w niewolę,
„Tyś tysiąc marków wziął za okup jeńca,
„I miesiąc w wieży przetrzymał na dole.
„Przysiągłem tobie nienawiść do grobu,
„Ścigałem wszędzie ogniem i żelazem,
„Ścigałbym zawsze, pókiby z nas obu
„Nie poległ jeden, albo oba razem.
„Lecz już to przeszło! — odpoczywaj z Bogiem!
„Nikt szlachetniejszym nie może być wrogiem;
„Nikt śród gór waszych i naszych rozłogów,
„Nie ścigał dzielniéj jeleni i wrogów! —
„Cud było patrzéć, gdyś konno za psami,
„Ślad w ślad je głosem poduszczał za nami[8],
„A dźwięk twéj trąbki, na każdym zawrócie,
„Najśmielszym skrzydeł dodawał w odwrocie! —
„Dałbym połowę mych lasów i błoni,
„Gdybyś żył jeszcze — lub poległ z méj dłoni!“

XXXI.

Rzekł, i stał jeszcze: — aż Lord Dacre z namiotu,
Wojsku swojemu dał znak do odwrótu. —

W twarzach rycerzy tchnął smutek głęboki,
Gdy brali z ziemi towarzysza zwłoki,
I przy rozwitych nad niemi znamionach,
Na tarczy w kolej nieśli na ramionach.
Przodem minstreli słychać śpiew pogrobny,
Z tyłu kapłani, w odzieży żałobnéj,
Nócą Requiem i Ave Maria,
A dym kadzideł ku niebu się wzbija.
Po bokach jeźdźcy, krokami wolnemi,
Jadą, ostrz włóczni schyliwszy ku ziemi. —
I tak go nieśli śród swoich szeregów,
Skróś Liddesdalu, do Lewenu brzegów,
I w Holm-Koltramskiéj świątyni dalekiéj,
Obok z przodkami złożyli na wieki.


Śpiew zmilkł — lecz jeszcze strón dźwięk marsowy
Przedłuża, zda się, marsz pogrzebowy.
To brzmi głośniejszém, to cichszém echem,
Jakby wiał zdała z wiatru oddechem;
To się rozlega, jakby na górach,
To głuchnie, jakby w dołach i borach;
To słychać, zda się, pieśni minstreli,
To jakby cichy jęk przyjacieli;
Aż smutną nótę psalmu kapłanów,
Skończył poważném brzmieniem organów.
Gdy muzyk spoczął — księżna go bada:
Czemu, gdy arfą tak cudnie włada.
Woli kraj, w którym fanatyzm dziki
Wyklął jak zbrodnię urok muzyki[9],

I gdzie prócz tego ubóstwo ludu,
Nie ma czém godnie nagrodzić trudu;
Gdy na Południu[10] każdy ochoczy
Wspiérałby mistrza arfy uroczéj? —
Starzec, jakkolwiek miłą mu była
Arfa, co resztę dni mu słodziła,
Nie lubił jednak, gdy jéj zalety
Ceniono wyżéj niż rym poety;
Mniéj znosił jeszcze, gdy kto kraj inny
Kładł wyżéj jego ziemi rodzinnéj;
Więc dumę, którą poczuł w swém łonie,
Tak wydał w pieśni słowach i tonie.

KONIEC PIEŚNI PIĄTÉJ.




  1. Sławny w dziéjach Szkocyi król Robert Bruce, polecił umierając jednemu z Duglasów, aby wyjęte zeń serce zaniósł do Ziemi Świętéj, dokąd zawsze za życia tęskniło. I odtąd to „krwawe serce“ stało się herbem tego domu.
  2. Tak zwano siedmiu synów Sir Dawida Home z Wedderburny, który zginął pod Flodden.
  3. Familia Swintonów jest jedną z najdawniejszych w Szkocyi. W bitwie pod Baugé, we Francyi, książę Klarencyi, brat Henryka V, z domu Plantagenetów, został pokonany i zrzucony z konia przez Sir Jana Swinton.
  4. Familia Home (czyt. Hom), pochodząca od hrabiów z Dunbaru, była zawsze w ścisłych stosunkach z domem Hepburnów, których ostatnim szczepem był zbyt głośny w dziejąch szkockich Bottwell, mąż królowéj Maryi Sztuart.
  5. Gra w piłkę była niegdyś ulubioną w Szkocyi, a zwłaszcza na Pograniczu, i nieraz stawała się powodem zawziętych kłótni i nawet krwi rozlewu.
  6. Pomimo ciągłych prawie wojen i często popełnianych okrucieństw, mieszkańcy Pogranicza, nakształt przednich straży dwóch wojsk nieprzyjacielskich, skorzy byli do wzajemnych stosunków i zabaw, tak dalece, że z różnych postanowień rządu w obu krajach, zabraniających handlu i związków małżeńskich między angielskimi i szkockimi mieszkańcami granic, wnosić można, iż się lękano nawet, iżby te stosunki zanadto się ścisłemi nie stały.
  7. Jednym z najdziwaczniejszych przesądów między ludem Szkockim, było mniemanie, że się widziadło żyjącego człowieka ukazywać może niekiedy; co przypisywano sprawie szatana, i uważano za bardzo złą wróżbę.
  8. Złupiony przez pogranicznych rabusiów, puszczał się zwykle w pogoń z przyjaciółmi swemi i psami, których osobnym sposobem do tego rodzaju łowów wprawiano; i jeśli psy szły ciągle po tropie, miał nawet prawo przekroczyć za niemi granicę; przywilej, który był nieraz krwi rozlania powodem.
  9. Po zaprowadzeniu w Szkocyi reformy Kalwina, gorliwi jéj zwolennicy, a mianowicie Purytanie, prześladowali zapalczywie wszystkie sztuki piękne, a zwłaszcza muzykę, jako najbardziéj działającą na zmysły.
  10. W Anglii.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.