Przejdź do zawartości

Piękny chłopiec/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Piękny chłopiec
Podtytuł Powieść
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bel-Ami
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.

Upłynęło dwa miesiące. Nadchodził już wrzesień, a wielka fortuna, o jakiej marzył Duroy, wcale się nie przybliżała. Co go najbardziej niepokoiło, to mierne jego stanowisko i nieświadomość, jakąby drogą mógł się dostać na wyżyny, gdzie czeka nań: uznanie, potęga i pieniądze.
Czuł się zamkniętym w tem drugorzędnem, reporterskiem rzemiośle, zamurowany w niem całkowicie. Oceniano go, ale traktowano stosownie do pozycyi. Sam nawet Forestier, któremu oddawał tysiączne przysługi, nie zapraszał go już na obiady. Tykał go wprawdzie po przyjacielsku, ale obchodził się z nim jak z podwładnym.
Co prawda, od czasu do czasu korzystał Duroy ze sposobności, by umieścić jakiś maleńki artykulik, a nabrawszy przy echach pewnej giętkości pióra i pewnego taktu, którego nie posiadał, pisząc drugą kronikę o Algierze, nie narażał się już teraz na odrzucenie. Ale od tego, do napisania kroniki poważnej, politycznej, z własnym sądem i poglądami, było tak daleko, jak furmanowi do pana, choć obaj powożą w alejach lasku Bulońskiego.
Co go bardziej jeszcze upokarzało, to poczucie, że zamykano przed nim drzwi salonów, że nie traktowano go jako swego równego, że nie zawarł ściślejszych stosunków z kobietami, chociaż niektóre znane artystki przyjmowały go czasem z interesowną poufałością.
Z drugiej strony, wiedział jeszcze z własnego doświadczenia, ze wszystkie te poznane kobiety światowe, czy tez najlichsze kabotynki, uczuwały do niego pewien silny pociąg, momentalną sympatyę, a nie przeczuwając, że od nich zależeć może jego przyszłość, czuł się spętanym jak koń.
Niejednokrotnie myślał o odwiedzeniu pani Forestier, lecz wspomnienie ostatniego ich widzenia się, wstrzymywało go, onieśmielało. Zresztą czekał na zaproszenie jej męża.
Wówczas to przyszła mu na myśl pani de Marelle i przypomniawszy sobie, iż go zapraszała do siebie, znalazł się u niej pewnego popołudnia.
— Jestem zawsze w domu do trzeciej — powiedziała mu wówczas.
Było już pół do trzeciej, gdy zadzwonił do jej mieszkania. Mieszkała przy ulicy Verneuil, na czwartem piętrze. Drzwi otworzyła mu służąca, mała, rozczochrana dziewczyna, zawiązująca jeszcze czepeczek, gdy mu odpowiadała:
— Tak, pani jest w domu, ale nie wiem, czy już wstała.
I otworzyła mu drzwi do salonu.
Duroy wszedł.
Był to dość duży pokój, umeblowany źle i niedbale. Stare i zniszczone fotele stały wzdłuż ściany, prawdopodobnie ustawione podług gustu służącej, gdyż nie znać tu było wcale ręki kobiecej, lubiącej swój kącik. Cztery niegustowne obrazy, przedstawiające: barką na morzu, młyn na płaszczyźnie, to znowu jakiś okręt, a dalej drwala rąbiącego drzewo w lesie, wisiały krzywo pośrodku każdej ściany. Oddawna widać pochylały się tak smętnie, pod okiem niedbałej i obojętnej gospodyni.
Duroy usiadł i czekał. Czekał długo. Nareszcie drzwi się otworzyły i wbiegła pani de Marelle, w japońskim szlafroczku z różowego jedwabiu, na którym haftowane były złote krajom brązy, niebieskie kwiaty i białe ptaki. Zawołała:
— Wyobraź pan sobie, że jeszcze spałam. To bardzo ładnie, że pan przyszedł. Myślałam, że pan już zupełnie o mnie zapomniał.
Uradowana, wyciągnęła do niego obie ręce, a Duroy, który w tem skromnem mieszkaniu czuł się najzupełniej swobodnym, ujął je i pocałował, naśladując Norberta de Varenne.
Prosiła go, by usiadł, potem, mierząc go wzrokiem od stóp do głowy, rzekła:
— Jakżeż się pan zmienił! I to korzystnie. Paryż panu służy widocznie. No, proszę mi coś opowiedzieć.
Zaczęli gawędzić, jak dawni znajomi, czując od razu rodzącą się między nimi dziwną jakąś zażyłość, źródło zaufania, serdeczności i sympatyi, które w ciągu pięciu minut robi przyjaciół z dwojga ludzi podobnego charakteru i usposobienia.
Naraz, młoda kobieta zawołała, przerywając rozmowę: Jakie to zabawne, że ja tak z panem rozmawiam. Doprawdy, zdaje mi się, iż znam pana od lat dziesięciu. Przypuszczam, iż staniemy się doskonałymi przyjaciółmi. Dobrze?
— Ależ ma się rozumieć — odpowiedział z wymownym uśmiechem.
Wydawała mu się bardzo pociągającą w tym barwnym i miękkim szlafroczku. Była mniej delikatną od tamtej w białych koronkach, mniej elegancką, ale za to więcej drażniącą i pieprzną.
Obok pani Forestier, uśmiechającej się tym spokojnym i wdzięcznym uśmiechem, przyciąć gającym i odpychającym jednocześnie, zdającym się mówić: „Podobasz mi się“, ale tez i „Miej się na baczności“, a którego właściwego znaczenia trudno się było domyśleć, biedny Duroy miał ochotę klęknąć u jej stóp, albo całować cienkie koronki jej stanika, oddychając powolnie ciepłem i wonnem powietrzem, jakie musiało wydobywać się z jej łona. Przy pani de Marelle zaś odczuwał jakieś żądania, bardziej określone żądania, od których ręce mu drżały, wobec rysujących się pod miękkim jedwabiem konturów jej ciała.
Kobieta nie przestawała mówić. W każdym wypowiedzianym frazesie rozsiewała ten delikatny, właściwy jej dowcip, jak wprawny robotnik, który zręcznymi i lekkimi rzutami ręki wykonywa najtrudniejszą pracę, podziwianą przez innych. Duroy słuchał i myślał:
— Dobrze byłoby zapamiętać to wszystko. Możnaby pisać przepyszne kroniczki paryskie, powtarzając jej sądy o faktach bieżących.
Zapukano lekko do drzwi, przez które weszła była poprzednio pani de Marelle.
— Możesz wejść, kochanko — rzekła.
Ukazała się teraz dziewczynka i szła prosto na powitanie Jerzego. Podała mu rękę.
Matka zadziwiona szepnęła:
— Ależ to prawdziwe zwycięstwo pana! Nie poznaję jej.
Młody człowiek ucałował dziewczynkę i posadziwszy ją obok siebie, zadawał jej różne pytania, co mianowicie porabiała od czasu ostatniego widzenia? Odpowiadała mu melodyjnym głosikiem, z miną osoby dorosłej i poważnej.
Zegar wybił trzecią. Dziennikarz wstał.
— Przychodż-że pan często — rzekła pani de Marelle. — Będziemy gawędzili jak dzisiaj. Zrobi mi pan prawdziwą przyjemność. Ale, ale... dlaczego nie widuję pana teraz u Forestier’ów?
— Oh! — odpowiedział — miałem dużo zajęcia. Zdaje mi się jednak, że spotkamy się tam kiedyś.
I odszedł pełen nadziei w sercu, mimo, ii nie wiedział, na czem ona polegała.
Nie mówił nic Forestier’owi o tej wizycie.
Zachował jednak o niej wspomnienie podczas dni następnych, więcej nawet niż wspomnienie: jakiś rodzaj niewyraźnego i upartego obrazu tej kobiety. Zdało mu się, iż wziął od niej jakąś jej cząstkę. Obraz jej ciała stał mu zawsze przed oczyma, a jej istota moralna wycisnęła swój obraz w jego sercu. Ciągle mu była obecną, jak się to nieraz zdarza, gdy przepędzimy rozkoszne godziny z ukochaną osobą. Zdajemy się wówczas ulegać jakiejś sile niewyraźnej, zamglonej, wytwornej, gdyż tajemniczej.
Po upływie kilku dni, złożył jej powtórną wizytę.
Służąca wprowadziła go do salonu, a mała Lorka pojawiła się natychmiast. Podała mu czoło do pocałowania.
— Mama kazała prosić, by pan zaczekał. Będzie gotową za kwadrans; zaczęła się dopiero ubierać. Ja panu będę tymczasem dotrzymywać towarzystwa.
Duroy, którego bawiło ceremonialne zachowanie się dziewczynki, odpowiedział:
— Ależ i owszem, panno Lorciu, jestem nadzwyczaj rad, że będę mógł przepędzić z tobą cały kwadrans. Ostrzegam cię jednak, iż wcale nie będę poważnym, ja lubię się bawić całymi dniami. Proponuję zatem w kotka i myszkę.
Dziewczynka spojrzała na niego zdziwiona; potem uśmiechnęła się jednak, jak to czynią kobiety dorosłe wobec propozycyi niespodziewanej i obrażającej.
— Mieszkanie nie jest urządzone do gier — szepnęła.
— To nic nie szkodzi. Ja mogę się bawić wszędzie. No! proszę mnie chwytać.
I zaczął biegać dokoła stołu, pobudzając dziewczynkę do gonitwy. Ona szła za nim, mając na ustach uśmiech pobłażliwy, wyciągała nawet czasami rękę, by go chwycić, nie poniżając się jednak do gonitwy.
Zatrzymywał się, całował ją, a gdy przybliżała się ku niemu spokojnym, drobnym, powolnym krokiem, podskakiwał jak dyabeł zamknięty w pudełku, a potem jednym susem był w drugim końcu pokoju.
Bawiło ją to bardzo, śmiała się nawet, ożywiła i zaczęła biegać za nim, wydając okrzyki radosne i lękliwe, ilekroć ją miał pochwycie. Duroy odstawił krzesła, urządził przeszkody, zmusił ją do kręcenia się wokoło, potem porzucając jedną barykadę, biegł znowu szybko do innej.
