Piętnastoletni kapitan (Verne, 1917)/Tom I/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


Rozdział XII Piętnastoletni kapitan • Tom I
Rozdział XIII

Ziemia! Ziemia! • Juliusz Verne
Rozdział XIV
Rozdział XII Piętnastoletni kapitan
Tom I
Rozdział XIII

Ziemia! Ziemia!
Juliusz Verne
Rozdział XIV
przekład anonimowy

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1917 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Nadzieja, budząca się w duszy Dicka, zdawała się urzeczywistniać.

Następnego dnia, 27 marca, rtęć zaczęła się podnosić w rurce barometru. Statek nie był już tak często i mocno kołysany, przypuścić można było, że burza słabnie; wiatr zmniejszył się, przenosząc się zwolna ku zachodowi.

Dick nie mógł jednak dotąd rozwinąć żagli, najmniejszy nawet byłby przez wiatr uniesiony; liczył jednak na to, iż będzie mógł tego dokonać przed upływem dwudziestu czterech godzin.

W nocy wiatr zmniejszył się znacznie, a tem samem i okręt nie był tak gwałtownie, jak dotąd, wstrząsany i pasażerowie mogli wyjść na pomost bez obawy, że zostaną porwani przez rozszalałe bałwany.

Korzystając z tej zmiany, pani Weldon wyszła z kajuty, w której dla bezpieczeństwa została przez cały czas trwania burzy.

Przyszła rozmawiać z Dickiem, który wysiłkiem nadludzkiej prawie woli mógł przetrwać tyle trudów i znużenia. Zeszczuplał i zbladł, a samo już tak długie pozbawienie snu powinno go było nadzwyczajnie osłabić. Jak dotąd silna jego natura wyszła zwycięzko z tej ciężkiej próby – może przyjdzie mu kiedyś drogo ją przypłacić, ale teraz nie pora myśleć o tem, to też dzielny chłopiec nie upadał na duchu.

– Dicku, dziecię moje kochane, odważny kapitanie! – rzekła pani Weldon – biorąc go za rękę.

– Ach! pani – odpowiedział – nie słuchasz twego kapitana; opuszczasz kajutę, wychodzisz na pomost pomimo jego próśb.

– Tak, jestem nieposłuszna, ale mam jakieś przeczucie, iż burza się uśmierzy i uspokoi wkrótce zupełnie.

– W istocie słabnąć poczyna – odrzekł Dick; – od wczoraj barometr już nie opada, wicher się uspokaja, możemy mieć nadzieje, iż przebyliśmy najcięższe chwile.

– Daj to Boże! kochany Dicku, jakżeś ty wiele pracował i przecierpiał… spełniłeś…

– Nic więcej nad powinność moją, pani!

– Lecz teraz bęziesz mógł nareszcie odpocząć.

– Odpocząć! nie czas jeszcze o tem myśleć, a zresztą zdrów jestem dzięki Bogu, i obowiązkiem moim jest dotrwać do końca. Mianowałaś mnie pani kapitanem Pilgrima, będę zatem spełniał ten obowiązek do chwili, aż wszyscy pasażerowie nie dostaną się w miejsce bezpieczne.

– Ani ja, ani mąż mój, nigdy ci nie zapomnimy twego poświęcenia.

– Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego, a ocalenie nasze tylko Stwórcy zawdzięczamy.

– Tak, niewątpliwie, ale ty, przez twą odwagę i siłę moralną, okazałeś, iż jesteś już mężczyzną, człowiekiem godnym i zdolnym do dowództwa; jak tylko więc ukończysz nauki – mówię to w swojem i męża mego imieniu – będziesz kapitanem jednego z okrętów domu Jamesa W. Weldon.

– Ja… ja… – zawołał Dick wzruszony do głębi i w oczach łzy mu zabłysły.

– Dicku – rzekła poważnie pani Weldon – dotąd byłeś już naszem przybranem dzieckiem, odtąd będziesz synem, który ocalił swą matkę i małego braciszka Janka. Przyjmuję cię za syna i ściskam jako matka w mojem i męża mojego imieniu.

