Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XIII Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział XIV

Co czynić dalej? • Juliusz Verne
Rozdział XV
Rozdział XIII Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział XIV

Co czynić dalej?
Juliusz Verne
Rozdział XV
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Po długiej żegludze, której naprzód przeszkadzała zbytnia cisza, a potem sprzyjał wiatr północno-wschodni i południowo-wschodni, trwającej siedemdziesiąt cztery dni Pilgrim osiadł na przybrzeżnych skałach.

Wszyscy pasażerowie jego wznosili dziękczynne modły do Stwórcy, iż życiu ich już żadne nie zagrażało niebezpieczeństwo; burza wyrzuciła ich na ląd stały, a nie na jakąś wyspę Polinezyi. Zdawało się, iż z tego miejsca łatwo im będzie dostać się do San-Francisco.

Co do Pilgrima, ten był stracony na zawsze, pozostał z niego już tylko szkielet bez żadnej wartości, którego szczątki bałwany niebawem rozproszą bez śladu. Niemożliwą rzeczą było cokolwiek z niego ocalić. Chociaż Dick pozbawiony był tej pociechy, iż nie mógł odprowadzić panu Weldon nieuszkodzonego statku, wszakże jemu tylko zawdzięczać należało, iż wszyscy pasażerowie, a między nimi żona jego i synek, schronili się bezpiecznie na ląd.

Nie można było ściśle oznaczyć, w której mianowicie części wybrzeży amerykańskich Pilgrim uległ rozbiciu. Dick mniemał, iż znajduje się na wybrzeżach Peru, gdyż, sądząc z położenia wyspy Wielkanocnej, wiedział, że wicher poniósł Pilgrima na północo-wschód, do czego przyczyniły się także prądy strefy podrównikowej.

A niezmiernie zależało na tem rozbitkom, aby wiedzieli stanowczo, gdzie się mianowicie znajdowali. Jeżeliby to była ziemia Peruwiańska, wówczas w pobliżu musiałyby się znajdować liczne miasteczka, wioski i porty, a więc nietrudno byłoby im dostać się do miejscowości zamieszkałych, gdyż okolica, na której się znajdowali, była zupełnie bezludna.

Było to małe płaskowzgórze, przecięte czarnemi skałami i wyrwami, powstałemi skutkiem popękania skał; tu i ówdzie nieznaczna pochyłość prowadziła aż na jego wierzchołek.

Ku północy, o ćwierć mili od miejsca rozbicia, było ujście niewielkiej rzeczki; nad jej wodami pochylały się piękne «ryzofory», zupełnie inne, niż te, które rosną w Indyach.

Na szczycie płaskowzgórza roztaczał się gęsty las, a zielone jego korony pochylały się na wszystkie strony, ciągnąc się aż ku górom, leżącym na tylnym planie.

Gdyby kuzyn Benedykt zajmował się botaniką, ileż spotkałby tu drzew i roślin zupełnie mu nieznanych.

Rosły tu wysokie baobaby, latany, białe sosny, tamaryny, drzewa pieprzowe szczególniejszego rodzaju i całe setki rozmaitych krzewów i roślin, których amerykanie prawie nie spotykają w północnych okolicach nowego lądu. Z drugiej znowu strony nie widziałeś tu wcale drzew palmowych, których istnieje przeszło tysiąc gatunków, rosnących na powierzchni kuli ziemskiej.

W powietrzu unosiły się olbrzymie stada hałaśliwych ptaków, należących przeważnie do rodzaju jaskółek z czarnem upierzeniem, z odbiciem stalowo-niebieskiem; od czasu do czasu podlatywały kuropatwy z szarem upierzeniem, z obnażonemi szyjami.

Pani Weldon i Dick uważali, iż ptactwo to wcale nie zdawało się bardzo dzikie; dozwalało zbliżać się do siebie, nie uciekając zupełnie. Czyżby nie obawiały się jeszcze człowieka i czy wybrzeże to tak było osamotnione, iż nigdy na niem dotąd nie rozległ się odgłos strzału?