Lorka biegała już teraz na dobre i poddawała się całkowicie przyjemności nieznanej jej zabawy. Z zaczerwienioną twarzyczką goniła zapamiętale uciekającego, radując się dziecinnie każdą jego ucieczką, każdym podstępem, każdym wybiegiem swego towarzysza zabawy.
Nagle, gdy dziewczynka myślała, że go już uchwyci, on ją porwał w ramiona i podnosząc w górę, niemal pod sam sufit, zawołał:
— Kot złapany!
Dziewczynka zachwycona, trzepotała nóźkami, aby się uwolnić i śmiała się z całego serca.
W tej chwili weszła pani de Marelle.
— Ach! Lorka... Lorka się bawi! — zawołała zdumiona.
— Ależ pan jesteś czarodziejem, panie Duroy.
Postawił dziewczynkę na ziemi, ucałował rękę matki i usiadł obok niej na kanapce, w środku sadowiąc małą. Chcieli rozmawiać, lecz Lorka rozbawiona, zamiast milczeć, jak zwykle, paplała bezustannie, że musiano ją odesłać do jej pokoju.
Posłuchała w milczeniu, ale odchodząc, miała łzy w oczach.
Zaledwie zostali sami, pani de Marelle rzekła, zniżając głos:
— Wie pan, mam pewien projekt i czekałam z nim na pana. Oto, ponieważ co tygodnia bywam na obiedzie u Forestier’ów, od czasu do czasu odpłacam się im obiadem w restauracyi. Ja nie lubię przyjmować u siebie, gdyż nie nadaję się do tego i nic a nic nie znam się na kuchni. Lubią żyć swobodnie. Przyjmuję więc czasami w restauracyi; ale to nie jest zbyt zabawne taki obiad w trójką, a znajomi moi niechętnie spotykają się z Forestier’ami. Dlatego opowiadam panu te wszystkie szczegóły, by usprawiedliwić się z mego oryginalnego zaproszenia. Pan rozumie, nieprawdaż? Otóż zapraszam pana na sobotą, do kawiarni Riche, o pół do ósmej wieczorem. Zna pan tą kawiarnie?
Przyjął zaproszenie z wdzięcznością.
— Będzie nas tylko czworo — mówiła dalej.
— Prawdziwa czwórka łobuzówska. My, kobiety, nieprzyzwyczajone do podobnych rozryć wek, bawimy się wtedy doskonale.
Nosiła suknią ciemno-bronzową, rysującą zalotnie jej kibić, biodra, szyje i ramiona. Duroy doznawał pewnego niewyraźnego podziwu, rzecby można, pewnego zakłopotania, którego przyczyny nie rozumiał, patrząc na ten rozdźwięk między jej obmyśloną i elegancką tualetą, a zaniedbaniem całego otoczenia.
Wszystko, co dotykało jej ciała, co łączyło się bezpośrednio z jej osobą, było wytworne i delikatne; natomiast to, co ją otaczało, było jej zupełnie obojątnem.
Po odejściu, odczuwał jak przeszłym razem, stałą obecność jej osoby, rodzaj halucynacyi zmysłów. Z niecierpliwością wyczekiwał tez obiadu sobotniego.
Wypożyczy sobie powtórnie wieczorowy garnitur, gdyż środki, jakimi rozporządzał, nie pozwalały na zakupienie fraka i parą minut przed oznaczoną godziną stawił się w lokalu.
Wprowadzono go na drugie piętro i wskazano mały, restauracyjny, na ponsowo tapetowany salonik, którego jedyne okno wychodziło na bulwary.
Na czworograniastym stole, nakrytym białym obrusem, stały cztery błyszczące nakrycia, a szklanki, srebra i inne kryształowe przybory świeciły wesoło, przy blasku dwunastu świec, żarzących się w dwóch wysokich kandelabrach.
Z zewnątrz jasno zieloną plam ą znaczyło się listkowie drzewa, oświetlonego jasnem, z osobnych gabinetów płynącem światłem.
Duroy usiadł na kanapce niziutkiej, pokryj tej ponsową materyą; popsute sprężyny uginały się pod nim, że miał wrażenie, zapadania się w jakąś jamą.
W całym tym olbrzymim domu słychać było odgłosy pomieszane, niewyraźne; brzęk talerzy i stuk sreber; szybkie kroki służby, tłumione rozścielonymi w korytarzach dywanami, odgłos zamykanych i otwieranych podwoi, przez które dolatywały urywki rozmów biesiadników, zamkniętych w gabinetach.
Niezadługo wszedł i Forestier, uścisnął mu na powitanie rękę, z serdecznością, jakiej mu nigdy nie okazywał w redakcyi.
— Panie przyjdą razem — oznajmił. — Bardzo przyjemne są te obiady.
Przyjrzał się nakrytemu stołowi, zgasił gaz, płonący słabem światłem, zamknął połowę okna, z powodu przeciągu i wybrał sobie najzaciszniejsze miejsce, oświadczając:
— Muszę bardzo na siebie uważać. Miałem się już lepiej w ciągu ostatniego miesiąca, a teraz oto, od kilku dni znów mi gorzej. Zaziębiłem się we wtorek, wychodząc z teatru.
Drzwi się otworzyły i obie kobiety weszły do salonu, wprowadzone przez lokaja. Były mocno zawoalowane, dyskretne, pełne owej uroczej tajemniczości, jaką zwykle przybierają kobiety, wchodząc do lokalów, gdzie każde sąsiedztwo lub spotkanie może być podejrzanem.
Pani Forestier witając Duroy’a wyłajała go, iż tak dawno już nie był u niej, poczem dodała z uśmiechem:
— Tak, tak, pan woli bywać u pani de Marelle. Dla niej pan ma czas.
Zajęto miejsca przy stole, a kelner podał Forestier’owi spis win. Pani de Marelle zawołała:
— Proszę podawać panom, co wybiorą; dla nas, proszę o mrożony szampan — ale doskonały, słodki szampan; nic innego.
Gdy kelner się oddalił, oświadczyła, śmiejąc się głośno:
— Chcę sobie dzisiaj podchmielić. Będziemy się weselić, ale tak, co się zowie.
Forestier jak gdyby nic nie słysząc, zapytał:
— Czy pani pozwoli zamknąć okno? Od kilku dni jestem trochę słaby na piersi.
— Ależ proszę.
Zamknął drugą połowę okna, i z rozpogodzoną twarzą, uspokojony, zajął znów swe miejsce.
Żona jego milczała, zdając się zatopioną w myślach. Z oczami spuszczonemi, uśmiechała się do kieliszków, tym uśmiechem nieokreślonym, który zdawał się rzucać obietnice, by ich nigdy nie dotrzymać.
Przyniesiono maleńkie, tłuste, ostrygi ostendzkie, zamknięte w skorupkach i rozpływające się między językiem a podniebieniem, niby słone cukierki.
Po zupie podano pstrąga, różowego jak ciało młodej dziewczyny. Biesiadnicy zaczęli rozmawiać.
Naprzód o jakimś skandalu, obiegającym cały Paryż, o pewnej światowej damie, przychwyconej przez mężowskiego przyjaciela z cudzoziemskim jakimś księciem na kolacyi, w osobnym gabinecie.
Forestier śmiał się z awantury, obie zaś kobiety utrzymywały, ze opowiadający gaduła jest tylko niedyskretnym tchórzem i łotrem. Duroy zgadzał się z niemi, oświadczając, ze człowiek wplątany w podobną historyę, jako aktor, powiernik, lub prosty nawet świadek, powinien milczeć jak grób. Poczem dodał:
— Jakie życie byłoby czarowne, gdybyśmy mogli liczyć na całkowitą obustronną dyskrecyę, Co często, bardzo nawet często, a można powiedzieć zawsze, powstrzymuje kobiety, to lęk, by nie odkryto ich tajemnicy. Panie przyznają, ze tak jest, nieprawdaż? — dodał z uśmiechem. Ileż kobiet poddałoby się nagłemu pragnieniu, szalonej i gwałtownej fantazyi chwili, kaprysowi miłosnemu, gdyby nie lękały się, ze muszą następnie skandalem, gorzkiemi, palącemi łzami opłacić krótkotrwałe szczęście!
Mówił to z przekonaniem suggestywnem, jak gdyby własnej bronił sprawy. Zdawał się zapewniać słuchaczki: „Ze mną, nie potrzebowałybyście się obawiać. Spróbujcie, a się przekonacie“.
Obie kobiety wpatrywały się w mówiącego, potakując mu wzrokiem; przyznając, ii zapatruje się na tę kwestyę bardzo sprawiedliwie i słusznie, milczeniem dając do poznania, iż giętka moralność paryżanek nie ostałaby się długo, mając tajemnicę zapewnioną.
Forestier wygodnie rozparty na kanapie, z serwetką założoną za kamizelkę, by nie splamić ubrania, wybuchnął nagle śmiechem krańcowego sceptyka:
— Do stu dyabłów, tak! nie inaczej! Pozwalałyby one sobie, gdyby miały zapewnione milczenie. Tam do kata! biedni mężowie!
Zaczęto mówić o miłości: Duroy był zdania, że miłość nie będąc wieczną, może jednak być trwałą, stwarzając silny węzeł przyjaźni, głębokie zaufanie! Zjednoczenie zmysłów jest tylko pieczęcią, jednoczącą dwa serca. Oburzał się tylko na wybuchy zazdrości, dramaty, i wszelkie sceny, towarzyszące zwykle zerwaniu.
Gdy skończył, pani de Marelle rzekła z westchnieniem:
— Tak, to jedyna dobra rzecz w życiu, ale my sami psujemy ją niejednokrotnie, przez swe przesadne wymagania.
Pani Forestier, bawiąc się nożem, dodała:
— Tak... tak... dobrze to być kochaną.
Zdawało się, że w myśli snuje dalsze marzenia, których wypowiedzieć nie śmiała.
Czekając na pierwsze danie, popijały po małym łyku szampana, zagryzając go skórką bułki. Myśl o miłości wnikała zwolna w ich wyobraźnię, upajała je, jak jasne wino, które wsączając się kroplami do gardła, rozgrzewało im krew i mąciło umysł.