I przyciskając go do serca, ta kobieta tak odważna wobec niebezpieczeństwa, nie mogła zapanować nad silnem wzruszeniem i głośno się rozpłakała.

Żadne pióro nie zdołałoby opisać uczuć, jakie w tej chwili miotały sercem Dicka, zapytywał się w duszy, czyby nie mógł uczynić coś więcej, jak życie poświęcić dla swych dobroczyńców i z góry przyjmował wszelkie ofiary i trudy, jakieby mu ponieść przyszło.

Po tej rozmowie, Dick uczuł się silniejszym i odważniejszym jeszcze. Niech tylko kierunek wiatru stanie się przyjaźniejszy, aby mógł rozwinąć parę żagli, a pewnym był, iż zdoła doprowadzić statek do jakiegoś portu, w którym będzie mógł bezpiecznie wysadzić na ląd swoich pasażerów.

Dnia 20 wiatr nieco się zmniejszył i Dick postanowił przywrócić Pilgrimowi maszt przedni i bocianie gniazdo, a tem samem powiększyć prędkość i upewnić kierunek.

– Dalej Tomie, dalej przyjaciele – zawołał nad ranem, wychodząc na pomost –chodźcie, potrzebna mi jest wasza pomoc!

– Słuchamy, panie kapitanie – odrzekł stary Tom.

– Wykonamy wszystko, co tylko pan rozkażesz – rzekł Herkules – przez czas trwania burzy nie było nic do roboty, obawiałem się już, abym nie zardzewiał z bezczynności.

– A czemu nie dmuchałeś wielkiemi twemi ustami – rzekł Janek – założyłbym się, iż zmieniłbyś kierunek wiatru.

– Świetny pomysł, kochany Janku – powiedział śmiejąc się Dick; – gdy wiatr będzie zanadto spokojny, Herkules będzie nam dmuchał w żagle.

– Do usług pana kapitana! – odrzekł poczciwy murzyn, nadymając usta.

– Przedewszystkiem, moi przyjaciele, przywiążemy nowy żagiel do rejów, ponieważ wicher uniósł nasz wielki żagiel, będzie to zadanie trudne, ale trzeba go dokonać.

– Więc dokonamy! – zawołał Akteon.

– Czy nie mógłbym ci w czem dopomóc braciszku? – zapytał mały Janek.

– I owszem, mój kochany – odpowiedział Dick, idź z Tomem do rudla, pomożesz mu sterować.

Trudno opisać radość małego Janka, jakże się cieszył, jakże był dumnym z tego, iż będzie pomocnikiem sternika Pilgrima.

– A teraz do pracy, przyjaciele! A strzeżmy się, żeby się nie narażać zbytecznie.

Murzyni zabrali się do roboty pod kierownictwem Dicka. Nie łatwem było zadaniem przywiązać nowy żagiel do rejów, zwłaszcza dla Toma i jego towarzyszy, zupełnie nieobeznanych z czynnościami tego rodzaju. Naprzód trzeba było podnieść w górę zwinięty żagiel, a następnie przytwierdzić go do rei, lecz Dick umiał im to jasno określić, a oni tak ściśle spełniali wszelkie rozporządzenia jego, iż po upływie półgodzinnej pracy żagiel był zaciągnięty, drąg masztowy podniesiony i żagiel bocianiego gniazda przytwierdzony.

Tegoż dnia, o dziesiątej godzinie zrana, Pilgrim płynął już z masztem przednim, z żaglem bocianiego gniazda i żaglem trójkątnym.

Dick z przezorności nie rozwinął więcej żagli. Jeżeli wiatr się nie zmniejszy, mógłby płynąć z szybkością co najmniej dwustu mil na dwadzieścia cztery godzin, a wówczas przed upływem dziesięciu dni dotarłby do wybrzeży Ameryki.

Z jakiem zadowoleniem Dick powrócił do rudla! Przestał już być na łasce spienionych fal; płynął w dobrym kierunku. Radość jego zrozumie każdy, kto pojmuje niebezpieczeństwo morskich podróży.