Nad brzegami skał przechadzały się pelikany zajęte zapełnianiem woreczków, jakie mają pod dolną szczęką. Kilkanaście mew nadleciało od morza i zaczęło krążyć wokoło Pilgrima.

Ptaki te zdawały się być jedynemi istotami, zamieszkującemi tę część morskiego wybrzeża, z wyjątkiem zapewne wielu owadów, które niezawodnie potrafi wyszukać kuzyn Benedykt, ale od takich mieszkańców niepodobna było dowiedzieć się nazwiska miejscowości; a krajowców albo nie było zupełnie, albo przynajmniej do tej pory ich nie spotkano.

Nigdzie również nie było widać śladu ludzkich siedzib nigdzie słupy dymu nie wznosiły się w powietrze; słowem nic nie wskazywało, aby ta część lądu zamieszkana była przez ludzi.

Dziwiło to bardzo Dicka.

Gdzie jesteśmy, jak się nazywa ta ziemia? Zapytywał sam siebie. Ani żywej duszy nie widać, od której możnaby zasięgnąć wiadomości.

Niezawodnie nie było nikogo, bo gdyby ktokolwiek się zbliżał, Dingo byłby go zwąchał i zaczął szczekać. Pies biegł na wszystkie strony ze spuszczonym ogonem, węsząc ziemię, mrucząc głucho, co wydało się wprawdzie dość szczególnem, ale nie zapowiadało zbliżenia się ani człowieka, ani nawet zwierzęcia.

– Dicku, spojrzyj na Dinga – rzekła pani Weldon.

– Już to uważałem, w istocie dziwna rzecz, wyraźnie jakby szukał jakiegoś śladu.

– A gdzie Negoro? – zapytała po chwili pani Weldon.

– Naśladuje Dinga, chodzi w tę i ową stronę… Lecz tutaj jest wolny, może robić, co chce, nie mam już prawa mu rozkazywać; obowiązki jego ustały od chwili rozbicia się Pilgrima.

W samej rzeczy Negoro chodził po płaskowzgórzu tam i napowrót; przyglądał się, patrzał, zastanawiał się, jakby zbierając wspomnienia i pragnąc się zoryentować. Czyżby znał tę miejscowość? Gdyby go zapytano o to, niezawodnie udzieliłby odpowiedzi. Wkrótce udał się w kierunku rzeczki i znikł za skałami.

Przestano myśleć o nim.

Dingo zaczął mocno szczekać, gdy Negoro ukazał się na wybrzeżu, ale niebawem się uspokoił.

Obecnie należało przedewszystkiem pomyśleć o wyszukaniu schronienia, w którem możnaby pomieścić się tymczasowo i posilić – później naradzą się, co należy czynić dalej.

Co się tyczy żywności – nie troszczyli się o nią, zabrali jej dosyć ze składu Pilgrima a i wybrzeże, na którem się znajdowali, mogło jej dostarczyć.

Fale wyrzuciły na ląd wiele przedmiotów ze statku… Tom z towarzyszami zabrali kilka baryłek sucharów, pudełka z konserwami i paki zasuszonego mięsa, których woda nie miała jeszcze czasu uszkodzić. Mogli więc ufać, iż zanim spożyją zapasy, dojdą do jakiejś wioski lub miasteczka.

Słodkiej wody także będzie dostateczna ilość. Dick polecił Herkulesowi napełnić kilka butli wodą z małej rzeczki, ale olbrzym przydźwigał cała beczkę czystej i zdrowej wody. Gdyby potrzeba było rozniecić ogień, dosyć było suchych gałęzi, drzewa by też nie zabrakło, bo było go poddostatkiem w lesie.

Najważniejszą na razie było rzeczą wynaleźć jakieś schronienie, w którem możnaby noc spędzić, jeżeliby nie postanowiono puścić się w dalszą drogę.