Przyniesiono kotlety baranie, miękkie, leciuchne, spoczywające na grubej warstwie szparagowych łebków.
— U dyaska! wyśmienita rzecz! — zawołał Forestier.
Jedzono powoli, smakując w wybornie przyrządzonem mięsie i jarzynce tłustej jak śmietanka.
— Gdy ja kocham kobietę, nic oprócz niej, nie istnieje dla mnie na świecie — ozwał się znowu Duroy.
Powiedział to z głębokiem przekonaniem, przy tej obfitości zastawionego stołu zapalając się do rozkoszy miłosnej.
Pani Forestier rzekła z minką niewinną:
— Niema większej rozkoszy, nad pierwszy uścisk ręki, gdy on zapytuje: „Kochasz mnie?“ a ona odpowiada: „Tak, kocham cię“.
Pani de Marelle wychyliwszy znów szklaneczkę szampana, zawołała wesoło, stawiając na stole próżny kieliszek:
— Ja bo jestem mniej platoniczną.
Na te słowa roześmiali się wszyscy, każdy w inny sposób.
Forestier rozparł się na kanapie i opierając ramiona na poduszkach, rzekł:
— Szczerość taka zaszczyt pani przynosi i dowodzi, że pani jest osobą praktyczną. Czy jednakie wolno zapytać, jak się na to zapatruje pan de Marelle?
Z gestem nieskończonej pogardy wzruszyła zwolna ramionami.
— Pan de Marelle nie może mieć pod tym względem żadnego zdania — odpowiedziała głosem pewnym. — On rozumie się tylko na abstynencyi.
Rozmowa przechodziła teraz z pola teoryi, w dziedzinę serdeczniejszą, na kwiecistą drogę wytwornej nieprzyzwoitości.
Była to chwila zręcznych dwuznaczników, zasłon unoszonych przez słowa, jak się unosi spódniczkę, chwila przebiegłości języka, wprawnego a zamaskowanego zuchwalstwa, całej sprośnej hipokryzyi frazesów, ukazujących obnażone obrazy, a przesłonięte gęstą gazą słów, które przesuwając przed naszym wzrokiem i umysłem widzenia tego wszystkiego, o czem mówić nie wolno, dozwalają jednak światowcom lubować się w pewnej wyszukanej, tajemniczej miłości, w pewnem nieczystem zetknięciu myśli, wywołanem jakby przez mglisty, rzec można, zmysłowy uścisk, utkany z pragnień tajemnych, bezwstydnych i pożądliwych.
Przyniesiono pieczyste — kuropatwy obłożone przepiórkami, potem groszek zielony, następnie tłuste wątróbki z fryzowaną sałatą, napełniającą niby mech, dużą kryształową salaterkę. Jedli wszystko, nie czując smaku, nie wiedząc nawet, co jedzą, zajęci wyłącznie rozmową, zanurzeni w kąpieli miłosnej.
Obie kobiety prześcigały się w dowcipach. Pan i de Marelle z właściwą sobie zuchwałością, wyglądającą na prowokacyę, pani Forestier, przeciwnie, z pewną uroczą nieśmiałością i niewinnością tonu, głosu, uśmiechu, całego zachowania, które podkreślając wychodzące z jej ust opinie, zdawały się jednak osłabiać ich znaczenie.
Forestier tonąc całkowicie w kanapie, śmiał się, pił i jadł bezustannie, rzucając czasem słówko śmiałe i tak tłuste, ze obie kobiety zrażone formą, dla formy przybierały na chwileczkę minkę zawstydzoną. Rzuciwszy kilka nieprzyzwoitych słów, dodawał:
— No, moje dzieci, bawicie się dobrze. Jeśli tak dalej pójdzie, skończycie na głupstwie.
Przystąpiono do deseru, a następnie do kawy. Różnorodne likiery, napełniały podniecone umysły niepokojem cięższym i gorętszym.
Pani de Marelle, jak to zapowiedziała na początku obiadu — podchmieliła sobie dobrze. Dawała tego dowody przez pieprzno-wesoły humor kobiety, chcącej ku zabawie zaproszonych gości udawać podchmielenie aż nazbyt prawdziwe.
Pani Forestier, może przez ostrożność, uspokoiła się teraz całkowicie, a Duroy, czując się zbytnio podnieconym, umilkł prawie zupełnie, by nie popełnić czegoś kompromitującego.
Zapalano papierosy, gdy Forestier zaczął raptownie kaszleć!
Był to straszliwy napad kaszlu, rozrywający mu gardło. Twarz okryła mu się szkarłatem, pot grubemi kroplami wystąpił na czoło. Zakrył się serwetą i dyszał. Gdy przesilenie minęło, zaczął mruczeć z wściekłością:
— Na nic taka zabawa; to istne szaleństwo.
Cały jego dobry humor znikł bezpowrotnie wobec śmiertelnie przerażającej go myśli.
— Wróćmy do domu — zawołał.
Pani de Marelle zadzwoniła na chłopca i zażądała rachunku. Przyniesiono go natychmiast. Próbowała go przeczytać, lecz cyfry skakały jej przed oczyma. Podała papier Duroy’owi.
— Proszę zapłacić za mnie; nic nie widzę. Jestem kompletnie pijana.
Jednocześnie wsunęła mu do ręki portmonetkę.
Ogólna suma wynosiła trzysta franków. Duroy sprawdził rachunek — dał dwa banknoty, a odbierając resztę, zapytał półgłosem:
— Ile trzeba zostawić kelnerowi?
— Ile pan chcesz, nie wiem.
Położył pięć franków na talerzu, a oddając kobiecie portmonetkę, zapytał:
— Czy pani pozwoli odwieźć się do domu?
— Ależ ma się rozumieć. Gotowam zapomnieć własny adres.
Uścisnęli ręce Forestier’ów i Duroy znalazł się sam na sam w dorożce z panią de Marelle.
Czuł ją przy sobie, tak blisko, zamkniętą w tem czarnem pudle, oświetlanem tylko chwiIowo ostrym płomieniem gazu, palącego się na chodnikach. Ramieniem dotykał rozpalonego jej ramienia. Nie miał jej nic a nic do powiedzenia; umysł miał jakby sparaliżowany gwałtowną chęcią pochwycenia jej w ramiona.
— Gdybym się tak odważył, coby ona też zrobiła? — myślał.
Wspomnienie wszystkich swawolnych zdań, wygłoszonych przy obiedzie, dodawało mu odwagi, z drugiej strony lękał się skandalu.
Ona milczała również, siedząc nieruchomo, w drugim rogu dorożki. Mógł był przypuszczać, że zasnęła, gdyby za każdem, wpadającem do wnętrza dorożki światłem, nie widział jej oczu, błyszczących jak węgle.
— Co też ona myśli?
Czuł, że nie wypadało mu mówić, że jedno, najmniej nawet znaczące słówko, przerywając milczenie, rozwieje jego nadzieje. Brakowało mu jednak odwagi, odwagi szorstkiej i brutalnej.
Nagle uczuł, iż poruszyła nogą. Ruch był suchy, nerwowy, może ruch niecierpliwości, a może... wyzwania. Poruszenie to, nieznaczne prawie, wstrząsnęło nim od stóp do głowy, i zwróciwszy się ku kobiecie, rzucił się na nią, szukając spragnionemi ustami jej ust i odkryj tego ciała ramion.
Krzyknęła cicho, chciała się podnieść, obronić, odepchnąć go, poczem uległa, jak gdyby jej już zbrakło sił do oporu.
Dorożka zatrzymała się przed domem, a Duroy zdziwiony, nie szukał nawet gorących słów podzięki, słów gorących, zapewnień miłości. Kobieta nie wstawała jednak, nie poruszała się nawet. Była odurzoną tem, co zaszło. Wówczas, lękając się, by dorożkarz nie powziął jakiego podejrzenia, wysiadł pierwszy i podał jej rękę.
Wysiadła w milczeniu, potykając się z lekka. Zadzwonił do bramy, a w chwili, gdy otwierano drzwi, zapytał drżąc:
— Kiedyż panią zobaczę?
— Proszę przyjść do mnie jutro na śniadanie — szepnęła zaledwie dosłyszalnie.
Znikła w ciemnościach przedsionka, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi, które zamknęły się z hałasem.
Dał woźnicy sto su i puścił się piechotą, krokiem prędkim, tryumfującym, mając serce przepełnione radością.
Miał nareszcie jedną mężatkę, kobietę światową! ze świata czysto-paryskiego! Jakież to było łatwe i niespodziewane!
Wyobrażał sobie do tej chwili, że chcąc zbliżyć się i podbić jedną z tych istot tak pożądanych, potrzeba niesłychanych starań, nieskończenie długich wyczekiwań, prawdziwego oblężenia, pełnego wprawy i galanteryi, słów miłosnych, westchnień i podarunków. A oto, odrazu, pierwsza napotkana poddała mu się natychmiast i to z taką łatwością
— Ba! ale ona była pijana — pomyślał. — Jutro będzie zapewne co innego. Będą łzy, niewątpliwie.
To go trochę niepokoiło.
— No! mniejsza o to. Teraz, gdy ją złapałem, potrafię i utrzymać!
I w obrazie niepewnym, ułudnym, zamglonym, w którym błąkały się jego nadzieje, na“ dzieje wielkości, powodzenia, rozgłosu i przygód miłosnych, ujrzał nagle jakby błyszczącą w migotliwem świetle apoteozy całą procesyę pięknych kobiet, wykwintnych, bogatych, możnych, które przechodząc obok niego, nikły jedna po drugiej, uśmiechnięte, wesołe, rozpływające się w obłokach jego marzeń.
Sen jego był również zaludniony tem i uroczemi widziadłami. Nazajutrz, wchodząc na schody, prowadzące do pani de Marelle, był trochę wzruszony.
— Jak też ona mnie przyjmie? A może nie przyjmie wcale? A może każe odejść? A może opowiadała komu o tem?... Ależ nie, nie mogła przecież mówić! Musiałaby w takim razie powiedzieć całą prawdę. Zatem jestem panem położenia.
Służąca otworzyła mu drzwi. Wyglądała jak zwykle. Uspokoił się tym faktem, jak gdyby był przygotowany na oburzoną twarz subretki.
