Przejdź do zawartości

Pieśń białego domu/Historja chłopca i dziewczynki/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Szczęsny
Tytuł Historja chłopca i dziewczynki
Pochodzenie Pieśń białego domu
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1915
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała opowieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Śliczna jest wiosna na wsi. Słońce świeci cały boży dzień do zamkniętych jeszcze pokoi, gazeta położona na oknie płowieje od niego szybko, a drzwiczki niepotrzebnego już prawie pieca błyszczą złotemi iskierkami. Przed domem stoją jeszcze wielkie kałuże, ale z dachu nie ścieka już woda i długie kryształowe sople, wiszące niedawno aż do samych szyb, gdzieś się podziały. Pomaleńku zjawiają się ptaki. Wróble, które nie potrzebują się nigdy zagospodarowywać, bo zawsze kręcą się po podwórzu, skaczą teraz wszędzie, gdzie tylko się okiem rzuci. Domowy kot patrzy na nie z za szyby, miauczy cicho, rusza wąsami i kręci za niemi głową, jakby oszalał.
W lesie i na łące codzień jest coś nowego. Woda ścieka strumyczkami do rowu, z którego już się pokazują jakieś wysmukłe badylki. Środkiem rowu płynie mała bystra rzeka, odbijając w sobie nagi krzak, rosnący na brzegu. Ale krzak też może coś pokazać. Bliziutko, tuż przy brunatnej korze gałązek, zjawiają się małe wyrostki, otulone lepką smołą, brązowe jak skórka upieczonego chleba, powiększają się szybko — pękają zielonemi szczelinkami. Wreszcie ze środka, z ciepłej pościeli wydobywają się blado — zieloniutkie rączki: to młody liść wygląda na świat.
Jeszcze i jeszcze trochę tego słońca i śpiewu na świecie, a krzak otwiera maleńkie stulone listki i zaczyna kołysać je w ciepłym wietrze.
Tak rozwijają się drzewa i krzewy.
Potrząsa niemi cicho wiatr i wtedy cieszy się ziemia. Czarne i kolorowe owady zjawiają się tłumnie w gęstwinie trawy. Przebywają tam jakieś niesłychane przepaście, omijają jeziorka, tak wielkie dla nich jak morze, za którego brzegami inne zaczynają się kraje. Albo wdrapują się na szczyty wysokich sztywnych łodyżek, i stamtąd oglądają świat naokoło, jak daleko ich wielkie wypukłe oczy sięgnąć mogą.
A potem stroi się ogród. Liście ustępują białemu śniegowi, który jakby pokrywa wszystko nanowo. To kwitną owocowe drzewa. Wieczorami, słodki zapach unosi się w powietrzu, wlewa przez otwarte okna do pokoi i otula biały dom. Ptactwo układa się do snu, od jeziorek, któremi porozlewała rzeka, rozlega się chór żabi. Kum — kum, kreek a jakiś pojedyńczy tęskny głosik powtarza ciągle: — uun — uun.
Dziewczynka kocha wiosnę.
Tyle kwiatów zjawia się codzień. Pierwsze miały jeszcze mszyste łodyżki, tak jakby ktoś troskliwy zaopatrzył je w futerka na ostatnie chłody. Ale późniejsze są już w wiosennych sukienkach. Chowają się w trawę, jakby kusiły i świecą kolorami. Więc dziewczynka rwie ich całe bukiety i ubiera niemi swoje gospodarstwo lalek, jakie ma w pokoiku.
Lubi też wybiegać przed dom na drogę i patrzeć daleko. Drogą przejeżdżają wozy, konie, stąpając, rozpryskują drobne kałuże i znikają na zakręcie. Albo wraca na podwórze. Tam w kącie pod szopą, stoją błyszczące od roboty pługi, po zębach starej brony opartej o ścianę skaczą trzepotliwie kury, a kogut wskoczył na długie koryto u studni i spogląda naokoło poważnie, aby wreszcie zamknąć oczy, wyciągnąć szyję i zapiać na całe gardło.