Małemu Jankowi udało się znaleźć pożądany pokój sypialny. Biegając po wybrzeżu, w załomie skały odkrył grotę, jakie morze wydrąża nieraz przez częste rozbijanie się o skałę fal, miotanych burzą.

Chłopczyk zachwycił się widokiem pięknej groty, przywołał matkę i z radosnym krzykiem ukazał jej, jak mówił, zaczarowany pałac.

– Dobrze Janku – rzekła pani Weldon; – gdybyśmy jak Robinson skazani byli na długi pobyt w tej grocie, niezawodnie nadalibyśmy jej twoje imię.

Grota nie miała więcej nad dwadzieścia stóp długości i tyleż szerokości, ale Jankowi wydawała się olbrzymią pieczarą. W każdym razie była sucha, dobrze przewietrzona powietrzem i nasi rozbitkowie mogli się w niej pomieścić.

Księżyc był wówczas w pierwszej kwadrze, nie trzeba więc było obawiać się, żeby podczas przypływu morza, woda zalała wybrzeże, a z nim i grotę.

W dziesięć minut później wszyscy weszli do groty.

Negoro niebawem też powrócił z wycieczki i uznał za właściwe przyłączyć się do gromadki i zasiąść do wspólnego posiłku. Widocznie nie chciał sam zbyt daleko zapuszczać się w gęsty las. Była godzina pierwsza po południu; posiłek składał się z solonego mięsa, z sucharów i wody słodkiej z kilkoma kroplami rumu, którego baryłkę ocalił Herkules.

Negoro, chociaż zasiadł do wspólnego posiłku, nie przyjmował jednak żadnego udziału w rozmowie, w której naradzano się, co przedsięwziąć należy, bacznie przysłuchiwał się tylko rozprawom, zamierzając zapewne wyciągnąć z tego jakąś korzyść.

Nie zapomniano także o Dingu, który czuwał przed grotą, można było być pewnym, iż, gdyby jakakolwiek żyjąca istota ukazała się na wybrzeżu, wierny pies natychmiast zawiadomiłby o tem szczekaniem.

Janek usnął na ręku matki, która, zwracając się do Dicka, rzekła:

– Kochany Dicku, dziękuję ci w imieniu wszystkich za twoje poświęcenie i wytrwałość; tobie zawdzięczamy nasze ocalenie, ale jak na okręcie byłeś naszym kapitanem, tak teraz bądź przewodnikiem. Pokładamy w tobie nieograniczone zaufanie, zadecyduj więc, co mamy czynić dalej.

Wszyscy zwrócili oczy na młodego nowicyusza; nawet Negoro bacznie się w niego wpatrywał. Widocznie wiele mu zależało na tem, co Dick odpowie.

Dick rzekł po chwili namysłu:

– Przedewszystkiem trzeba nam wiedzieć, gdzie jesteśmy. Zdaje mi się, iż musi to być wybrzeże peruwiańskie; wichry i prądy popchnęły tu Pilgrima. Ale czy znajdujemy się w jakiej południowej prowincyi Peru, to jest w stronach najmniej zaludnionych? – Takby wnosić należało, ale pewny nie jestem. W takim razie bylibyśmy dość oddaleni od jakiegoś miasteczka lub wioski…

– Więc cóż zrobimy?

– Zdaniem mojem nie opuszczajmy tego schronienia, dopóki nie dowiemy się, gdzie jesteśmy. Nazajutrz zrana dwóch z nas mogłoby iść na zwiady, nie oddalając się zbytecznie, a może spotkamy jakiegoś krajowca, któryby potrzebnych udzielił objaśnień. Niepodobna przypuścić, abyśmy nie spotkali kogoś, w promieniu np. dwudziesto-milowym.

– Mamy się więc rozłączyć? – zapytała pani Weldon.

– Jest to konieczne – odparł Dick – jeżeli nikogo nie spotkamy, jeżeli okolica ta jest pustynią, wówczas obmyślimy inne środki.

– A któż pójdzie na zwiady? – zapytała pani Weldon po chwili namysłu.