— Jak się pani miewa?
— Dobrze, jak zwykle — odpowiedziała.
Otworzyła mu drzwi do salonu.
Podszedł prosto do lustra i właśnie poprawiał krawat i włosy, gdy zobaczył w zwierciedie patrzącą na niego kobietę. Stała na progu.
Udał, że jej nie widzi i przypatrywali się sobie w lustrze przez jakąś chwilę, szpiegowali się nawzajem.
Nagle odwrócił się. Stała nieruchoma. Zdawała się czekać. Skoczył ku niej, szepcząc:
— Ach! jak ja cię kocham! Jak ja cię kocham!
Otworzyła ramiona i padła mu w objęcia. Usta ich złączyły się w długim, gorącym pocałunku.
— To daleko łatwiej, niż przypuszczałem — myślał. — Doskonale mi idzie! Gdy rozłączyły się ich usta, uśmiechnął się w milczeniu, starając się nadać spojrzeniu wyraz miłosny, głęboki.
Ona uśmiechnęła się również, tym uśmiechem, właściwym kobietom, uśmiechem oznaczającym pragnienie, przyzwolenie lub poddanie się.
— Jesteśmy sami — szepnęła. — Posłałam Lorkę do znajomej panienki.
Westchnął, całując jej dłonie.
— Dziękuję — powiedział głosem cichym. — Ubóstwiam cię.
Ujęła go pod ramię poufale, jak męża i zaprowadziwszy do kanapy, usiadła tuz obok niego.
Należało teraz rozpocząć jakąś rozmowę zręczną, czarującą; nie wiedział jednak, jak się do niej zabrać.
— Więc nie bardzo się pani gniewa? — szepnął.
Położyła mu rękę na ustach:
— Cicho!
Siedzieli w milczeniu, tonąc w swych oczach, z rękami splecionemi, rozpalonemi.
— Jakżem ja ciebie pożądał! — ozwał się znowu.
— Cicho! — powtórzyła.
Dosłyszeli brzęk talerzy, ustawianych w jadalni przez służącą.
— Nie chcę siedzieć tak blisko ciebie — powiedział, wstając z kanapy. — Straciłbym głową.
Drzwi się otworzyły:
— Śniadanie na stole — obwieściła służąca.
— Proszę.
Podał ramię młodej gospodyni.
Siedzieli naprost siebie, patrząc sobie w oczy i uśmiechając się bezustannie, zajęci jedynie sobą, owiani słodkim czarem rodzącej się czułości. Nie wiedzieli nawet, co jedzą. Jerzy poczuł pod stołem kręcącą się nóżkę. Ujął ją w swoje i trzymał, ściskając z całej siły.
Służąca chodziła tu i tam, zbierając półmiski, z miną najobojętniejszą, zdającą się nie domyślać niczego.
Po śniadaniu przeszli znów do salonu i zajęli miejsce na kanapie.
Powolutku, Duroy zaczął coraz silniej przybliżać się do młodej kobiety i próbował ją ująć w ramiona. Odsunęła go łagodnie.
— Ostrożnie, może kto wejść — powiedziała.
— Kiedyż będę cię mógł zobaczyć samą, by ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham?
Zbliżyła się do jego ucha i szepnęła cichutko:
— Któregośkolwiek dnia przyjdę do ciebie.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Bo widzisz... u mnie... u mnie... bardzo jest skromnie.
— To nic nie szkodzi — odpowiedziała ze śmiechem. — Przyjdą dla zobaczenia ciebie, nie mieszkania.
Nalegał teraz, by oznaczyła dzień przybycia. Dała mu termin daleki, z końcem przyszłego tygodnia, lecz on począł błagać o przyspieszenie tej chwili uroczej. Prosił gorąco, z wzrokiem płonącym, dotykając i rozcierając jej ręce, z twarzą czerwoną, zmienioną pragnieniem, tem gwałtownem pragnieniem, następującem zwykle po posiłkach sam na sam.
Bawiła się widokiem jego upojenia namiętnego, ustępując po jednym dniu. On jednak powtarzał bezustannie:
— Jutro... powiedz... jutro.
Zgodziła się nareszcie.
— Dobrze. Jutro. O piątej.
Odetchnął głęboko, pełen niewysłowionej radości. Rozmawiali teraz niemal spokojnie, pełni zaufania, jakby się już znali od lat dwudziestu.
Naraz rozległ się odgłos dzwonka. Drgnęli oboje i jednym rzutem odskoczyli od siebie.
— To zapewne Lorka — rzekła.
Na progu ukazała się dziewczynka. Stała przez chwilę wahająca, potem jednak, poznając Duroya, podbiegła, klaszcząc w rączki i wołając z radosnym zachwytem:
— Ach! Bel-Ami!
Pani de Marelle zanosiła się od śmiechu.
— Widzisz ją! Bel-Ami! A to pana ochrzciła! Ale to doskonałe określenie dla pana. Doprawdy! i ja będę pana nazywała: Bel-Ami.
Wziął dziewczynkę na kolana i bawił się z nią, jak z dzieckiem.
O pół do czwartej zaczął się zegnać, zmuszony pójść do redakcyi. Na schodach jeszcze odezwał się przez drzwi naw pół otwarte:
— Jutro. Godzina piąta.
Młoda kobieta szepnęła z uśmiechem:
— Tak — i zniknęła.
Zaledwie skończył robotę dziennikarską, zaczął rozmyślać, w jakiby sposób przybrać cokolwiek pokój dla przyjęcia kochanki i osłonić jako tako widoczną nędzę mieszkania. Przyszło mu na myśl porozpinać na ścianach różnorodną japońszczyznę i kupił aż za pięć franków cały zbiór małych wachlarzy i ekraników, pokrywając nimi wszystkie najwidoczniejsze plamy na obiciu. Na szybach okna ponaklejał przeźroczyste obrazki, przedstawiające statki na rzece, ptaki szybujące w purpurowych obłokach, damy w jaskrawych szatach, stojące na balkonach i całą procesyę małych, czarnych człowieczków, maszerujących po łące, pokrytej grubą warstwą śniegu.
Maleńki jego pokoik, wystarczający zaledwie do przespania się i siedzenia, przybrał za chwilę pozór chińskiej latarni, wyklejonej wewnątrz malowanym papierem. Zadowolnił się tym wyglądem i przepędził cały wieczór na przyklejaniu na suficie pozostałych jeszcze różnokolorowych ptaków.
Położył się, ukołysany świstem przebiegających pociągów. Nazajutrz wrócił do domu wcześnie, z pełną torebką ciastek i butelką madery, kupionej u sąsiedniego kupca. Musiał wyjść jeszcze raz po dwa talerzyki i kieliszki. Przekąskę ustawił na tualecie, serwetą okrywając brudne jej drzewo, miednicę zaś i dzbanek ukrył pod stołem.
Przygotowawszy wszystko, czekał.
Zjawiła się kwadrans po piątej.
— Wcale tu ładnie u pana — krzyknęła, zachwycona błyskotliwością jaskrawych rysunków. — Tylko za dużo ludzi na schodach — dodała.
Pochwycił ją w ramiona i poprzez woalkę w uniesieniu całował włosy, wysuwające się figlarnie z pod kapelusza.
W półtorej godziny później odprowadzał ją do stacyi dorożek, na ulicy Rzymskiej. Gdy była już w dorożce, szepnął:
— Wtorek, o tej samej godzinie.
— Tak, wtorek, o tej samej godzinie — odpowiedziała.
A korzystając z zapadającej nocy, przybić żyła jego głową do firanek karety i ucałowała go w same usta.
— Do widzenia Bel Ami — krzyknęła, gdy zmęczony siwek, uderzony przez woźnicę, ruszał już we wskazanym kierunku.
Wizyty takie trwały już od trzech tygodni, powtarzając się co trzeci dzień, w godzinach rannych lub poobiednich.
Pewnego popołudnia, czekając na nią, usłyszał nagle hałas i pobiegł na schody, by zobaczyć, co się tam dzieje. Dziecko jakieś wyło przeraźliwie, a głos męski krzyczał z wściekłością:
— Czegoż tam znowu wrzeszczy ten bęben przeklęty?
Piskliwy i płaczący głos kobiety odpowiedział:
— To ta ladacznica, co łazi do tego dziennikarza, przewróciła w sieni Mikołajka,. Że też to wolno wpuszczać do domu podobne ścierwa, co nawet nie uważają na dzieci.
Duroy cofnął się przerażony. Usłyszał znany mu szelest spódnic i przyspieszone kroki kobiety, wbiegającej już na ostatnie piętro.
Ledwo zdołał zamknąć pokój, gdy zastukała do drzwi. Otworzył, a pani de Marelle wpadła przerażona i zadyszana.
— Słyszałeś?
Udał, ze nie wie o niczem.
— Nie, a co?
— Jak mnie znieważyli?
— Kto taki?
— Ci nędznicy z parteru.
— Ależ nie! Cóż to było? powiedz!
Zaczęła łkać, nie mogąc wykrztusić słowa.
Musiał rozpiąć jej suknie, rozebrać, ułożyć na łóżku i nacierać skronie zwilżonym ręcznikiem. Dyszała ciągle; następnie uspokoiwszy się cokolwiek, wybuchnęła gwałtownie.
Chciała, by zaraz zeszedł, bił tych ludzi, zabił na miejscu.
— Ależ to ludzie nieokrzesani, wyrobnicy — powtarzał ustawicznie. — Pomyśl, że musiałabyś pójść do sądu; mogliby cię tam poznać, może nawet uwięzić. Z takimi ludźmi nie można zadzierać.
Pani de Marelle myślała już o czem innem.
— Ale cóż my teraz zrobimy? Ja nie mogę już tu przychodzić.
— Jest na to sposób bardzo prosty — odpowiedział — przeprowadzę się gdzieindziej.
— Tak, ale to wymaga pewnego czasu — szepnęła.
Nagle strzeliła jej do głowy jakaś myśl, myśl nowa.
— Nie, nie! Słuchaj, już mam sposób. Nie kłopocz się o nic. Jutro przyszłe ci niebieską depeszę.