Następnego dnia chmury przeciągały jeszcze równie prędko, ale ukazywały się gdzieniegdzie przedarte pasy, poprzez które przedostawały się promienie słoneczne. Jakże ożywczem było to upragnione światło. Od czasu do czasu znikało ono poza wielkim pasem pary, uciekającej na wschód, za chwilę znów się wysuwało z pośród chmur; pogoda się ustalała.

Poodsuwano zamknięte otwory, aby przewietrzyć wnętrze statku; czyste powietrze dostawało się do składów, tyłu statku i do kajut. Wywieszono do przesuszenia mokre żagle, oczyszczono pomost. Dick pragnął, aby statek jego przy wpłynięciu do portu wyglądał jak najkorzystniej, kilka też godzin dziennie na ten cel przeznaczonych wystarczało zupełnie do doprowadzenia i utrzymania statku w porządku i czystości.

Pozbawiony narzędzi, Dick przez samą wprawę mógł ocenić dość dokładnie szybkość statku; był pewnym, iż ujrzą ziemię najdalej w przeciągu tygodnia.

– Do jakiego punktu wybrzeży amerykańskich dopłyniemy? – zapytała pani Weldon.

– Gdzieś w tych stronach – odpowiedział Dick, wskazując na mapie pas ciągnący się od Peru do Chili – ściślej miejscowości określić nie jestem w stanie. Oto wyspa Wielkanocna, która pozostawiliśmy na zachód, a z kierunku tego ciągłego wiatru wnoszę, iż wylądujemy na wschodzie. Na tych wybrzeżach istnieją liczne miejsca zaludnione, ale w tej chwili nie mogę oznaczyć dokładnie, do którego dopłyniemy.

– Jakiekolwiek ono będzie, stanie się dla nas arką zbawienia, kochany Dicku.

– Tak jest, i pewny jestem, iż stamtąd znajdziesz pani sposobność powrotu do San-Francisco. Towarzystwo żeglugi po oceanie Spokojnym urządziło w tych stronach regularna komunikacyę statkami; statki towarzystwa dopływają do głównych punktów wybrzeży, łatwo więc będzie pani wsiąść na jeden z nich, który ją zawiezie do Kalifornii.

– Więc nie masz zamiaru odprowadzić Pilgrima do San-Francisco?

– Przeciwnie, jak tylko pani z Jankiem umieścicie się na innym statku, jeżeli tylko uda się znaleźć oficera i osadę, dopłyniemy z ładunkiem do Valparaiso, jak to zamierzał zrobić kapitan Hull, a potem wrócimy do naszego portu. Dla pani byłaby to zbyt długa, uciążliwa i nużąca podróż, więc choć smutno mi będzie rozstawać się…

– Dobrze, kochany Dicku, zobaczymy jeszcze, co mi uczynić wypadnie. Ale zdaje mi się, że obawiałeś się niebezpieczeństw spotkania lądu?

– W samej rzeczy można się obawiać, ale mam nadzieje, iż natrafimy na jakiś okręt i dziwi mnie bardzo, że to do tej pory jeszcze nie nastąpiło. Gdyby choć jeden spotkać, wskazałby nam dokładnie, gdzie się znajdujemy, co wielce ułatwiłoby dopłyniecie do lądu.

– Czyż w tych miejscowościach niema sterników obsługujących wybrzeża?

– Muszą być pewnie, tylko nie tak daleko od lądu, postaram się do niego zbliżyć.

– Jeżeli zaś nie spotkamy statku? – zapytała pani Weldon, chcąc wiedzieć, jak młody nowicyusz zamierza sobie radzić we wszelkich okolicznościach.

– W takim razie, jeżeli czas się nie zmieni i wiatr pozostanie pomyślnym nadal, starać się będę o tyle zbliżyć do lądu, abyśmy mogli szukać na nim schronienia, jeżeliby zaś zerwał się wicher…

– Cóż wtedy poczniesz, Dicku?

– Wówczas ze względu na okoliczności, w jakich obecnie znajduje się Pilgrim…

– Cóż zrobisz?