– Zastanówmy się nad tem – odrzekł Dick. – Ja sądzę, że ani pani, ani Janek, Nany i kuzyn Benedykt nie powinniście opuszczać groty. Baty, Herkules, Akteon i Austyn pozostaliby przy was, a ja poszedłbym z Tomem. Negoro zapewne woli pozostać? – dodał, spoglądając na kucharza.

– Zapewne – odpowiedział tenże – nie chcąc się wiązać żadnem zobowiązaniem.

– Zabierzemy ze sobą Dinga – mówił dalej Dick – przyda nam się podczas wycieczki.

Usłyszawszy swą nazwę Dingo ukazał się przy wejściu do groty i szczeknął radośnie.

Pani Weldon rozmyślała nad projektem Dicka, trudno jej było oswoić się z myślą choćby krótkiego rozłączenia. Wszak mogło się zdarzyć, iż dzikie pokolenia Indyan, zapędzających się w te strony, dowiedziały się już o rozbiciu statku i może przybędą dzielić się jego szczątkami – czyż w tym wypadku nie łatwiej byłoby połączonemi siłami stawić im opór?

Nad tą okolicznością warto było zastanowić się poważnie.

Ale Dick objaśnił, iż nie należy utożsamiać Indyan z dzikiemi plemionami Afryki lub Polinezyi, ani też obawiać się z ich strony napadu. Niepodobna przecież było zagłębiać się w okolice zupełnie nieznane, nie wiedząc nawet, w jakiej prowincyi Ameryki południowej się znajdują, ani jak daleko jest do najbliższego miasteczka, gdyż byłoby to narazić się na różne trudy i niebezpieczeństwa. Zapewne, iż rozłączenie ma swoje złe strony, ale mniejsze zawsze, niż podróż na oślep wśród nieprzejrzanego lasu, który zdawał się sięgać aż do stóp gór.

– Zresztą – mówił jeszcze Dick – nie przypuszczam, aby rozłączenie nasze było długotrwałe; jeżeli po upływie dwóch lub trzech dni nie spotkamy jakiegoś mieszkania lub człowieka, bezzwłocznie wrócimy do was. Ale prawie pewny jestem, iż, przeszedłszy jakie dwadzieścia mil drogi, będziemy już mogli poznać położenie geograficzne tej ziemi. Obliczenia moje mogą być błędne, albowiem nie mam środków sprawdzenia ich astronomicznie, być więc może, iż znajdujemy się albo pod wyższym albo niższym stopniem szerokości geograficznej.

– Tak… zdaje się, iż masz słuszność, kochany Dicku – odrzekła miotana niepokojem pani Weldon.

– A pan, panie Benedykcie, co sądzisz o moim projekcie?

– Ja? – zapytał.

– Tak, jakie jest pańskie zdanie?

– Ja nie mam żadnego zdania – odpowiedział kuzyn Benedykt – pochwalam wszelkie postanowienia i zrobię, co będziecie odemnie żądali. Będę bardzo zadowolony, jeżeli pozostaniemy tutaj przez parę dni; przez czas ten zbadam wybrzeża pod wzlgędem entomologicznym.

– Czyń więc, jak chcesz, kochany Dicku, zostaniemy tutaj, a ty idź wraz z Tomem – rzekła pani Weldon.

– Zgoda – dodał kuzyn Benedykt – ja pójdę się zaznajomić z owadami tych stref.

– Tylko nie zapuszczaj się pan zbyt daleko – rzekł Dick.

– Bądź spokojny, mój chłopcze, nie zginę.

– A nie przynieś nam pan przypadkiem całego roju mustyków – powiedział stary Tom.

W kilka minut później kuzyn Benedykt opuścił grotę z pudełkiem, zawieszonem na sznurze.

Jednocześnie prawie oddalił się także Negoro, który nigdy nie troszczył się o nikogo prócz siebie; kuzyn Benedykt zwrócił się ku lasowi, on zaś poszedł w kierunku rzeki i niebawem znikł gdzieś na wybrzeżu.