Śmiała się już w tej chwili, zachwycona po-mysłem, którego nie chciała wyjawić i nad wyraz rozkoszna.
Schodząc jednak ze schodów, czuła się mo-cno zdenerwowana i z całej siły opierała się na ramieniu kochanka. Nogi pod nią drżały, jak w febrze.
Nie spotkali jednak nikogo.
Nazajutrz, o godzinie jedenastej rano, leżąc jeszcze w łóżku, otrzymał mały, przyobiecany wczoraj niebieski telegram. Otworzył go i przeczytał:

„Dziś o godzinie piątej idź na ulicę Konstantynopolską Nr. 127. Każ sobie otworzyć mieszkanie, wynajęte przez panią Duroy.

Klo... całuje cię.“

Punkt o piątej był już na miejscu, zapytując odźwiernego:
— Czy tutaj wynajęła mieszkanie pani Duroy?
— Tak, panie.
— Bądź pan łaskaw mnie wprowadzić.
Człowiek ten przyzwyczajony widocznie do sytuacyi, wymagających dyskrecyi i ostrożności, zmierzył go bystrym wzrokiem, patrząc mu prosto w oczy, począł szukać wśród pąku kluczy, pytając:
— Czy pan jest panem Duroy?
— Ależ tak, ma się rozumieć.
Odźwierny otworzył małe mieszkanko, składające się z dwóch pokoików na parterze.
Salonik, obity dość świeiemi i wzorzystemi tapetami, o mebelkach mahoniowych, pokrytych zielonym adamaszkiem w żółty deseń, a na podsadzce lichy, kwiecisty dywanik, tak cienki, że czuć było drzewo pod nogami.
Sypialny pokoik był tak maleńki, że łóżko zajmowało trzy czwarte jego przestrzeni. Wielkie to łoże stało w głębi, wzdłuż całej ściany, pod baldachimem ciężkim, niebieskim, okryte ponsową, jedwabną kołdrą o plamach wyglądu podejrzanego.
— To mnie dopiero będzie kosztować szalone pieniądze takie mieszkanie — myślał Duroy, niespokojny i niezadowolony. — Będę się musiał zapożyczyć. A to idyotka! Co ona narobiła!
Drzwi się otworzyły i Klotylda wbiegła jak wicher, szeleszcząc jedwabnemi spódniczkami. Odrazu rzuciła mu się w ramiona.
— Ach! jak tu przyjemnie! Prawda, jak tu przyjemnie? — wołała. — Nie trzeba wchodzić na schody. Na parterze, to jakby na świeżem powietrzu! Można tu nawet wejść i wyjść oknem, bez opowiadania się odźwiernemu. Jak my się tu będziemy kochać!...
Pocałował ją chłodno. Nie mógł się odważyć na niepokojące go pytanie.
Postawiła ma stoliku duży pakiet i zaczęła wydostawać z niego: mydło, butelkę eau de Lubin, gąbkę, pudełko podwójnych szpilek, haczyk do zapinania bucików, żelazko do karbowania włosów, by módz poprawić zwichrzoną za każdym razem fryzurę.
Bawiła się w gospodarstwo, szukając w łaściwego miejsca dla każdej rzeczy. Wszystkiem była zachwycona.
Otwierała szuflady, mówiąc:
— Muszę przynieść tu trochę bielizny, by można czasem się przebrać. To będzie bardzo wygodne. Gdybym naprzykład zmokła czasami, podczas spaceru, będę mogła się tu osuszyć. Każde z nas będzie miało swój klucz, a prócz tego będzie jeszcze jeden, u odźwiernego. Bo można czasem zapomnieć swego. Wynajęłam na trzy miesiące, na twoje nazwisko, ma się rozumieć, gdyż swojego nie mogłam przecież podać.
— A kiedy trzeba płacić? — spytał.
— Ależ, ja już zapłaciłam, mój drogi — odpowiedziała z prostotą.
— Więc ile ci mam zwrócić? — spytał znowu.
— Ależ, koteczku, to ciebie nie obchodzi. Przecież to mój kaprys.
— Ach! co to, to nie — odparł, udając zagniewanego.
— Na to nie pozwolą.
Przybliżyła się do niego z błagalną minką i położyła mu ręce na ramionach.
— Proszą cię, Jerzy — mówiła. — To mi taką zrobi przyjemność, ogromną przyjemność, jeśli to gniazdko będzie moje, tylko moje. To nie może cię przecież zrażać. Bo i czemu? Chciałam, ażeby miłość nasza miała takie ustronie. Powiedz, że zgadzasz się na to, mój najdroższy. Powiedz, Jerzyku, że się zgadzasz?...
Błagała go wzrokiem, ustami, całą swoją istotą.
Pozwolił się prosić, udając zirytowanego, wreszcie przystał, uznając to w gruncie rzeczy za słuszne.
— A przecież ona bardzo milutka — rzekł sobie po wyjściu kochanki, zacierając ręce i nie szukając bynajmniej w tajni kach serca przyczyny, dyktującej mu tego dnia podobny sąd o niej.
Po upływie kilku dni otrzymał znowu błąkitną depeszą, która donosiła:

„Mój mąż przybywa dziś wieczorem, po sześciotygodniowej inspekcyi. Będziemy zatem mieli całotygodniową przerwą. Co za pańszczyzna, mój drogi!
Twoja Klo...“
Duroy oniemiał. Zapomniał całkowicie, iż była mężatką. I oto zjawia się jej mąż, którego chciałby choć raz w życiu zobaczyć. Raz tylko jeden, by wiedzieć, jak wygląda.

Czekał, co prawda, cierpliwie odjazdu małżonka, ale był w tym czasie dwukrotnie w Folies-Bergère, zakończając wieczór u Racheli.
I znowu pewnego poranka otrzymał telegramem cztery słowa:

„Dziś, piąta godzina. Klo...“

Oboje uprzedzili godzinę schadzki. Ona rzuciła mu się na szyję w miłosnem upojeniu, pokrywając mu twarz namiętnymi pocałunkami, poczem rzekła:
— Jeśli chcesz, pójdziemy gdzieś na obiad. Zaprowadzisz mnie? dobrze? Jestem teraz zupełnie wolną.
Było to w pierwszych dniach miesiąca i Duroy, dziwnym zbiegiem okoliczności, posiadał w kieszeni dość sporą sumkę. Prawdopodobnie musiał wziąć dużą zaliczkę lub robić znaczne oszczędności, żyjąc z dnia na dzień, z dochodów ubocznych. Rad był zatem wydać cokolwiek dla przyjemności kochanki.
— I owszem, najdroższa, gdzie tylko zechcesz — odpowiedział.
Wyszli około godziny siódmej w stronę bulwarów. Kobieta opierała się silnie na jego ramieniu, szczebiocząc mu do ucha:
— Gdybyś wiedział, jaka ja szczęśliwa, idąc z tobą. Tak lubię czuć cię blisko siebie.
Wałęsali się długo po bulwarach, gdyż Jerzy nie znał tu żadnej restauracyi, aż nareszcie weszli do jakiejś winiarni, gdzie podawano obiady w osobnej sali. Klotylda zobaczyła dwie dziewczyny, siedzące naprzeciw dwóch wojskowych.
Trzech dorożkarzy obiadowało w głębi wąskiej i długiej sali, a jakiś jegomość, trudny do określenia, paląc fajkę, siedział rozwalony na krześle, z nogami jak najbardziej wyciągniętemi, z głową w tył przerzuconą i rękami zanurzonemi w kieszeniach spodni. Jego marynarka zdawała się być prawdziwym zbiorem różnorodnych plam, a w wypchanych kieszeniach, niby w żołądkach, dojrzeć było można szyjkę butelki, ogromny kawał chleba, paczkę jakąś, owiniętą w brudną gazetę i kawałek zwisającego sznurka. Włosy miał gęste, kręte, poczochrane, popielate od brudu. Kapelusz leżał na ziemi, pod krzesłem.
Wejście eleganckiej damy zrobiło silne wrażenie na obecnych. Dwie siedzące pary przestały chichotać, dorożkarze przerwali hałaśliwą dysputę, a indywiduum palące, wyjąwszy z ust fajkę, plunęło przed siebie i zwróciwszy cokolwiek głowę, przypatrywało się przez chwilę nowo-przybyłym.
— Bardzo tu przyjemnie — szepnęła pani de Marelle. — Będzie nam doskonale. Następnym razem przebiorę się za robotnicę.
I bez żadnej odrazy lub zakłopotania usiadła swobodnie przy drewnianym, zatłuszczonym od potraw stoliku, który tez w jej oczach został przez usługującego chłopca wymyty resztką rozlanego napoju i wytarty ścierką, nie pierwszej czystości.
Duroy, zawstydzony trochę i zakłopotany, szukał tymczasem jakiego wieszadła, by na niem powiesić cylinder. Nie znalazłszy jednak żadnego, położył kapelusz na sąsiedniem krześle.
Jedli baranią potrawkę, kawał pieczeni i sałatę.
— Ach! jak ja to lubię — powtarzała Klotylda. — Mam upodobania motłochu. Tutaj bawię się lepiej, niż w Angielskiej kawiarni! — A po chwili dodała: — Jeśli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, zaprowadź mnie kiedyś do knajpy. Znam jedną, bardzo zabawną, nawet blisko stąd. Nazywają ją La Reine Blanche.
— A któż cię tam zaprowadził? — spytał Duroy zdumiony.
Spojrzał na nią uważnie i zauważył, że zaczerwieniła się i zmieszała cokolwiek, jakby to szorstkie zapytanie rozbudziło w niej jakieś wspomnienie drażliwe. Po namyśle, prawdziwie kobiecym, bo tak krótkim, że trzeba go się było domyślać, odparła:
— Jeden przyjaciel... — a po chwilowej pauzie dodała: — który już nie żyje.
I spuściła oczy, z wyrazem smutku, całkiem zrozumiałego.
