Paryż (Zola)/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W środę, w wigilię pół-pościa, miała się odbyć w pałacu Duvillard venta dobroczynna na rzecz wspomożenia kasy Przytułku pracy dla inwalidów. Bazar został urządzony w dolnych salonach, otwieranych tylko w razach wielkich przyjęć. Wszystkie trzy sale, w stylu Ludwika XVI, miały okna wychodzące na paradny, wewnętrzny dziedziniec, czworokątny, nagi, lecz majestatyczny. Spodziewano się wielkiego napływu gości, albowiem pięć tysięcy kart wejścia rozesłano po mieście, do wszystkich wybitniejszych przedstawicieli świata paryzkiego. Wieść o mającym się dziś odbyć bazarze krążyła od dni kilku, wróżąc jak najpomyślniejsze powodzenie; publiczność skłonną była podziwiać odwagę państwa Duvillard, którzy nie lękali się zbombardowaną bramę swego pałacu szeroko otworzyć, zapraszając tłumy do swoich salonów. Wprawdzie mówiono zcicha, że policya od rana nie przestawała strzedz pilnie ulicy Godotde-Mauroy, bezpieczeństwo zatem zdawało się być zupełnie zapewnione.
Myśl urządzenia Bazaru była świetnym pomysłem barona Duvillard, a wobec formalnej jego woli, Ewa poddała się nieprzyjemnościom, towarzyszącym temu, poświęcając się dla dobra instytucyi, której przewodniczyła z niezrównanym wdziękiem, lecz z również niezrównaną niedbałością. Dzienik „Globus“ z natchnienia swego naczelnego redaktora, Fonsègne, umieścił parę artykułów, zapowiadających sprzedaż dobroczynną w pałacu Duviilard, kładąc przytem nacisk uwydatniający zasługi baronowej, inicyatorki tego szlachetnego pomysłu. Bo ileż wzruszającej dobroci było w sercu tej kobiety, poświęcającej swój czas, pieniądze, oddającej swój pałac do spełnienia miłosiernego uczynku! Nie byłaż to wspaniałomyślna odpowiedź tych jednych, stojących u szczytu, a wyzwanych, zagrożonych przez drugich, rządzących się skrajnością swych najwstrętniejszych instynktów?... Wszak tak niedawno pałac ten uległ karygodnemu zamachowi, dziaś otwiera swe podwoje, w celu zebrania jałmużny dla potrzebujących pomocy. Któż teraz ośmieli się powiedzieć, że bogata burżuazya obojętną jest na cierpienia nędzarzy, że nie czyni wysiłków, by wspierać robotników, nieumiejących zabezpieczyć swej starości?...
Salony miały się otworzyć o godzinie drugiej, a zamknąć o siódmej, sprzedaż zatem miała trwać pięć godzin. Była godzina dwunasta w południe, a jeszcze wiele pozostawało do ukończenia ostatecznego przygotowania sklepów i rozłożenia towarów. Kilkunastu robotników śpieszyło się z przybijaniem dekoracyj, a tyleż kobiet gatunkowało przedmioty, przeznaczone na sprzedaż. Podczas, gdy cały dół pałacu oddany był w ich ręce, na pierwszem piętrze, w apartamentach do codziennego użytku, państwo Duvillard mieli już zasiąść do śniadania, jak zwykle, w towarzystwie kilku bliższych znajomych. Pewnego rodzaju niepokój i niesmak wywarł w ich kółku dzisiejszy artykuł, napisany przez Saniera w „Głosie ludu“, wznawiający kampanię przeciwko przekupionym członkom parlamentu w sprawie afrykańskich kolei żelaznych. Sanier z bezczelną uszczypliwością pytał się, jak długo powtarzać się będą opowieści o bombach i spiskujących anarchistach, by sztucznie rozsiewanym o nich postrachem odciągnąć uwagę publiczną od spraw ważniejszych i rzeczywiście żywotnych. Tym razem Sanier wymienił ministra Barroux, jako jednego z przekupionych. Oznaczał nawet sumę, dwukroć stu tysięcy franków, jaką Barroux otrzymał, a przytem zapowiadał, że wkrótce ogłosi listę nazwisk, trzydziestu dwóch innych senatorów i deputowanych, przekupionych znacznie niższemi datkami. Wobec tych denuncyacyj należało się spodziewać interpelacyi Mege’a, a było to tem niebezpieczniejszem, iż zapanowało wielkie i ogólne rozdrażnienie umysłów, podnieconych strachem bomb i anarchistów. Z innej zaś strony dochodziły wieści, że Vignon ma zamiar skorzystania z okoliczności i poruszy całą swą partyę polityczną, by obalić ministeryum. Zapowiadał się przeto nieunikniony i burzliwy przełom w polityce bieżącej; na szczęście Izba z powodu pół-pościa, zawiesiła swe posiedzenia do piątku, pozostawały więc dwa dni, by przygotować się i rozejrzeć w położeniu.
Ewa była dziś słodsza i apatyczniejsza, niż zwykle, a w pięknych jej oczach zaległ smutek harmonizujący z bladością twarzy. Przypisywała to zmęczeniu, bo od paru dni dość czynny brała udział w przygotowaniach Bazaru dobroczynnego. W rzeczywistości zaś niepokoiła się z powodu Gerarda, który od pięciu dni widocznie unikał z nią rozmowy sam na sam i wymówił się od proponowanej przez nią schadzki. Pewną będąc, że go dziś zobaczy, włożyła na jego intencyę suknię z białej jedwabnej materyi, wiedząc, że ten strój odmładza ją i upiększa. Wszakże pomimo wspaniałej figury, przezroczystej cery i jasnowłosej fryzury, znać po niej było jej lata. Usta miała przywiędłe i roje drobnych zmarszczek na skroniach i dokoła oczu. Kamilla, która miała być jedną ze sprzedających w Bazarze, uparła się, by włożyć, jak zwykle suknię ciemnego koloru, mówiąc, że kiedy stare kobiety ubierają się jak młode, to ona dla zrównoważenia, musi nosić babskie stroje. Lecz uśmiechała się tak ironicznie i tyle dowcipu połyskiwało w jej oczach, że była prawie ładną. Wydłużona jej twarz przypominająca głowę kozy, ułomna jej postać — znikły, zapomniane wobec jej dowcipnej, ożywionej rozmowy.