Janek spał na kolanach Nany, a pani Weldon zeszła na wybrzeże wraz z Dickiem i murzynami. Dick chciał przekonać się, czy stan morza pozwoli zbliżyć się do pudła Pilgrima, w którem znadowało się jeszcze wiele rzeczy, które mogłyby im się przydać.

Rafy, o które rozbił się statek, były obecnie zupełnie suche. W pośród najrozmaitszych szczątków sterczał szkielet Pilgrima. Pani Weldon i towarzyszący jej smutnego doznali wrażenia na widok szczątków statku, na którym tyle przeżyli, tyle przecierpieli… Przykro im było patrzeć na ten statek na wpół obalony, bez masztów i żagli, leżący nieruchomie, jakby istota pozbawiona życia.

Trzeba jednak było go przejrzeć, zanim morze nie dokończy dzieła zniszczenia.

Wdrapawszy się na pomost za pomocą lin wiszących od żagli, Dick i murzyni mogli już łatwo dostać się do wnętrza. Tom, Herkules, Batty i Austyn wydobywali ze składu wszystko, co tylko mogło im być potrzebne, Dick zaś wszedł do kajuty; woda nie dostała się tu jeszcze.

Zabrał cztery dubeltówki w dobrym stanie i paręset starannie opakowanych ładunków, aby w razie niespodziewanego napadu Indyan móc się skutecznie bronić. Nie zapomniał również zabrać latarki kieszonkowej. Mapy tak były uszkodzone przez wodę, iż żadnego już z nich nie można było mieć użytku. Wziął także sześć dużych i mocnych noży, używanych do obdzierania ze skóry wielorybów, oraz małą fuzyjkę, która bawił się Janek.

Co się tyczy innych przedmiotów, to albo uniosła je woda, albo nie dałyby się przenieść, lub wreszcie nie były im potrzebne.

Zaopatrzyli się dostatecznie w żywność, broń i naboje, po cóż mieli obciążać się zbytecznie na podróż mająca trwać zaledwie dni kilka.

Pani Weldon przypomniała Dickowi, aby zabrał wszystkie znajdujące się na statku pieniądze, znaleziono około 500 dolarów. Gdzież się podziała reszta, skoro pani Weldon miała ze sobą daleko większa kwotę.

Jeden tylko Negoro mógł uprzedzić ich w zwiedzeniu okrętu i zabrać pieniądze pani Weldon i kapitana Hull. Nikogo innego nie można było podejrzywać o to, a jednak nie chciałby posądzać niesprawiedliwie, nawet tak złego człowieka, jak Negoro. Murzyni sprawowali się zawsze bez zarzutu, obecnie ani na chwilę nie opuszczali groty, podczas gdy Negoro odszedł sam i nie było go tak długo.

On więc tylko mógł przywłaszczyć sobie cudzą własność.

Dick zamierzał wybadać go, a nawet zrewidować, jak tylko powróci, aby przekonać się o jego winie lub niewinności.

Słońce obniżało się na horyzoncie; nie przeszło jeszcze poza równik, aby w północnych strefach roztoczyć światło i ciepło, ale czas ten już się zbliżał. Obniżało się prawie prostopadle do linii, na której jednoczyło się niebo i morze.

Zmrok trwał bardzo krótko, ciemność zapadła niebawem, co utwierdziło Dicka w przypuszczeniu, iż wylądowali gdzieś na wybrzeżach, położonych między zwrotnikiem Koziorożca a równikiem.

Zabrawszy, co tylko uważali za potrzebne, powrócili do groty.

– W nocy będzie burza – powiedział stary Tom – wskazując na obłoki obciążone czarnemi chmurami.

– Tak jest – odparł Dick – zanosi się na wielki wicher, ale teraz cóż nas to obchodzi? Statek nasz rozbity, a nas burza nie dosięgnie.

– Niech się dzieje wola Boska – rzekła pani Weldon.

Postanowiono, iż w ciągu nadchodzącej ciemnej bardzo nocy murzyni na przemian czuwać będą przy wejściu do groty; Dingo będzie im towarzyszył, a na czujność jego można się spuścić.