– Byłbym zmuszony poświęcić Pilgrima, aby osadę ocalić – odrzekł, a czoło jego zasępiło się nagle… – Smutna byłaby to okoliczność, niech Bóg uchroni nas od niej! Bądź pani jednak spokojna, pora jest piękna i niepodobna prawie, abyśmy nie spotkali jakiegoś okrętu lub przynajmniej statku sternika. Nie traćmy więc nadziei i z pomocą Boską przypłyniemy do lądu.

Przez kilka dni następnych ujawniały się zmiany powietrza bardzo niepokojące Dicka; wiatr był wciąż silny, a pewne poruszenia barometru kazały wnosić, iż powiększy się jeszcze. Coby robił, gdyby zerwał się wiatr przeciwny? Jeżeliby znowuż zmuszony był płynąć bez kierunku, jakżeby to przedłużyło i tak już nadmiernie długą podróż.

Na szczęście obawy te nie ziściły się.

Przeszło już dwa miesiące upłynęło od chwili, gdy Pilgrim opuścił Nową Zelandyę. Przez dwadzieścia dni na przemian to panowała zupełna cisza, to wiatr przeciwny opóźniał żeglugę; następnie przyjazne warunki dozwalały mu prędzej dobić do lądu, nawet podczas szalonej burzy płynął bardzo szybko. Dick obliczał, iż posuwa się przeciętnie przynajmniej o dwieście mil dziennie – jakże więc stać się to mogło, że do tej pory nie napotkali ziemi? Czyżby uciekała ona przed Pilgrimem? Zachodziła tu jakaś niezrozumiała okoliczność.

Niejednokrotnie Tom i jego towarzysze przypuszczali, iż widzą zdala ziemię, lecz okazało się niebawem, iż były to tylko pary, przybierające dziwaczne kształty. Mniemana ziemia zmieniała miejsce i wreszcie rozwiewała się, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.

Nareszcie 6 kwietnia, o ósmej zrana, Dick wszedł na wysoki maszt; mgły rozsunęły się i przy pierwszych promieniach słońca horyzont zarysował się wyraźnie.

– Ziemia! ziemia! – zawołał nagle.

Na ten okrzyk wszyscy zbiegli się na pokład z wyjątkiem tylko Negora, który pozostał w swej izdebce. Wszyscy widzieli, co zobaczył Dick, jedni rzeczywiście, inni oczami wiary. Ale młody kapitan, obznajomiony z horyzontami morza, nie mógł się mylić i po upływie godziny wszyscy przekonali się o tem.

W odległości niespełna czterech mil na wschód rysowało się dość nizkie wybrzeże, tak przynajmniej się zdawało. Pewnie poza niem wznosił się długi łańcuch Andów, ale unoszące się chmury nie pozwalały jeszcze dojrzeć ich wierzchołków. Pilgrim płynął w tym właśnie kierunku i zbliżał się coraz więcej ku odznaczającym się wybrzeżom.

Prócz kilku drzew wszelako nie widać było ani śladu jakichś siedzib ludzkich, ani portu, ani ujścia rzeki, mogącego zapewnić schronienie statkowi.

W tej chwili Pilgrim płynął prosto ku tej ziemi, a skutkiem niedostatecznej liczby rozwiniętych żagli Dick nie mógł zwrócić statku na pełniejsze morze. Przed oczami jego rysował się długi pas skał, na których morze biała pokrywało się pianą. Fale rozbijały się i zalewały wybrzeże z niepohamowaną siłą. Dick długo wpatrywał się w wybrzeże morskie, poczem, milcząc, powrócił do rudla.

Wiatr powiększał się, Pilgrim znajdował się już tylko o milę od brzegu.

Dick spostrzegł małą przystań i postanowił wpłynąć do niej, lecz przedtem musiałby przepłynąć szereg skał, pośród których trudno byłoby wynaleźć drogę. W tej chwili Dingo przybiegł na pomost i, ujrzawszy ziemię, zaczął wyć żałośnie. Zdawałoby się, iż pies poznaje tę miejscowość i że przypomina mu ona jakieś smutne wypadki.