W saloniku niebiesko-srebrnym, Ewa wraz z córką oczekiwały przyjścia gości, zaproszonych na śniadanie. Ewa drgnęła, ujrzawszy wchodzącego generała Bozonnet, przybywał bowiem bez siostrzeńca, który mu miał towarzyszyć. Generał zaraz przy powitaniu, wytłómaczył nieobecność Gerarda. Musiał pozostać przy matce, trochę dziś cierpiącej, lecz po śniadaniu niezawodnie przyjdzie, by wziąć udział w Bazarze. Ewa słuchała strwożona, a chociaż siliła się ukryć swoje zaniepokojenie, Kamilla, wpatrzona w jej twarz, odgadła wszystko i zapromieniała okrutną radością. Ewa coraz silniej odczuwała jakieś nieokreślone, lecz wielkie nieszczęście, a spojrzawszy na tryumfującą twarz córki, upewniła się, że napewno jest zagrożoną. Pod wrażeniem groźby, wyczytanej w oczach Kamilli, zbladła, z trwogą wyczekując zapowiadającej się burzy.
Wtem wbiegła szybko, jak zawsze i, jak zawsze rozbawiona i wesoło śmiejąca się, księżna Rozamunda de Harn. Wyznaczoną została na jedną z dam sprzedających w sklepie baronowej, która ją lubiła za jej ciągłe wybuchy wesołości i bezustanną trzpiotliwość. Rozamunda ubrała się dziś w suknię atłasową ognistego koloru, a ekscentrycznie strojna, pasmami niesfornie kędzierzawych włosów, chuda, drobna, podobna do przebranego młodego chłopca, śmiała się, opowiadając, że na skręcie ulicy kareta jej została najechaną i mocno uszkodzoną. A gdy z apartamentów swych nadeszli baron Duvillard, w chwilę zaś potem Hyacynt, księżna zaczęła robić wymówki temu ostatniemu, bo wczoraj czekała na niego napróżno. Nie przybył, chociaż obiecał jej, że przyjdzie, by ją zaprowadzić do Montmartre, gdzie w niektórych kawiarniach dają zadziwiające przedstawienia wieczorne; podobno, że są to rzeczy okropne, lecz tem właśnie dla niej ciekawsze. Z miną znudzoną Hyacynt odpowiedział, że zatrzymali go wczoraj przyjaciele, u których odbył się seans magii, a wywołana dusza świętej Teresy bosko deklamowała sonet o miłości.
Podczas rozmowy księżnej z Hyacyntem, nadszedł Fonsègne z żoną. Zwykle bywał wszędzie sam, nie lubiąc pokazywać się w towarzystwie żony, kobiety dość ograniczonej, milczącej i brzydkiej, lecz dziś musiał uczynić wyjątek, albowiem pani Fonsègne była jedną z dam opiekunek instytucji Przytułku dla inwalidów pracy. Wreszcie, on sam występował dziś w oficjalnym charakterze administratora instytucyi, a zatem członka czynnego w Bazarze dobroczynności. Wszedł, jak zwykle, z twarzą uśmiechniętą i ożywioną, a drobna, szczupła jego postać wykwintnie opięta w długi, czarny tużurek, zdawała się być pewną siebie, jak przystoi na człowieka dyrygującego ważnemi sprawami finansowemi, i dyrektora dziennika, będącego głównym organem Rzeczypospolitej zachowawczej. Jednakże każdy, znający go bliżej, mógł w nim dziś dostrzedz wewnętrzny niepokój. Mrugał nerwowo powiekami i zaraz na wstępie spojrzał badawczo na barona, chcąc zapewne odkryć na jego twarzy wrażenie z przeczytanego artykułu w „Głosie ludu“. Lecz spostrzegłszy, że Duvillard spokojnie i z rozjaśnioną twarzą żartuje, bawiąc rozmową Rozamundę, Fonsègne nabrał wiary w swoją gwiazdę. Wszak nigdy dotąd niepośliznęła mu się noga, zatem i tym razem zwycięzko przebrnie trwożne godziny, grożące zdradą wiernego mu zawsze szczęścia. Opanowawszy się natychmiast, zaczął swobodnie rozmawiać z Ewą o sprawach Przytułku.
Wtem baronowa przypomniała sobie sprawę Laveuve’a, rzekła więc z ożywieniem:
— Czyś pan nie widział się z księdzem Fromont?... Dawno u nas nie był.. a chciałabym mu powiedzieć dobrą nowinę... On tak serdecznie nam wszystkim polecił tego starego biedaka.. Laveuve’a... Otóż będzie zadowolnionym... Wszystkie formalności zostały przyśpieszone i od trzech dni mamy w Przytułku łóżko dla Laveuve’a... Ksiądz Fromont może go nam przyprowadzić; kiedy zechce.
— Tak, zostałem o tem powiadomionym, lecz od miesiąca nigdzie nie spotkałem księdza Fromont...
— A więc wybornie się składa... bo wczoraj napisałam list do księdza Fromont, zapraszając go, by przyszedł zwiedzić nasz Bazar... Rada jestem, że się zdecydowałam na ten list... bo niezawodnie przyjdzie, więc będę miała przyjemność osobistego zakomunikowania mu nowiny, która go ucieszy...
— A ja cieszę się, że go oficyalnie nie zawiadomiłem, bo byłbym panią pozbawił przyjemności, którą rozumiem.. Ksiądz Fromont należy do wyjątkowych ludzi, którym miło pomagać w spełnieniu miłosierdzia... A przytem to niezmiernie uprzejmy ksiądz...
— Ach, tak... święty ksiądz... kochamy go i poważamy w naszem kółku...
Baron zawiadomił głośno żonę, iż nie należy czekać ze śniadaniem na młodego deputowanego Duthila, albowiem przysłał depeszę, wymawiając się od przyjścia z powodu nagłych, a bardzo ważnych interesów. Fonsègne znów się zaniepokoił i znacząco spojrzał na barona. Lecz ten uśmiechnął się i łaskawie uspokoił, mówiąc pół-głosem:
— Nic ważnego. Jest zajęty poleceniem, jakie mu powierzyłem. Ale zjawi się tu niedługo.