– Kuzyn Benedykt nie wrócił jeszcze – zauważyła pani Weldon.

Herkules zaczął wołać swym donośnym głosem i zaraz też spostrzeżono entomologa zwolna schodzącego ze skały; zachwiał się kilka razy i o mało nie spadł.

Kuzyn Benedykt był w fatalnym humorze; nie znalazł ani jednego nieznanego owada, któryby zasługiwał na to, aby go pomieścić w zbiorze.

– Zaiste, warto było – mówił – przepłynąć pięć do sześciu tysięcy mil, przetrwać burze i wichry; rozbić się o skały i wylądować na tych bezludnych wybrzeżach i nie znaleźć na nich ani jednego owadu, który mógłby przynieść chlubę muzeum entomologicznemu… O, co nie warto, to nie warto!

W następstwie tych utyskiwań kuzyn Benedykt pragnął, aby bezzwłocznie opuszczono te wybrzeża, tak źle przez przyrodę uposażone, i z trudem zaledwie udało się pani Weldon uspokoić zapalonego entomologa. Pocieszywszy go, iż może następnego dnia poszukiwania jego uwieńczone zostaną pomyślniejszym rezultatem, wszyscy zamierzali udać się do groty na spoczynek, gdy stary Tom zwrócił uwagę Dicka, iż pomimo tak spóźnionej pory Negoro jeszcze nie wrócił.

– Gdzież on być może? – zapytała pani Weldon.

– A niech go licho porwie! – rzekł Baty.

– Byłoby jednak lepiej, gdyby był tu z nami, można byłoby go obserwować – powiedziała pani Weldon.

– Zapewne, ale cóż na to poradzić; trudno zatrzymać go przemocą… Kto wie, czy nie ma powodu uciekać od nas – odparł Dick i wziąwszy na stronę panią Weldon, wyjawił jej swoje podejrzenie, które ona w zupełności podzielała.

– Chociażby Negoro powrócił – mówiła – to prawdopodobnie ukryłby już w pewnem miejscu skradzione pieniądze, a zatem, ponieważ niemożebnem byłoby mu dowieść winy, zdaje mi się, iż lepiej będzie nie dawać mu wcale poznać, iż wiemy o zniknięciu pieniędzy.

Dick uważał, iż pani Weldon ma słuszność i zastosował się do jej rady.

Kilkakrotnie przywoływano Negora, ale daremnie; albo znajdował się gdzieś daleko, albo też udawał, że nawoływań tych nie słyszy.

Murzyni byli nawet wielce zadowoleni, iż się go pozbyli, ale kto wie, czy pani Weldon nie miała słuszności, że w oddaleniu mógł być dla nich niebezpieczniejszym niż zblizka.

– Ale czyż to być może, aby Negoro chciał narażać się na samotną wycieczkę wśród nocy po nieznanej okolicy? Być może, iż zabłądził i nie może trafić do groty?

Pani Weldon i Dick nie wiedzieli, co myśleć o tem, a niepodobna znów było iść szukać go i pozbawiać się koniecznego spoczynku.

W tej chwili rozległo się gwałtowne szczekanie Dinga, biegającego po wybrzeżu,

– Co się psu stało, że tak ujada? – zapytała pani Weldon.

– Trzeba zobaczyć – odparł Dick – może to Negoro powraca.

Herkules, Baty, Austyn i Dick poszli w kierunku ujścia rzeki, ale nic tam dostrzec, ani dosłyszeć nie mogli, a Dingo już szczekać przestał.

Powrócili niebawem do groty.

Urządzono nocleg jak można najwygodniej, a murzyni czuwali, zmieniając się kolejno.

Ale pani Weldon była rozdrażniona i niespokojna, nie mogła oka zmrużyć; zdawało jej się wciąż, iż ten ląd stały, na który tak gorąco pragnęła się dostać, nie zapewni im ani bezpieczeństwa, ani też spokoju.