Być może, że Negoro usłyszał to wycie, dość, iż nie mógł się oprzeć chęci zejścia na pokład i, choć obawiał się wrogiego mu psa, przyszedł i oparł się o parapet.

Na szczęście Dingo, który nie przestawał wyć, zapatrzony w ziemię, nie zobaczył kucharza.

Negoro ze spokojem przyglądał się rozbijającym się o skały bałwanom; obserwująca go jednak nieznacznie pani Weldon zauważyła, iż twarz jego pokryła się rumieńcem.

– Czyżby znał te miejsca, ku którym wicher zagnał Pilgrima?

Dick nagle odszedł od rudla, powierzając go Tomowi; spojrzał raz jeszcze na otwierającą się małą przystań, poczem rzekł pewnym głosem, zwracając się do pani Weldon:

– Nie mam nadziei znaleźć schronienia dla statku! Przed upływem pół godziny Pilgrim osiądzie na skałach. Niestety! nie wprowadzę go do portu; poświęcić go trzeba dla ocalenia nas wszystkich.

– Czyś zrobił wszystko, co było możebnem? – zapytała pani Weldon.

– Wszystko, co tylko było w mej mocy – odpowiedział Dick.

Bezzwłocznie przedsięwzięto przygotowania do osadzenia statku na mieliźnie.

Pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i Nany włożyli na siebie pasy bezpieczeństwa, a Dick, Tom i murzyni, umiejący doskonale pływać, przygotowali się na wszelki wypadek, gdyby wpadli w morze.

Herkules miał polecenie czuwania nad panią Weldon, Dick wziął pod swoją opiekę Janka. Kuzyn Benedykt przyszedł najspokojniej na pomost z pudełkiem entomologa.

Dick polecił go Batemu, a Austyn miał opiekę roztoczyć nad Nany.

Co do Negora, spokój jego pozwalał wnosić, iż sam da sobie radę.

Dick tak był przezorny, iż polecił wynieść na przednie wywyższenie statku dwanaście beczek tranu. Jeżeliby nagle rozbite o skały bałwany morskie rzuciły się na Pilgrima, olej ten mógł na chwilę dodać ślizgości wodzie i ułatwić tym sposobem przesunięcie się statku między nadbrzeżnemi skałami.

Dick wszystko przygotował, co mogło wpłynąć na zapewnienie bezpieczeństwa osady, potem wrócił na stanowisko przy rudlu.

Obecnie Pilgrim znajdował się już zaledwie o 240 sążni od wybrzeży, t. j. prawie dotykał skał, o które lada chwila mógł uderzyć spód okrętu.

Tego obawiał się Dick. Wtem nagle dostrzegł przesmyk, otwierający się między dwiema rafami, trzeba było jak można najprędzej zapuścić się w niego, aby osiąść na mieliźnie, o ile możności najbliżej wybrzeży.

To też, nie namyślając się ani chwili, skierował statek w ten wązki przesmyk. W miejscu tem morze było jeszcze więcej rozhukane, spienione bałwany docierały aż na pomost.

Murzyni stali przy beczkach z tranem na przedzie statku, czekając rozkazów.

– Wylewajcie oliwę! prędko!… – zawołał Dick.

Pod wielkimi strumieniami oliwy, morze uspokoiło się, jakby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, co jednak nie przeszkadzało, aby niebawem znów groźniej jeszcze poczęło szaleć. Pilgrim przesuwał się szybko po ślizkiej skutkiem wylania tranu wodzie, i zmierzał wprost ku wybrzeżom.

Wtem nastąpiło nagłe uderzenie; statek podniesiony olbrzymim bałwanem opadł na skały, maszty wszystkie spadły; szczęściem nie zraniwszy nikogo. Pudło przebite uderzeniem, zaczęło szybko napełniać się wodą, ale ląd znajdował się już tylko o jakie 60 sążni, a łańcuch raf łatwo dojść do niego dozwalał.

Po upływie dziesięciu minut, cała osada Pilgrima dostała się na wybrzeże morskie.