A odprowadziwszy Fonsègne’a na stronę dodał:
— Pamiętaj wydrukować notatkę, którą ci oddałem.
— Jaką notatkę?... Ach tak!... Już wiem... o tym wieczorze, na którym deklamowała Sylwia. Sam chciałem o tem zacząć mówić... bo mi nie wypada drukować tego artykułu z powodu nieuzasadnionych pochwał. Mam obowiązki względem moich czytelników...
Dotąd promieniejący, wesoły i zwycięzki, Duvillard nagle pobladł i zawołał prawie rozpaczliwie.
— Ależ, mój drogi, to koniecznie musi być wydrukowane i właśnie w twoim dzienniku! Bardzo mi na tem zależy... przyrzekłem to Sylwii... czemże się usprawiedliwię przed nią, jeżeli notatka nie ukaże się w „Globie“.
Baron z najwyższem zaniepokojeniem patrzył błagalnie na Fonsègne’a, który zdawał się być uszczęśliwionym ze swej nieodzowności, kpiąc wewnętrznie z tego starego człowieka, ujarzmionego wdziękami wyzyskującej go dziewczyny. Naumyślnie zwlekał z daniem odpowiedzi, zabawiony wystraszoną miną barona, który gotów był hojnie sypnąć pieniędzmi, byle Sylwię zadowolnić, i nie być przez nią odepchniętym i pozbawionym upragnionych rozkoszy. Widząc coraz silniejsze zakłopotanie Duvillarda, rzekł, jakby oddając rzeczywistą, wielką usługę:
— Dobrze, zgadzam się... wydrukuję, widząc, że tak niezmiernie panu na tem zależy... Daję słowo honoru, że wydrukuję!...
Ponieważ wiadomem już było, że Gerard i Duthil nie przyjdą, nie zwlekano dłużej ze śniadaniem, i całe towarzystwo, zebrane w saloniku, przeszło do sąsiedniej jadalnej sali. Ewa zajęła miejsce pomiędzy generałem de Bozonnet i Fonsègne, a Duvillaad pomiędzy Rozamundą a panią Fonsègne, Kamilla i Hyacynt usiedli przy dwóch przeciwnych końcach stołu. Dzisiejsze śniadanie miało w sobie coś pośpiesznego, nienormalnego, co chwila któraś z służących wchodziła, by złożyć raport swojej pani i otrzymać od niej rozkazy, drzwi zamykały się z hałasem, mury odbijały stuk młotków w dolnych salonach pałacu. Spokojny, zwykły tryb życia ustąpił zamięszaniu, wywołanemu mającą się odbyć uroczystością. Rozmowa, toczona przy stole, była urywaną, gorączkową, biesiadujący bowiem mimowoli ulegli gorączkowej atmosferze, panującej dziś w domu państwa Duvillard. Ktoś zaczął mówić o wczorajszym balu u ministra spraw wewnętrznych, natychmiast ktoś drugi zagadał o jutrzejszej popularnej uroczystości pół-pościa, a każdy powracał do sprawy najważniejszej, do zaraz otworzyć się mającego Bazaru. Wymieniano cyfrę wydatków zrobionych na zakupy, bawiono się w przypuszczenia co do cen, jakie będą nakładane przez damy sprzedające, obliczano możliwe zyski, lecz urywane, niedopowiadane o ten zdania plątały się ze światowemi pogłoskami, ze śmiechem i próbami dowcipów.
Gdy generał wspomniał nazwisko sędziego Amadieu, Ewa rzekła, że nie śmie go zapraszać, wiedząc, jak bardzo jest zajęty sprawą z anarchistami, lecz miała nadzieję, że wymknie się, chociażby na godzinę z trybunału, by przyjść coś kupić w Bazarze. Fonsègne żartował z ognistego koloru sukni Rozamundy, mówiąc jej, że zapewnie w niej płonie ogień podsycany przez wszystkich szatanów. Rozamuada zdawała się być uszczęśliwioną, albowiem to odpowiadało chwilowej jej pasyi zajmowania się satanizmem. Duvillard silił się bawić milczącą zawsze panią Fonsègne, a Hyacynt, oderwanemi zdaniami i w słowach wyszukanych, zadziwiał księżnę, opowiadając o postępie magii, o nadzwyczajnej, a już udającym się próbom, przemiany dziewiczej czystości mężczyzny w anioła, naturalnie, że po oswobodzeniu go od możności ulegania brutalnym popędom męskim. Kamilla była promieniejącą, szczęśliwą i dowcipniejszą, niż kiedykolwiek; od czasu do czasu zatrzymywała na matce pałające, nienawistne spojrzenie, co Ewę przerażało i smuciło, czuła bowiem, że dotychczasowa skryta pomiędzy niemi walka wybuchnie otwarcie i stanie się bezlitosną.
Już deser miał się ku końcowi, gdy matka usłyszała przenikliwy i umyślnie podniesiony głos córki, jakby rzucający jej wyzwanie:
— Ach, podług mnie, to najkomiczniejsze są stare elegantki, które udają młode dziewczątka. Malują się, krygują i przypuszczają, że ktokolwiek da się na to złapać i weźmie je za młode! A z upodobaniem ubierają się biało, jak do pierwszej komunii! Oj, takie panie, to najgorsze, wartoby było, żeby młodzież strzegła się padać ofiarą ich zalotności... Wstręt i obrzydzenie we mnie budzą te przestarzałe samice!
Nerwowym ruchem Ewa powstała, mówiąc:
— Przepraszam państwa, lecz musimy się śpieszyć... Przejdźmy więc na kawę do sąsiedniego pokoju... I tak lękam się, czy nam czasu starczy, by trochę odetchnąć... Lecz dziś wszystko idzie przyśpieszonym trybem...
Kawa była podana w saloniku niebiesko-srebrnym, a w pobliżu okna postawiono olbrzymi kosz z herbacianemi różami, które napełniały powietrze swym przedziwnym zapachem. Baronowa, namiętnie lubiąc kwiaty, zapełniła niemi cały pałac, tak iż zdawało się, że wiosna tutaj wiecznie panuje.