A Duroy po raz pierwszy zastanowił się nad nieznaną mu przeszłością tej kobiety. Zamyślił się głęboko: ma się rozumieć, że musiała już mieć kochanków; ale jakich? z jakiego świata? Opanowała go jakaś niewyraźna zazdrość; jakiś rodzaj niechęci, niechęci do niej, do wszystkiego, o czem nie wiedział, do wszystkiego, co w jej sercu i życiu nie należało do niego. Patrzył na nią, podrażniony tajemnicą, zamkniętą w tej pięknej i niemej głowie, marzącej może w tej chwili z żalem o innym, o innych. Jak on pragnąłby zajrzeć do tych pamiątek, przetrząsnąć je i poznać wszystkie.
— Zaprowadzisz mnie do La Reine Blanche? — powtórzyła. — Będzie to dla mnie prawdziwe święto.
— Eh, u dyaska! co mnie obchodzi jej przeszłość — pomyślał. — Głupcem jestem, kłopocząc się podobnemi drobnostkami.
— Ależ ma się rozumieć, ukochana, — odpowiedział z uśmiechem.
Gdy byli już na ulicy, szepnęła mu do ucha tonem tajemniczym zwierzenia poufnego:
— Nie śmiałam cię o to prosić, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak ja lubię podobne wycieczki łobuzowskie do miejsc, gdzie kobietom nie wolno uczęszczać. W karnawale będę się przebierała za chłopca. Bardzo zabawnie wygiąć dam jako student.
Przybywszy do sali balowej w La Reine Blanche, przytulała się do niego zalękniona, ale zarazem i uradowana, zachwyconym wzrokiem patrząc na publiczne dziewczyny i ich kawalerów, a od czasu do czasu, jakby uspakajając się na wypadek niebezpieczeństwa, wskazywała mu poważnego i nieruchomego policyanta, szepcząc:
— Spójrz, jaką on ma dzielną minę.
Po upływie kwadransa miała już tego dosyć i prosiła, by ją odprowadził do domu.
Teraz rozpoczął się cały szereg wycieczek do najróżnorodniejszych podejrzanych lokalów, gdzie bawi się pospólstwo, a Duroy odkrywał w kochance namiętne upodobanie do tego życia włóczęgów, pełnego swobody bezgranicznej.
Przychodziła zwykle na schadzki w prostej, płóciennej sukni, w czapeczce subretki, lecz mimo wyszukanej tej i eleganckiej skromności tualety, nie rozstawała się z pierścionkami, bransoletkami i kolczykami brylantowymi. Gdy Jerzy prosił, by zdjęła te klejnoty, odmawiała, tłómacząc:
— Och i cóż! będą myśleli, że to czeskie kamienie.
Wyobrażała sobie, iż jest doskonale przebraną i na podobieństwo strusiów, które chowając głowę, czują się bezpiecznymi, szła do wszystkich lokalów, najbardziej osławionych.
Nalegała, aby i Duroy przebrał się za robotnika, lecz on opierał się stanowczo i nietylko, że nie zdjął zwykłego ubrania, ale nie chciał nawet zamienić cylindra na miękki kapelusz filcowy.
Pocieszała się jednak, sądząc, że będą ją brać za pannę służącą, romansującą z jakimś paniczem światowym. I zachwycona była tą komedyą.
Wchodzili zatem do knajp najobrzydliwszych i siadali w głębi zadymionej izdebki na krzywych krzesłach, przy starym, drewnianym stoliku. Obłok cierpkiego dymu, pomięszanego z zapachem ryb smażonych, napełniał powietrze; mężczyźni w bluzach pili wino, wrzeszcząc, a zdziwiony chłopiec stawiał na stole dwa kieliszki wiśniówki, przypatrując się podejrzliwie tej dziwacznej parze.
Ona drżąca, przestraszona i zachwycona zarazem, zabierała się do picia małymi łykami, tego czerwonego soku, spoglądając wokół wzrokiem niespokojnym i roziskrzonym. Każda wiśnia, którą łykała, dawała jej odczucie błędu popełnionego, a każda kropla tego palącego i pieprznego płynu, wpadając w gardło, sprowadzała jej cierpką radość rozkoszy wzbronionej i występnej.
— Idźmy już stąd — mówiła za chwilę.
I wychodzili.
Przechodziła salę szybko, z głową pochyloną, drobnym krokiem, jak aktorka, schodząca ze sceny, przeprowadzana podejrzliwym i niechętnym wzrokiem pijących, rozpartych łokciami na stole. Znalazłszy się na ulicy, oddychała głęboko, jakby uszedłszy przed jakiemś groźnem niebezpieczeństwem.
— Gdyby mnie tak znieważono w takim lokalu, cobyś wówczas zrobił? — zapytywała niekiedy kochanka, drżąc z podniecenia.
— Obroniłbym cię, do licha! — odpowiadał głosem zawadyackim.
Szczęśliwa, tuliła się do jego ramienia, odczuwając może mgliste pragnienie, by tak kiedyś została znieważoną i obronioną; by widziała bijących się o jej osobę tych bodaj ludzi, z jej kochankiem.
Wycieczki podobne, powtarzając się dwa lub trzy razy tygodniowo, zaczęły nudzić Jerzego, któremu trudno już było teraz pożyczyć skądkolwiek choćby dziesięć franków na dorożkę i przekąski.
W ostatnich czasach żył w ogromnych kłopotach, w większych może niż za czasów swej służby kolejowej. Podczas pierwszych miesięcy dziennikarstwa wydawał bardzo wiele, nie licząc się z groszem, mając nadzieję zdobycia olbrzymiej fortuny i w ten sposób wyczerpał wszelkie możliwe środki, potrzebne do zdobycia pieniędzy.
Do najłatwiejszego sposobu: pożyczenia w kasie, nie mógł się już uciekać, wziąwszy z góry pensyę czteromiesięczną i sześćset franków a conto wierszy. Prócz tego, winien był sto franków Forestierowi, trzysta franków Jakóbowi Rivalowi, mającemu dłoń hojną, a w dodatku gnębił go cały szereg długów pomniejszych, dwudziesto- lub pięciofrankowych.
Nawet Saint-Potin, człowiek niezmiernie pomysłowy, nie mógł znaleść sposobu wydostania jeszcze stu franków i Duroy rozpaczał poprostu z powodu tej biedy, dolegającej mu więcej niż dawniej, gdyż miał obecnie więcej potrzeb do zaspokojenia.
Głucha nienawiść do całego świata i nieustanna irytacya tliły się w jego sercu, wybuchając przy każdej sposobności, w każdej chwili, z powodu najbardziej błahego.
Zapytywał nieraz sam siebie, jakim sposobem mógł wydać w ciągu miesiąca do tysiąca franków, nie pozwalając sobie na żaden wybryk, ni fantazyę? Przekonywał się jednak, że dodając ośmiofrankowe śniadanie do dwunastofrankowego obiadu w pierwszej lepszej wielkiej kawiarni na bulwarach, dochodził odrazu do luidora, który, wraz z dziesięciu frankami dziennych drobnych wydatków, płynących tak szybko, niewiadomo na co, tworzy już ogólną sumę trzydziestu franków. Zatem, trzydzieści franków dziennie daje przy końcu miesiąca poważną cyfrę dziewięciuset franków, oprócz innych wydatków na ubranie, obuwie, bieliznę, praczkę i t. d. Otóż czternastego grudnia znalazł się bez grosza w kieszeni, a co gorsza, absolutnie bez sposobu wydostania skądś choćby cokolwiek pieniędzy.
Zrobił, jak niejednokrotnie robił dawniej. Nie jadł śniadania i przepędził kilka godzin w redakcyi przy pracy wściekłej i natężonej.
Około czwartej, otrzymał od kochanki znany błękitny bilecik, zawierający słowa następpujące:
„Czy chcesz, abyśmy dziś zjedli obiad razem? Urządzimy sobie potem łobuzerkę.“
— Obiadować niepodobna — odpowiedział natychmiast.
Rozważył jednak potem, że szkoda pozbywać się chwil przyjemnych, jakie mu ona może ofiarować i dodał:
— Oczekiwać cię jednak będę w naszem mieszkaniu, o godzinie dziewiątej.
Posłał tę kartkę przez chłopca redakcyjnego, chcąc sobie zaoszczędzić kosztów telegramu i zaczął rozmyślać nad sposobem, mogącym mu umożliwić posiłek wieczorny. Do siódmej godziny nic jeszcze nie wymyślił, a tymczasem głód zaczął mu straszliwie kurczyć wnętrzności. Wówczas uciekł się do środka rozpaczliwego. Zaczekał aż wyjdą z redakcyi wszyscy w spółpracownicy, a pozostawszy już sam, zadzwonił gwałtownie. Na odgłos dzwonka, zjawił się na progu woźny, pilnujący biura redakcyjnego.
Duroy stał na środku sali, przerzucając nerwowo puste kieszenie:
— Słuchaj-no, Faucart! Zapomniałem w domu portmonetkę, a muszę iść na obiad do Luxemburgu. Pożycz mi pięćdziesiąt sous na dorożkę.
Woźny wyjął z kamizelki trzy franki, pytając:
— Czy pan nie potrzebuje więcej?
— Nie, nie, to mi wystarczy. Dziękuję bardzo.
I schwyciwszy białą monetę, zbiegł jak najprędzej ze schodów, udając się do znajomej garkuchni, do której uciekał się niejednokrotnie, w dawnych dniach nędzy.
O dziewiątej czekał już na kochankę w małym saloniku, wygrzewając się przy ogniu, płonącym na kominku.
Przybiegła ożywiona, wesoła, zarumieniona ostrem i suchem powietrzem.
Jeśli chcesz, pójdziemy naprzód na spacer, a później wrócimy tu o jedenastej. Czas do spaceru cudowny!
— Po co wychodzić? Zdaje mi się, że tu nam bardzo dobrze — odpowiedział tonem mrukliwym.
— Gdybyś wiedział, jak cudownie księżyc świeci — zaczęła znowu, nie zdejmując kapelusza. — To prawdziwe szczęście spacerować o takiej porze.
— Być może, ale ja obstaję przy tem, by pozostać w domu.
Powiedział to tonem gniewnym.
— Co ci jest? — zapytała zdziwiona i zrażona tym wybuchem niespodziewanym. — Dlaczego mówisz do mnie w ten sposób? Mam właśnie chęć do przechadzki i nie rozumiem, co cię tu może gniewać.