— Taś, taś — woła kucharka i sypie ziarno pod ścianę, obok dużej miski z wodą. Wszystko ptactwo zbiega się do jedzenia, a gołębie jak kule spadają z dachu w sam środek gromady.
Tak przechodzą dnie za dniami. Aż kiedyś dziewczynka z lalkami na ręce wyszła na dużą drogę i zobaczyła, że ktoś idzie od strony miasta. Wierzby po bokach rzucały duży poprzeczny cień na boczną ścieżkę dla pieszych i na bielone sterty żwiru usypane w odstępach.
Idący w jasnem słońcu zdawał się maleńki, a kiedy wchodził w cień — urastał do wysokości dorosłego człowieka. Kto to może być? Niesie podłużne pudełko w ręce...
I w tej chwili dziewczynka przypomniała sobie melodję. Zimowa muzyka w kuchni, pewnie to ona! Ale dwie strojne lalki powiedziały jej pocichu — że nikt nie wychodzi na spotkanie tego, kogo się nie zna, więc dziewczynka zawraca do domu, aby usiąść na ławce na ganku.
Tam lalki, oparte o balustradę, przybierają obojętne miny, a ona usiłuje koniecznie włożyć zwinięty w trąbkę liść bzu w szparę ławki, patrząc z pod oka, kto nadchodzi.
Naprawdę, to chłopiec. Ma zakurzone buciki i jest zmęczony. Wóz, który jechał za nim, przejeżdża dalej, skrzypiąc, a on zatrzymuje się chwilę w bramie i zbliża do ganku. Przed gankiem staje, spogląda na siedzącą — zdejmuje czapkę. — Nie, dłużej nie można już tak siedzieć, — myśli dziewczynka, wstaje i mówi — dzień dobry — idąc naprzeciw. — Jedna z lalek spada na ziemię z wykrzywioną miną.
Chłopiec się trochę zmienił, jest porządnie ubrany, głowę ma ostrzyżoną i patrzy na dziewczynkę dobremi oczami, jakby zapytując o coś. Właśnie ojciec nadchodzi z daleka przez podwórze. — Tatusiu — woła dziewczynka — chłopiec przyszedł. — Ojciec się zbliża, wita go i pyta, co porabia w mieście.
— Uczy się grać. Dobrzy państwo zajęli się nim, gra już teraz daleko lepiej i przyszedł podziękować jeszcze raz.
— Zostaniesz u nas, chłopcze, do wieczora — mówi ojciec, — jadę do miasta, to cię odwiozę, a teraz, dzieci, pójdźcie sobie trochę do ogrodu, póki matka zawoła na obiad.
Chłopca to bardzo cieszy. Nie wiedziałby, co ze sobą zrobić, a nie mógł prosić dziewczynkę, aby z nim porozmawiała. Zresztą on sam nie umie łatwo i pięknie rozmawiać, a tam w ogrodzie może mu co przyjdzie do głowy.
I dzieci idą do ogrodu. Młode drzewka wiśniowe stoją tam rzędami, jak baletniczki na jednej nóżce w rozwianych białych sukienkach. Dzieci idą razem pośród śpiewu ptaków i dziewczynka zapytuje, co to jest właściwie gra na skrzypcach?
— Ależ to jest najpiękniejsza rzecz pod słońcem. Kiedy się lekcja skończy, chłopcu pozwalają pograć trochę dla przyjemności. I wtedy gra wszystko to, co pamięta. Podróż w zimie do miasta jest tam też. Skrzypce mówią, jak wiatr kołysze topole w alei, jak spada śnieg na głowę i jak zmęczony piesek drepcze w głębokim śniegu, kiwając kudłatym ogonkiem. Biedny piesek zginął mu po przyjściu do miasta i chłopiec napróżno go wołał śród gwaru i brzęku sanek. Był już późny mroźny wieczór, a on utracił swojego najlepszego przyjaciela. Wtedy to właśnie zapłakanego spotkali dobrzy państwo i zabrali ze sobą. Skrzypce grają, jak stryj kazał mu iść do miasta, nie chcąc karmić takiego chudziaka. Grają — jak nie wiedział, co pocznie, kiedy wyszedł z cmentarza, gdzie leżą jego rodzice. Opowiadają rozmowę z ośnieżonym krzyżem przy drodze za wsią, z którego zerwała się czarna wrona, gdy chłopiec się zbliżył.