Trzymając w ręku parującą filiżankę czarnej kawy, baron zaprosił Fonsègne’a do swego gabinetu na cygaro, chcąc z nim pomówić bez świadków, drzwi wszakże pozostawił otwarte i do saloniku zalatywały chwilami echa basowych ich głosów, mięszających się w żywo prowadzonej dyskusji. Generał de Bazonnet, rad że nareszcie spotkał tutaj osobę poważną i umiejącą słuchać, usiadł przy pani Fonsègne i opowiadał jej bardzo długą i zawiłą historyę żony pewnego oficera, która towarzyszyła mężowi podczas kampanii 1870 r. Hyacynt nie pijał czarnej kawy, mówiąc pogardliwie, że jest to napój dobry dla szewców. Wyzwoliwszy się na chwilę od Rozamundy, dopytującej się go o szczegóły seansów magii, zbliżył się do siostry i szepnął niezadowolniony:
— Wiesz, moja kochana, żeś bardzo głupio postąpiła... Do czegóż to podobne takie szpilkowanie mamy?... Mnie na tem nic nie zależy, ale przestrzegam cię, że ludzie spostrzegą twoją nienawiść... a przytem, bądź przekonaną, że twoja taktyka jest grubiańską... razi brutalnością formy.
Kamilla, utkwiwszy w nim swoje wymowne, szydercze, czarne oczy, rzekła sucho:
— A ty, mój kochany, nie mięsząj się do spraw, które do ciebie nie należą.
Przestraszony wzrokiem i tonem siostry, Hyacynt, chcąc uniknąć burzy, powrócił w stronę księżnej, która, delikatnie maczając usta, dopijała kieliszek likieru. Zaproponował, by z nim poszła do sąsiedniego czerwonego salonu, gdzie pokaże jej obraz świeżo zakupiony przez ojca. Zawezwany przez niego, generał nieomieszkał poprowadzić z sobą nieocenioną panię Fonsègne, z poddaniem słuchającą dalszego ciągu opowiadanej przez niego historyi.
Matka i córka zostały więc same. Niespodziewana ta okoliczność tak osłabiająco podziałała na Ewę, iż musiała się oprzeć o marmurową konsolę, a łagodnego i tkliwego będąc usposobienia, miała ochotę zapłakać nad przykrością, jakiej lękała się w swym naiwnym egoizmie, czując, że nic nie znajdzie dla powstrzymania napaści swej przeciwniczki. Dla czego ona mnie nienawidzi? Dla czego tak pragnie pozbawić mnie ostatniej rozkoszy, jaką daje mi życie?... Ewa patrzyła na córkę z rozpaczą, lecz bez gniewu, a nieszczęście chciało, iż w chwili, gdy Kamilla, uczyniwszy nad sobą wysiłek, chciała się skierować ku drzwiom salonu, sama ją powstrzymała, robiąc uwagę nad jej ubraniem:
— Źle robisz, upierając się nosić tylko ciemne kolory... Wierzaj mi, moje dziecko, że jest ci w nich nie do twarzy...
Ewa, pyszniąca się swą urodą, dumna, że dotychczas, pomimo lat czterdziestu sześciu, wzbudzała podziw i miłość, z mimowolnem politowaniem patrzyła w tej chwili na brzydką, ułomną dziewczynę, nigdy nie mogąc pogodzić się z myślą, że była ona rodzoną jej córką. Jakto, więc to krzywe stworzenie, o długich, kościstych ramionach i rękach garbusa, o kozim profilu, było zrodzone z niej, z jej pięknie zarysowanych kształtów ciała, z jej piękna, z jej urody, dla której miała uwielbienie, pielęgnując ją całe życie z nabożeństwem, z religijną czcią, jedyną wreszcie, jaką kiedykolwiek rzeczywiście odczuła. Wstydziła się szpetoty swojej córki, a w tej chwili do niej przemówiwszy, dała jej to wyraźnie do zrozumienia intonacyą głosu i spojrzeniem pełnem politowania.
Kamilla zatrzymała się jak wryta, zdawało się jej, że w twarz ją smagnięto uderzeniem szpicruty. Przystąpiła nagle do matki. Przez chwilę milczała, przeszywając ją spojrzeniem, wreszcie cicho, przez zęby rzekła, nie spuszczając z niej wzroku:
— Znajdujesz, że nie umiem się ubierać... Trzeba było mnie nauczyć... trzeba było zajmować się mną a nie sobą... trzeba było mi powiedzieć, jaką być powinnam... trzeba było mnie nauczyć być piękną... i odkryć przedemną swoje sekrety...
Ewa nie mogła odżałować, że tak bez zastanowienia zatrzymała córkę dotknąwszy ją bolesną uwagą. Żałowała, nienawidząc scen gwałtownych i słów obraźliwych. Chcąc więc załagodzić gniew Kamilli, zwłaszcza teraz gdy lada chwila mogli nadejść goście z sąsiedniego salonu, lub ktoś ze służby oczekującej pań na dole, przerwała:
— Dość już... uspokój się... nie udawaj gorszej niż jesteś... Przecież wiesz, że cię kochałam...
Kamilla wybuchnęła stłumionym, szyderczym śmiechem:
— Tyś mnie kochała!... Ach, moja biedna mamo, jakże nie zdajesz sobie sprawy z tego, co mówisz! Najpierw zastanów się, czyś ty kiedykolwiek w życiu kogo kochała?.. Chcesz, aby ciebie kochano, lecz przyznaj, że to co innego! Ale pomyśl tylko, jest że to możliwem, abyś ty mogła kochać swoje dziecko, wogóle dziecko?... Ty nie masz nawet wyobrażenia, czem może być tego rodzaju uczucie. A ja byłam brzydka, wstydziłaś się mojej szpetoty, zatem był jeszcze jeden powód więcej, byś się mną nigdy nie zajmowała. Z obrzydzeniem odwracałaś się odemnie, zostawiając mnie w zupełności na łasce służby, a zakochaną będąc w sobie i ciągle sobą zajętą, nie miałaś nawet nigdy czasu dowiedzieć się, czy ci płatni ludzie dozorują mnie sumiennie. Tak, wiem dobrze, iż tak zawsze o mnie dbałaś... nie rób teraz miny zadziwionej, i wiedz, że po za nią widzę jeszcze wstręt i obrzydzenie, jakie masz do mojej szpetoty... Tem więcej, że chociaż jestem potworem w porównaniu z tobą, jednakże przeszkadzam ci, zawadzam...