— Nie gniewa mnie to, ale poprostu nudzi. Ot co jest! — zawołał zrozpaczony, zrywając się z krzesła.
Pani de Marelle należała do rzędu kobiet, które nie znoszą ani oporu ani najlżejszego grubiaństwa; rzekła więc tonem chłodnej pogardy, tłumiąc gniew:
— Nie jestem przyzwyczajoną, aby się do mnie odzywano w podobny sposób. Mniejsza o to, pójdą sama; żegnam!
Zrozumiał, iż sytuacya jest nader groźną 1 przyskoczywszy do kochanki, chwycił ją za ręce, okrywając je gorącemi pocałunkami.
— Przebacz mi, moja najdroższa — szeptał — przebacz mi, tak jestem dzisiaj zdenerwowany, zirytowany. Bo widzisz, mam różne niepowodzenia, nieprzyjemności, no przecież rozumiesz, sprawy dotyczące mego zawodu...
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedziała trochę łagodniej, chociaż wciąż jeszcze urażona.
— Nie potrzebuję znosić wybuchów pańskiego złego humoru.
Ujął ją w ramiona i pociągnął w stronę kanapy.
— Słuchaj, najmilsza, ja wcale nie chciałem cię obrazić; nie myślałem nawet o tem, co mówię.
Zmusił ją, by usiadła, i klękając przed nią błagał:
— Przebaczyłaś mi już? No powiedz, żeś mi już przebaczyła.
— Niech i tak będzie — szepnęła chłodno. — Pamiętaj jednak, by się coś podobnego nie powtórzyło. A teraz — dodała, powstając z kanapy — teraz chodźmy na spacer.
Klęczał ciągle przed nią, obejmując jej biodra ramionami:
— Błagam cię, zostańmy tutaj. Moja najdroższa, zrób to dla mnie! Tak pragnąłbym zatrzymać cię dziś tylko wyłącznie dla siebie — tam, przy kominku. Powiedz „tak“ błagam cię, najdroższa moja, powiedz „tak“.
— Nie! — przerwała ostro. — Chcę wyjść i nie ustąpię twoim kaprysom.
— Błagam cię — nalegał z uporem. — Mam do tego powód bardzo ważny.
— Nie! — powtórzyła tym samym tonem. — Jeśli nie chcesz ze mną wyjść, odchodzę. Żegnam!
Wyrwała mu się jednym rzutem i poskoczyła do drzwi. Pobiegł za nią i opasawszy silnie ramionami, błagał dalej:
— Słuchaj Klo, moja maleńka Klo, wysłuchaj mnie tylko, pozwól mi...
Wstrząsała głową przecząco, nie mówiąc słówka i unikając pocałunków, usiłowała wyrwać się z jego uścisku.
— Klo, moja maleńka Klo, ja mam do tego powód — jąkał.
Przystanęła i patrząc mu prosto w oczy, rzekła:
— Kłamiesz... Jakiż powód?
Zaczerwienił się, nie wiedząc sam, co ma powiedzieć.
— A widzisz, ze kłamiesz... zawołała zgorszona. Obrzydliwcze!...
I wyrwała mu się gwałtownie z ramion, mając oczy pełne łez.
Ujął ją raz jeszcze za ręce i zrozpaczony, chcąc uniknąć zerwania, wyrzucił rozpaczliwie:
— Bo widzisz, ja nie mam ani grosza... — Ot! masz.
Zatrzymała się nagle, przypatrując mu się bystro, dla wyczytania prawdy.
— Więc mówisz?...
— Mówię, ze nie mam ani grosza — powtórzył, zalewając się czerwoną łuną po same uszy. — Rozumiesz teraz? Nie mam ani jezdnego franka, ani nawet dziesięciu su, aby zapłacić dwie szklanki lemoniady, gdybyśmy weszli do kawiarni. Przymuszasz mię do takiego wyznania upokarzającego. Nie mogłem przecież wyjść z tobą i usiadłszy przy restauracyjnym stoliku powiedzieć ci spokojnie: „nie mam czem zapłacić“...
Wciąż się w niego wpatrywała.
— A zatem... więc to prawda?...
Przerzucił wszystkie puste kieszenie: kamizelki, spodni i tużurka — mrucząc:
— No masz!... zadowolona jesteś... teraz?
— Ach! mój najdroższy! — zawoła gwałtownie, rzucając mu się na szyję. Ach najdroższy!... Gdybym była wiedziała! Ale jakże to się stało? Kazała mu usiąść, sadowiąc się na jego kolanach, obejmowała go za szyję i okrywała mu oczy, usta, wąsy gorącymi pocałunkami.
— Opowiedz, jak się to stało — nalegała pieszczotliwie.
Zmyślił historyę rozczulającą. Musiał przyjść w pomoc ojcu, który znalazł się w wielkich tarapatach. Nietylko, ze był zmuszony oddać mu wszystkie oszczędności, ale co ważniejsza, musiał się zadłużyć.
— Będę musiał mrzeć z głodu przez całe sześć miesięcy, gdyż wyczerpałem wszystkie możliwe środki — dodał po chwili.
— Tem gorzej! trzeba w życiu być przygotowanym na chwile krytyczne. Pieniądz ostatecznie nie wart, by się o niego tak troszczyć.
— Ja ci pożyczę, chcesz? — szepnęła mu w ucho.
— Jesteś bardzo dobra, moja maleńka, ale nie mówmy już o tem, proszę cię — odpowiedział z godnością.
— Obraziłabyś mię.
Umilkła, a potem tuląc się do niego miłośnie, szeptała:
— Ty nie wiesz nawet, jak ja cię kocham.
Był to jeden z najrozkoszniejszych wieczorów, jakie kiedykolwiek z sobą przepędzili.
Na odchodnem rzekła z uśmiechem:
— Och! w podobnej chwili, jakby to było przyjemnie znaleść sztuką złota, tak naprzykład, za podszewką kieszeni.
— O tak! to byłoby przyjemnie — potwierdził.
Chciała koniecznie powrócić do domu pieszo. Dowodziła, ze księżyc jest wspaniały i zachwycała się jego widokiem.
Noc była prześliczna, jasna, na początku zimy. Wszystko, co żyło na ulicy, przesuwało się szybko, rozgrzewając ruchem członki zmrożone od zimna. Głośne kroki rozlegały się po chodnikach.
— Czy chcesz mnie zobaczyć pojutrze? — zapytała, rozstając się z kochankiem.
— Ależ ma się rozumieć.
— O tej samej godzinie?
— Tak, o tej samej godzinie.
— Bądź zdrów, mój drogi.
Ucałowali się serdecznie.
Powrócił do domu krokiem szybkim, zapytując sam siebie, co pocznie nazajutrz, by nareszcie wyrwać się z tego przykrego położenia. Otwierając pokój, zaczął szukać zapałek w kieszonce kamizelki i naraz zdrętwiał ze zdumienia, wyczuwszy w niej jakiś pieniądz. Zapaliwszy światło, pochwycił pieniądz, by przekonać się o jego wartości. Była to dwudziestofrankówka!
Myślał, że oszaleje z radości.
Obracał ją na wszystkie strony, pytając, jakim cudem dostała się do jego kieszeni. Nie spadła przecież z nieba.
Nagle odgadł tajemnicą i złość wściekła go porwała. Kochanka wspominała przecież o sztuce złota za podszewką kieszeni i o znalezieniu jej w chwili niedostatku. Więc to ona dała mu jałmużnę. Co za poniżenie!
— A do stu dyabłów! Dobrze! zobaczę ją pojutrze! Będzie miała za swoje!
Położył się do łóżka pełen wściekłości i oburzenia.
Obudził się nazajutrz bardzo późno, strasznie głodny. Chciał przespać ten głód do godziny drugiej po południu. Nie mógł jednak zasnąć żadnym sposobem.
— To się na nic nie przyda — myślał. — Trzeba przecież koniecznie wydostać skądś pieniędzy. Wyszedł na ulicę, przypuszczając, że może przyjdzie mu do głowy jaki szczęśliwy pomysł.
Nie przychodził jednak żaden, a natomiast, mijając restauracye, uczuł gwałtowną chęć jedzenia, sprowadzającą mu ślinę do ust. W południe, nic nie wymyśliwszy, powziął nagłą decyzyę:
— Mniejsza z tem! kupię sobie śniadanie z pieniędzy Klotyldy. Wszak mi to nie przeszkodzi zwrócić jej tę pożyczkę jutro.
Wszedł do skromnej piwiarni i pożywił się za dwa franki pięćdziesiąt centymów. Wchodząc do redakcyi, oddał jeszcze woźnemu trzy franki.
— Foucart, oto pieniądze, które pożyczyłem wczoraj na dorożkę — zawołał głośno.
Pracował do godziny siódmej. Potem poszedł na obiad, i wydał znowu trzy franki. Wypite jeszcze potem dwa kufelki piwa, wynosiły już z poprzednimi wydatkami, dziewięć franków trzydzieści centymów.
Ponieważ trudno mu było wyrobić sobie kredyt i wydostać skądś trochę gotówki w ciągu dwudziestu czterech godzin, więc wydał znów sześć franków z dwudziestofrankówki, którą miał oddać wieczorem; i w ten sposób udał się na umówioną schadzkę, mając w kieszeni zaledwie cztery franki.
We wściekłym był humorze i obiecywał sobie odrazu postawić kwestyę jasno. Wiesz, znalazłem w kieszeni luidora, którego mi wsunęłaś — powie do swojej kochanki. Nie oddam ci go dzisiaj, gdyż położenie moje nie zmieniło się ani na jotę i nie miałem czasu zajmować się kwestyą pieniężną. Oddam ci jednak za pierwszem spotkaniem. Klotylda powitała go słodko, serdecznie, pełna uroczej obawy. Jak on ją też przyjmie? Ucałowała go gorąco, chcąc uniknąć tłómaczeń w pierwszej chwili.
— Będzie jeszcze czas na rozpoczęcie kwestyi — myślał Duroy. — Poczekam na sposobność.
Nie znalazł jej jednak i nie zrobił najlżejszej wzmianki, nie mogąc się zdobyć na pierwsze słowo w sprawie tak drażliwej.
Klotylda nie proponowała przechadzki i była wprost uroczą.