— Więc tyle można wygrać na skrzypcach? — dziwiła się dziewczynka. — Ależ to jest daleko lepiej, niż bawić się lalkami.
Chłopiec spogląda na nią uśmiechnięty i opowiada dalej, przystając koło brzęczących uli. Dziewczynka podaje mu kawałek kleju urwany z pnia starej wiśni, a przytem zapytuje go, czy grał co o jej lalkach.
Chłopiec się czerwieni. Bierze kulkę przezroczystego kleju w usta, gryzie go powoli, tak jak dziewczynka i nie odpowiada. Wreszcie zaczyna mówić; udeptuje przytem świeże kretowisko przy ścieżce i jest zmięszany.
— O lalkach nie grał nigdy. Lalki to są przecie zabawki i dlatego nie rozumie ich. A zresztą czyż o lalkach trzeba myśleć? Widział kiedyś w mieście katarynkę. Grała wesołe łatwe melodje, a nad rozstawionym parawanikiem dwie lalki tańczyły i biły się. — Widocznie taka muzyka podobała się im, a przecie skrzypce to zupełnie co innego i dziewczynka to chyba wie oddawna? Wreszcie dziewczynka się zgadza na to wszystko. Wuj nazywa coprawda jedną lalkę jej narzeczonym, ale z tego nic nie będzie. Teraz dopiero przypomina sobie, że kiedy przyszedł niedawno na podwórze wędrowny kataryniarz, narzeczony siedział przy oknie i kiwał wesoło głową. Ale jeszcze zapytuje chłopca, czy o niej grał? Chłopiec milczy. Akurat wielka pszczoła usiadła blizko na kwiatku jabłoni. Chłopiec patrzy na nią. Grał, ale nie wie jak to powiedzieć. I dopiero dzwonek do obiadu, który odezwał się nagle, przerywa ciszę. — Chodźmy na obiad, — mówi dziewczynka, biorąc go za rękę i prowadzi chłopca w podskokach ku domowi.

Dzieci siedzą przy stole i jedzą obiad.
— Cóż to? — mówi matka — zapomniałaś dzisiaj o swoich lalkach? A dziewczynka odrzuca w tył niesforne warkoczyki i odpowiada, że chłopiec mówił jej tak dużo o tem, co to jest granie na skrzypcach, że doprawdy zapomniała.
Po obiedzie chłopiec dziwnie ośmielony mówi: — teraz zagram — ogród. — Lalki już siedzą na kanapie, rodzice i dziewczynka słuchają uważnie, a chłopiec gra. Gra o kwitnących drzewach, o swojem opowiadaniu. Pośród ogrodu stoi dziewczynka i uśmiecha się. Motyle krążą w koło jej głowy, u góry chwieją się kwitnące gałązki... Za ogrodem nad łąką uwija się czajka, na białem jej skrzydle słońce lśni jak na pianie wodnej. A z daleka zbliża się chłopiec, niesie białe zgubione pióro czajki, podaje je dziewczynce, i mówi nieswoim, poważnym głosem: — to jest muzyka.
Tak upływa czas i wreszcie nadchodzi wiosenny wieczór, gdy trzeba jechać do miasta. Bryczka stoi przed domem, koń skrobie nogą po żwirze. A kiedy matka żegna się z ojcem, chłopiec patrzy na dziewczynkę. Ma ona lalki na rękach, ale też patrzy na niego. I odbija im się w oczach cały świat wiosenny, pełen kwitnących drzew i rozśpiewanych ptaków.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Szczęsny.