Ostatnie słowa Kamilii zapowiadały, że scena nie zaraz się ukończy. Przystąpiły do siebie blizko i twarz w twarz, zacisnąwszy zęby, szeptem podobnym do syku, gorączkowo zamieniały zdania.
— Kamillo, rozkazuję ci, milcz. Nienawidzę kłótni.
— Nie zamilknę. Muszę się bronić, gdy na mnie napadasz. Jeżeli nie podobają ci się moje ciemne suknie, to wiedz, że je kładę z twojego powodu... chcę, byś zrozumiała niewłaściwość twoich białych sukien...
— Nie rozumiem, dlaczego cię oburzają moje białe suknie.
— Owszem... rozumiesz... nie udawaj... Lecz jeżeli chcesz, bym mówiła wyraźniej, to powiem... Otóż wiedz, moja kochana mamo, że znajdują się tacy, którym się podobam, pomimo, że mnie uważasz za niegodną mierzenia się z tobą... podług ciebie jestem brzydką, szpetną... otóż niewszyscy są tego zdania...
— Jesteś brzydką, bo nie starasz się być inną... przecież zwykle tylko to ci zarzucam.
— Niepotrzebnie mi to zarzucasz, bo taką, jaką jestem, umiałam się podobać... i podbiłam serce, pomimo że nie umiem się ubierać.
— A czyjeż to serce?... Dlaczegoż nic o tem nie wiemy?... Niechajże się ten kawaler oświadczy i co rychlej z tobą ożeni...
— O bądź spokojna, moja kochana mamo, on napewno ożeni się ze mną! Toż to będzie dla ciebie uciecha! Pozbędziesz się mego widoku, ale może jesteś już w obawie, że brzydko mi będzie w stroju panny młodej?...
Obie kobiety unosiły się w walce, sztyletując się oczyma, a chociaż zdawało się im, że mówią szeptem, głosy się im wyrywały z gardła. Kamilla, patrząc z okrucieństwem na matkę, zawołała tryumfująco:
— Temi dniami, Gerard przyjdzie oświadczyć się o moją rękę.
Ewa pobladła i, prawie nie zrozumiawszy, spytała.
— Gerard?... Dlaczego mi to mówisz?
— Dla czego?... Dlatego że Gerard mnie kocha i Gerard chce się ze mną ożenić, więc o nim muszę mówić a nie o kim innym... Tak Gerard, Gerard mnie kocha... Dosyć się nasłuchałem twoich złośliwych uwag... nie ma dnia, byś mi nie wyrzucała mojej szpetoty... mojej potworności.. jak widzisz, Gerard jest innego zdania... gusta macie odmienne...
Zamilkły i zdawało się, że kłótnia się skończyła. Lecz była to tylko pauza, odpoczynek wobec okropności naraz ujawnionej i odtąd na zawsze dzielić je mającej. Nie były to już matka i córka, lecz dwie rywalki, nienawidzące się i lękające się wzajemnie.
Ewa, dysząc, spojrzała dokoła, czy aby nikt nie nadchodzi i nikt nie podsłuchuje, wreszcie rzekła stanowczo:
— Tobie niewolno wychodzić za mąż za Gerarda!
— Dlaczego?... czy powiesz dlaczego, właśnie za Gerarda niewolno mi wyjść za mąż?...
— Bo ja tego niechcę... a niechcę, bo to jest niemożliwe.
— Wykrętów nie lubię... powiedz przyczynę. Powiedz wyraźnie!
— Nie potrzebuję się przed tobą jaśniej tłomaczyć. Wiedz tylko, że to małżeństwo nie może przyjść do skutku.
— Jak widzę, nie chcesz być szczerą... Więc powiem ci sama to, czego nie chcesz powiedzieć. Gerard jest twoim kochankiem. Ale ja nie zwracam na to uwagi! Cóż mnie to może szkodzić, że ty byłaś kochanką Gerarda?... Wiem o tem oddawna, a pomimo to liczyłam, że Gerard ze mną się ożeni...
Rozpłomienione oczy Kamilii dodawały jako komentarz: „chciałam ci zabrać Gerarda, bo wiem że go kochasz!“ Brzydka, ułomna Kamilla zapragnęła w ten sposób zemścić się na matce, która, pomimo swego wieku była jeszcze piękną, ponętną, i wzbudzającą pożądania mężczyzn. Tryumfowała w tej chwili, zabierała kochanka znienawidzonej rywalce. Tej kobiecie od dzieciństwa zazdrościła urody, a potem zazdrościła kochanego przez nią mężczyzny.
Ewa w serce rażona słowami córki, ledwie trzymając się na nogach, mówiła gasnącym głosem:
— Nieszczęsna dziewczyno... sama nie wiesz co mówisz... wysilasz się, by mi dokuczyć, by mnie ranić...
Lecz zamilkła i musiała się uśmiechnąć, bo z sąsiedniego salonu nadbiegała Rozamunda, wołając, że trzeba się śpieszyć, gdyż nadeszła godzina otworzenia bram pałacu, zatem muszą być na dole w swoich sklepach, gdy publiczność zacznie napływać. Ewa kiwnęła głową na znak, że zaraz pójdzie, lecz tymczasem mocno oparła się o konsolę w obawie, że nogi nie zdołają jej utrzymać.
Hyacynt, stanąwszy blizko siostry, rzekł, patrząc w inną stronę:
— Prowadzisz się idyotycznie... po co wyzywasz mamę do kłótni?... Lepiej były byście zrobiły, idąc na dół zaraz po kawie. Idźcie teraz, bo znów się na siebie rzucicie...
Kamilla gniewnie odparła:
— Wynoś się i zabieraj z sobą ich wszystkich. Lepiej nam będzie nie mieć was na karku!