Rozstali się o północy, odkładając spotkanie na środę w przyszłym tygodniu, gdyż pani de Marelle miała w tych dniach kilka proszonych obiadów.
Nazajutrz, płacąc śniadanie, znalazł zamiast czterech pozostałych mu sztuk monety, pięć, a z tych jedna była złotą.
W pierwszej chwili przypuszczał, że pomylono się wczoraj, wydając mu resztę. Niebawem jednak zrozumiał i serce ścisnęło mu się boleśnie na myśl o tej hańbiącej jałmużnie.
Jakże żałował wczorajszego milczenia! Gdyby był wystąpił energicznie, nie byłby dopuścił do czegoś podobnego. W ciągu czterech następujących dni, robił różnorodne i zawsze bezskuteczne starania, celem wynalezienia pieniędzy i wydał znowu dwudziesto-frankówkę Klotyldy.
Kochanka jednak, mimo iż jej zapowiedział ze złością, by nie powtórzyła dwukrotnie popełnionego już żartu, gdyż rozgniewa się na dobre, potrafiła przy pierwszem spotkaniu wsunąć mu znów do kieszeni sztukę złota.
Odkrywszy to, zaklął głośno:
— Znowu, cóż u dyabła!
I przełożył monetą z kieszeni tużurka do kamizelki, by mieć ją pod ręką, gdyż nie miał już ani szeląga.
— Oddam jej wszystko razem — uspakajał się wobec siebie samego. — Koniec końcem, jest to tylko pożyczka.
Kasyer wzruszony jego rozpaczliwemi prośbami, zgodził się nareszcie na wypłacanie mu codziennie pięciu franków. Wystarczało to zaledwie na pożywienie, ale nie na oddanie sześćdziesiąciu franków.
Klotylda wróciła znów do dawnego zamiłowania w nocnych wycieczkach do różnorodnych podejrzanych lokalów Paryża, a Duroy przestał się już niemi irytować; co więcej, za każdą taką awanturniczą wędrówką znajdował żółtą monetą w którejkolwiek ze swoich kieszeni; raz nawet wypadła mu z kamasza, innym razem znalazł ją pod kopertą zegarka.
Mając zachcianki, których zaspokojenie było mu chwilowo niemożliwem, dlaczegóż miała ich sobie odmawiać? Lepiej przecież, by za nie płaciła.
Mimo to, prowadził ścisły rachunek otrzymywanych w ten sposób pieniędzy, mając zamiar zwrócenia ich kiedyś.
Jednego wieczora rzekła:
— Wyobraź sobie, że ja nigdy nie byłam w Folies-Bergère. Zaprowadzisz mnie tam?
Duroy się wahał, z obawy spotkania Racheli. Wreszcie doszedł do konkluzyi:
— Mniejsza o to; przecież nie jestem żonaty. Jeżeli tamta mnie zobaczy, zrozumie sytuacyę i nie będzie mnie zaczepiać, tembardziej, że weźmiemy lożę.
Chodziło mu jeszcze o co innego. Rad był bardzo, że będzie mógł ofiarować Klotyldzie lożę, która go nic nie kosztuje. Będzie to poniekąd kompensata.
Pozostawił na chwilę Klotyldę w dorożce, by nie widziała, że dają mu kupon, następnie wszedł z nią, witany ukłonem kontrolorów.
Tłum zwarty zapełniał foyer. Zaledwie zdołali przedostać się przez masę mężczyzn i ulicznic. Dotarli nareszcie do loży i usiadłszy, znaleźli się zamknięci między nieruchomą orkiestrą, a gwarną salą.
Pani de Marelle wcale nie patrzyła na scenę, całkowicie zajęta dziewczynami, kręcącemi się tłumnie poza jej plecami. Odwracała się co chwilę, by na nie patrzeć; miała ochotę dotknąć ich stanika, policzków, włosów, by się przekonać, jak też stworzenia te wyglądają zbliska.
Naraz szepnęła towarzyszowi:
— Jest tam jakaś otyła brunetka, która bezustannie na nas patrzy. Myślałam nawet przed chwilą, że przemówi do nas. Czy ją widziałeś?
— Nie, nie widziałem. Musisz się mylić — odpowiedział.
Dostrzegł ją już jednak oddawna. Była to Rachela, krążąca dokoła nich, z oczami zaiskrzonem i złością, na ustach mając słowa gwałtowne.
Przed chwilą Duroy otarł się o nią, przeciskając się przez tłum, a ona szepnęła mu po cichutku, znacząco mrużąc oczy:
— Dzień dobry — gdy wyraz jej twarzy mówił: — rozumiem.
On jednak nie odpowiedział na to pozdrowienie, lękając się, by tego nie spostrzegła kochanka i przeszedł obok niej chłodno, z podniesioną głową i pogardliwym uśmiechem na ustach. Dziewczyna trawiona już palącą zazdrością, poszła za nim i trącając go, rzekła cokolwiek głośniej:
— Dzień dobry, Jerzy.
I teraz nic jeszcze nie odpowiedział. Postanowiła go więc zmusić, by ją przywitał i zaczęła okrążać lożę, oczekując chwili stosownej.
Spostrzegłszy, że pani de Marelle zaczęła się jej przypatrywać, dotknęła palcem ramienia Jerzego i rzekła:
— Dzień dobry. Jakże się miewasz?
Duroy nie odwracał się jednak.
— No i cóż! ogłuchłeś od czwartku? — ciągnęła.
Nie odpowiadał wcale, przybierając miną pogardliwą, nie chcąc się kompromitować bodaj jednem słowem, zamienionem z taką błaźnicą.
Zaczęła się śmiać z niepohamowaną wściekłością.
— Cóż to, oniemiałeś? — zawołała. — Czy ta pani ugryzła cię w język?
— Kto ci pozwala odzywać się do mnie? — krzyknął. — Ruszaj, bo każę cię aresztować.
Wówczas, z roziskrzonym wzrokiem, trzęsąc się od złości, wrzasnęła:
— To tak ty zaczynasz, psia mordo! Gdy się spędza noce z kobietą, należy jej się chociaż ukłonić. Ze teraz chodzisz z inną, to nie racya, byś miał już mnie nie poznawać. Gdybyś mi przynajmniej dał był jakiś znak przed chwilą, gdym koło ciebie przechodziła, byłabym cię zostawiła w spokoju. Ale ty chciałeś udawać dumnego pana, poczekaj, ty jakiś! Już ja ci się przysłużę, zobaczysz! Ach! spróbuj mnie tylko nieprzywitać, gdy mnie spotkasz kiedyś.
Byłaby tak krzyczała bez końca, ale pani de Marelle, otworzywszy drzwiczki loży, uciekała jak szalona, przeciskając się przez tłum i szukając wyjścia.
Duroy wybiegł za nią, usiłując ją dogonić.
Rachela widząc ich uciekających, zawyła tryumfująco:
— Zatrzymać ją! zatrzymać ją! Ona mi ukradła kochanka.
Publiczność pokładała się od śmiechu. Dwóch mężczyzn, dla żartu pochwyciło uciekającą, a chcąc ją niby uprowadzić, domagali się od niej pocałunku. Duroy obronił ją jednak i wyprowadził na ulicę.
Wskoczyła do próżnej dorożki, stojącej przed teatrem. Duroy skoczył za nią. Na zapytanie dorożkarza, gdzie ma jechać, odpowiedział:
— Gdzie ci się podoba.
Dorożka ruszyła powolnie, podskakując po bruku.
Klotylda, wstrząsana atakiem nerwowym, z twarzą zasłoniętą obiema rękami, dusiła się i drżała, a Duroy nie wiedział, co począć lub powiedzieć.
Usłyszawszy w końcu, że płacze, począł szeptać:
— Klo, moja maleńka Kio, wysłuchaj mnie, pozwól mi się usprawiedliwić! To nie moja wina... Znałem tę kobietę niegdyś... zaraz po przybyciu do Paryża...
Oderwała raptownie dłonie od twarzy i w uniesieniu kobiety rozkochanej i zdradzonej, z pasyą szaloną, dodającą jej siły, dysząc ciężko, gwałtownemi, urywanemi słowami wyrzuciła:
— Ach! nikczemnik... nikczemnik... takie obrzydliwości!... Czyż możliwe?... Co za wstyd!... Ach! mój Boże!... co za wstyd!...
Następnie, unosząc się coraz bardziej, w miarę jak myśli poczęły się jej rozjaśniać, nasuwając argumenta, krzyczała:
— I to mojemi pieniędzmi płaciłeś tej dziewce?... I ja dawałam mu pieniądze... dla takiej... Ach! nikczemnik!...
Zdawała się przez chwilę szukać innego jakiegoś, dosadniejszego słowa, potem nagle, z gestem splunięcia, wyrzuciła:
— Ach!... bydlę... bydlę... bydlę... płaciłeś jej mojemi pieniądzmi... bydlę... bydlę!...
Nie znajdowała innego wyrazu i powtarzała ustawicznie:
— Bydlę... bydlę...
Ni stąd, ni zowąd, wychyliła się z dorożki i chwytając woźnicę za rękaw, zawołała:
— Stój!
Następnie otworzyła drzwiczki i wybiegła na ulicę.
Jerzy chciał biedź za nią, ale ona krzyknęła głosem tak silnym, że aż przechodnie zaczęli się około niej gromadzić:
— Zabraniam ci wysiąść!
Duroy usłuchał rozkazu, lękając się większego jeszcze skandalu.
Wówczas wyjęła z kieszeni portmonetkę i wydobywszy z niej przy świetle latarni dwa i pół franka, wsunęła je dorożkarzowi, mówiąc drżącym głosem:
— Macie... za godzinę... To ja płacę... A tego niechluja odstawcie na ulicę Boursault, na Batignolles.
Głośna wesołość opanowała otaczającą ich gromadkę. Jakiś mężczyzna zawołał:
— Brawo, mała! — a wesoły ulicznik, uczepiwszy się kół dorożki, wpakował głowę w otwarte drzwiczki i krzyknął piskliwie:
— Dzień dobry, Bibi.
Dorożka potoczyła się w kierunku wskazanym, przeprowadzana przez chwilę wesołym śmiechem ciekawych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: anonimowy.