Hyacynt spojrzał na matkę wzrokiem syna świadomego o przyczyny zajścia, Znajdował, że to wszystko jest zbytecznem i wprost śmiesznem. A z politowaniem widząc brak energii w matce, nieumiejącej stawić czoła tej żmii, jak nazywał siostrę, ruszył ramionami i pozostawiając je, by dalej trwały, kiedy chcą, w swej głupiej chęci kłócenia się, postanowił uprowadzić i zatrzymać gości w najodleglejszym rogu wielkiego czerwonego salonu. Wśród chwilowej ciszy, słychać było dolatujące wybuchy śmiechu Rozamundy i monotonny głos generała, który bawił panią Fonsègne nowo rozpoczętem opowiadaniem. Matka i córka myślały, że są same, lecz z sąsiedniego pokoju doleciały ich uszów głosy barona i Fonsègne’a. Zatem ojciec mógł usłyszeć treść ich burzliwej rozmowy! Ewa rozumiała, że najlepiej byłoby przerwać tę scenę z córką, lecz nie miała siły uczynić tego. Obawa stracenia Gerarda przykuwała ją na miejscu, a słowa Kamilli, pewnej jego miłości, policzkowały ją jak obelga. Powtórzyła więc:
— To małżeństwo nie może przyjść do skutku. Gerard się z tobą nie ożeni! Gerard ciebie nie kocha!
— Owszem, kocha! Gerard tylko mnie kocha!
— Łudzisz się, moja kochana! Najzupełniej się łudzisz! Gerard był zawsze dla ciebie uprzejmym, bo litował się, widząc cię zawsze przez wszystkich opuszczoną. Ale grzeczności Gerarda nie powinnaś sobie mylnie tłomaczyć. Wiem napewno, że Gerard nie może cię kochać.
— A ja wiem, że mnie kocha! Kocha napewno! zaraz ci powiem dla czego: bo uważa mnie za daleko mniej głupią od innych, chociażby ładniejszych, a przytem Gerard kocha mnie, bo jestem młodą!
Na chwilę zamilkła, chcąc się nasycić radością swego tryumfu, wiedziała bowiem, jak bolesną dla jej matki jest utrata młodości. Mściła się więc na tej pięknej kobiecie, której dotąd tak namiętnie zazdrościła uroczego powabu, nęcącego oczy i serca wszystkich mężczyzn.
— Tak, mamo, Gerard kocha mnie za moją młodość... bo młodość w kobiecie to coś znaczy. Ty, mamo, już zapomniałaś o tem, bo twoja młodość oddawna przeminęła... Lecz masz na mnie przykład: jestem brzydką ale młodą, a więc tą młodością ponętna, pachnąca, oczy mam błyszczące, usta świeże... A włosy moje tak są gęste i długie, że gdybym chciała, mogłabym okryć się nimi jak najwspanialszym płaszczem... Tak, tak, nawet najszpetniejsza dziewczyna ma swój wdzięk będąc młodą... Rozumiesz więc, że dla kobiety w twoim wieku jest niebezpiecznem i bolesnem mierzyć się z kobietą młodą, chociażby nawet potwornie brzydką... Ale cóż chcesz, moja droga mamo... wszystko mija, więc i dla ciebie wszystko już minęło, już się skończyło i to nazawsze, bezpowrotnie. Prawda, że byłaś piękną, lecz teraz, chociaż usiłujesz odmładzać się sztucznie, jesteś już tylko ruiną... i zapewne jest ci wstyd twojej starości, jest ci gorzko, gdy sobie to uprzytomnisz przed lustrem.
Mówiła, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc, by jak sztylet dosięgło serca stojącej przed nią matki. Łzy nabiegły do oczu Ewy, czuła się dotkniętą w najboleśniejszą ranę. Ach, tak, była bezbronną wobec starości, zaczynającej już psuć dawną jej piękność! Bolała na myśl, że miłość odwróci się od niej na zawsze! Była więc już tylko tym przejrzałym owocem opadłym z drzewa i skazanym na wieczne zatracenie.
— Matka Gerarda nigdy nie pozwoli, by jej syn z tobą się ożenił!
— Gerard ją nakłoni... Gerard mnie kocha, więc przekona swoją matkę... Wreszcie mam dwa miliony posagu... a Gerard niema żadnego majątku, zatem, chociażby dla tych dwóch moich milionów, matka Gerarda da nam przyzwolenie.
— A więc sama uznajesz, że Gerard ożeni się z tobą tylko dla pieniędzy!
— O nie! Gerard się ze mną ożeni, bo mnie kocha, bo kocha moją młodość, lubi moje towarzystwo. Mogę cię zapewnić, moja droga mamo, że to będzie małżeństwo z miłości, ze wzajemnej miłości. Lecz Gerard ma lat trzydzieści sześć i dotąd nie pomyślał o wyrobieniu sobie stanowiska, a ponieważ niema majątku, zatem pomyślnie się składa, że ta którą kocha, ta z którą pragnie się ożenić, przyniesie mu nietylko szczęście, ale także i pieniądze... Ach, my naprawdę będziemy dobranem i szczęśliwem małżeństwem! Kochamy się i pewnymi jesteśmy, że zawsze kochać się będziemy! A ponieważ jesteśmy młodzi, ileż lat prawdziwego szczęścia otworzyło się już dla nas!
Znów twarze matki i córki znalazły się jedna tuż koło drugiej. Drażliwa, okrutna scena przedłużała się bez końca, i podczas gdy zewsząd dolatywały głosy i śmiechy, tutaj wrzał dramat toczący się w ciszy, lecz zawzięty, okrutny, straszny, jak zbrodnia. Zdławionemi głosami, dysząc, rzucały sobie obelgi i żadna nie chciała ustąpić, pomimo, że w każdej chwili mógł ktoś nadejść i odkryć przyczynę okropnego pojedynku matki z córką. Od czasu do czasu rozlegał się wesoły śmiech ojca, rozmawiającego w sąsiednim pokoju, przy drzwiach prawie roztwartych.
— Zkąd wiesz, że on ciebie kocha?... To twój wymysł! Bo to nieprawda! Nieprawda. On tobie nie mógł tego powiedzieć!
— Owszem. Powiedział mi ze dwadzieścia razy i powtarza za każdem spotkaniem.
— Żartuje sobie z ciebie!... Żartuje, a ty się na tem nie poznajesz! Albo uważa cię za dziecko i mówi ci słowa bez żadnego znaczenia. Przecież nigdy ci nie powiedział, że chce się z tobą ożenić?...
— Niejednokrotnie mówiliśmy o tem z sobą, a Gerard sam o tem rozpoczyna rozmowę, gdy jesteśmy sami. Obecnie już jesteśmy w zupełnem porozumieniu. Gerard będzie usiłował przekonać swoją matkę, a gdy trudności z tej strony będą usunięte, oświadczy się oficyalnie moim rodzicom. Lada dzień to nastąpi.
— Kłamiesz, bezczelnie kłamiesz! Chcesz mi dokuczyć, więc kłamiesz, kłamiesz!
Rozpacz Ewy wybuchła w tym protestującym okrzyku. Już zapomniała, że jest matką i że mówi do córki. Była tylko rozkochaną kobietą, znieważoną przez tryumfującą rywalkę. Wyznała wszystko, zanosząc się od płaczu:
— On mnie tylko kocha! Mnie jedną! Czy słyszysz? Mnie kocha a nie ciebie. Przed kilku dniami przysięgał mi, że mnie będzie zawsze kochać i na honor się zaklął, że nigdy się z tobą nie ożeni!
Kamilla roześmiała się z ostrą ironią:
— Ach, moja biedna mamo, jakże jesteś naiwną! Zupełne z ciebie dziecko! Tak, z usposobienia ty jesteś dzieckiem a nie ja, chociaż latami o połowę jestem od ciebie młodszą. Więc ty przywiązujesz jakiekolwiek znaczenie do słów, które Gerard ci powiedział, będąc do tego przez ciebie znaglonym! Ach, biedna moja mamo! Żal mi cię szczerze! Doprawdy powinnabyś mieć więcej życiowego doświadczenia, lata twoje takby nakazywały! A tymczasem ty, jak młode dziewczątko, wierzysz protestom mężczyzn! Gerard nie jest przewrotnym, ani złym, lecz jest słabego charakteru i przysięgał coś chciała, bo nie śmiał na razie drażnić cię niepotrzebnie... Właśnie dla tego, że jest dobrym nie umie nikomu wyrządzić przykrości. Ale on mnie kocha.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Nie, mamo. Mówię tylko prawdę. Lecz zastanów się trochę i sama osądź. Zauważyłaś, że Gerard oddawna cię unika?... Temu przeczyć chyba nie możesz?... Chociażby dziś nie przyszedł na śniadanie, bo ma już dosyć swoich sentymentalnych spojrzeń i czułych wymówek. Musisz sobie z tego zdawać sprawę, lecz bronisz się od pogodzenia się z rzeczywistością... jesteś bardzo słabą kobietą, moja mamo... i radzę ci zdobądź się na odwagę, i powiedz sobie, że wszystko dla ciebie się skończyło. Gerard lituje się nad tobą i dlatego okazuje ci uczucia, jakich już pozbył się oddawna... wreszcie będąc dobrze wychowanym człowiekiem jest grzecznym... ale możesz mi wierzyć, że biedny Gerard oddawna łamie sobie głowę, co wymyślić, by z tobą stanowczo zerwać stosunek, który mu cięży.
— Kłamiesz! Kłamiesz!
— Po co mi powtarzasz niepotrzebnie to słowo niemające żadnej podstawy! Lepiej, rozpytaj się sama Gerarda, oblicz twoje lata, przypomnij sobie, że jestem twoją córką i zajmij się wydaniem mnie za mąż, za człowieka, którego kocham i przez którego jestem kochaną. Radziłabym ci załatwić to wszystko w sposób przyzwoity i cichy. Staraj się być uprzejmą i dobrą, a jeżeli rzeczywiście kochasz Gerarda, toś powinna przedewszystkiem dbać o jego szczęście. A więc poświęć się dla niego i nie psuj mu życia twoją przestarzałą miłością. Gerard mnie tylko kocha, zatem oddaj mi go, bo on sercem tylko do mnie należy.
— Kłamiesz! Kłamiesz! Kłamiesz, ty bezczelna dziewczyno! Mówisz mi to wszystko, by mnie dręczyć, by mnie zabić!
W szale rozpaczy i gniewu Ewa przypomniała sobie, że jest matką, a więc że może skarcić tę wyrodną córkę. Nie mając kija, ani szpicruty pod ręką, wyrwała z żardinierki wysoką gałąź z kwitnącemi żółtemi różami i ciernistą łodygą smagnęła twarz Kamilli. Kropla krwi ukazała się na skroni, przy samej powiece.
Do wściekłości doprowadzona, Kamilla rzuciła się ku matce z podniesioną ręką, gotową do wymierzenia razu.
— Strzeż się, bo zapomnę, że jesteś moją matką i obiję cię jak ostatnią łajdaczkę... Lecz przebaczam ci tym razem... ale wiedz, że chcę mieć Gerarda... Gerard będzie moim mężem... odbiorę ci go ze skandalem, jeżeli nie ustąpisz dobrowolnie... radzę, byś o tem zapamiętała!
Uderzywszy córkę, Ewa nagle osłabła i osunęła się w fotel. Wzburzona była przebytą sceną a zarazem czuła wstręt do poniżającej kłótni. Egoistyczna jej natura potrzebowała spokojnego, szczęśliwego życia, ciągłych pieszczot, pochlebstwa i szeptu uwielbień.
Kamilla w groźnej, szyderczej postawie pożerała matkę oczyma, rada, że mogła być jawnie sobą. Czuła się upojoną swojem okrucieństwem.
Zapadło długie milczenie i tylko śmiech ojca rozlegał się tuż obok.
Wtem do saloniku wbiegł Hyacynt. Zastał Kamillę wpatrzoną z okrucieństwem w matkę, która teraz rzewnie płakała. Spojrzawszy z pobłażającą wzgardą, na obie kobiety, rzekł:
— Cóż?... Jak widzę ulżyłyście sobie!... Czy nie lepiej było uniknąć tego wszystkiego! I obrałyście sobie właśnie dzień dzisiejszy! Jakie to głupie! Na dole jest już pełno osób i wszyscy się o was dopytują... Przybiegłem, by was natychmiast tam sprowadzić.
Bardzo być może, iż nie byłyby go usłuchały, pragnąc jeszcze przeciągnąć okropną swą zwadę, lecz Duvillard i Fonsègne, wypaliwszy cygara, nadeszli z gabinetu, oświadczając, że i oni zejdą teraz na dół przypatrzeć się publiczności. Ewa podniosła się z fotela i, już nad sobą panując, uśmiechała się z suchemi oczyma, a Kamilla, stanąwszy przed lustrem, poprawiała włosy, wpierw otarłszy chusteczką krople krwi czerwieniące się na skroni.
Trzy wielkie, dolne salony, tapicerzy udekorowali makatami i mnóstwem wspaniałych, podzwrotnikowych roślin. Sklepy wybite były czerwoną jedwabną materyą, stanowiącą efektowne i wesołe tło dla towarów, rozstawionych i rozłożonych na wielkich stołach, oddzielających damy sprzedające od publiczności, która tłumnie napływała. Bazar przedstawiał się bogato, błyskotliwie, pełen najróżniejszych towarów, począwszy od obrazów podpisanych głośnemi nazwiskami mistrzów, do drobiazgów etażerkowych, bielizny i strojów damskich. Ta mięszanina wabiła oczy i zniewalała kupujących. W jednej z sal był urządzony bufet, gdzie drobne, białe rączki najwykwintniejszych paryżanek, podawały wina. Lakierowany wózek, zaprzężony w maleńkiego kucyka, a kierowany przez rój młodych dziewczątek, krążył po salonach, zatrzymując się na żądanie amatorów, chcących, za opłatą, grać na katarynce. Inne młode panny sprzedawały we wszystkich salonach, bilety loteryi mającej zakończyć dzisiejszą uroczystość.
Lecz Duvillard słusznie obliczył, iż główną ponętą dla przyciągnięcia publiczności, będzie stanowiła pałacowa brama, tak niedawno uszkodzona podrzuconą bombą. Piękne, światowe damy doznawały rozkosznego wzruszenia, przechodząc pod sklepieniem, noszącem jeszcze ślady wybuchu, bo chociaż główne uszkodzenia już zostały zreparowane, wszakże nie zamalowano jeszcze murów, pokrytych jak szramami świeżym tynkiem, zabliźniającym szczeliny popękanych kamieni w ścianach. Zaniepokojone a jednak uradowane główki kobiet wychylały się z ciekawością z okien powozów, dążących przed zajazd na dziedzińca, a w trzech salonach, zamienionych na bazar dobroczynności, co chwila można było słyszeć wykrzykniki: „Moja droga, czy widziałaś tę bramę?... To okropne! Przerażające! Całe mury były potrzaskane! Ledwo, że cały pałac nie runął! Ach, moja droga! Wiesz, boję się. Bo kto może nam zaręczyć, iż nowy, jeszcze straszniejszy wybuch nie nastąpi podczas, gdy tu jesteśmy! Przyznaj, że dajemy dowód odwagi! Drżałam przez całą drogę! Lecz cel tego bazaru tak jest wzniosły, że niepodobna było nie przezwyciężyć strachu. Pomyśl tylko, za pieniądze dziś zebrane stanie nowy pawilon! A niema czcigodniejszej instytucyi, jak Przytułek dla inwalidów pracy! Wreszcie trzeba, abyśmy były przykładem! Więc koniecznem jest zamanifestowanie odwagi z naszej strony, w ten tylko sposób zwyciężymy tych potwornych anarchistów. Sami się zlękną, widząc, że nimi pogardzamy i że lekceważymy ich sposób wojowania“.
Gdy Ewa wreszcie przybyła z Kamillą i zajęła miejsce w swoim sklepie, sprzedaż szła już w nim wybornie pod kierunkiem księżnej Rozamundy de Harn, która w tego rodzaju okolicznościach była wprost nieocenioną. Przebiegła, chciwa a przedewszystkiem zalotna, wabiła kupujących, zdzierając z nich bajeczne sumy, i wszystko w swym sklepie ceniąc na wagę złota.
— Wreszcie panią widzę! — zawołała, ujrzawszy nadchodzącą Ewę. — A radzę, niech się pani pilnuje, sprzedając... bo tu mnóstwo jest amatorek gotowych zabierać nam towary za bezcen... Znam takie rybki!... Wszystko przerzucą, obejrzą i wyczekują chwili, by im ustąpić taniej, niż w magazynie!... Mnie one nie złapią... umiem je odstraszyć swojemi cenami, które na szczęście, innym wydają się bajecznie nizkiemi.
Rozamunda mówiła głośno, bawiąc się, że się śmiano z jej gorączkowego przejęcia się rolą damy sprzedającej w bazarze dobroczynnym. Ewa tego nie umiała i ze zwykłą powolnością zasiadła, jak królowa na tronie, zadawalniając się patrzeniem na ruch panujący w salonach. Zmusiła się wszakże do dyrygowania córką, która sprzedawała w jej sklepie. Kamilla słuchała słów matki z przybranym dla przyzwoitości uśmiechem i udaną łagodnością. Ewa, panując nad smutkiem i rozpaczą swych myśli, nieledwie że omdlewała z wysiłku. Przerażoną przytem była koniecznością swej obecności wśród tego tłumu, do którego z obowiązku musiała się uśmiechać. Wtem spostrzegła siedzącego na ławce księdza Piotra Fromont. Pomyślawszy, że rozmowa z nim choć trochę oderwie ją od rozpaczy, zalegającej zbolałe jej serce, zbliżyła się i usiadła obok księdza, nie mogąc z osłabienia utrzymać się na nogach.
— Jakże rada jestem, żeś pan otrzymał mój list i przyszedł na moje wezwanie! Pozwoliłam sobie na to, bo mam dobrą nowinę dla pana, przytem chciałam, abyś pan miał przyjemność osobistego zaniesienia jej swemu protegowanemu. Otóż Laveuve, ten starzec tak gorąco przez pana polecony naszej instytucyi, jest przyjętym... Wszystkie formalności są już załatwione i możesz go pan jutro umieścić w Przytułku!
Piotr osłupiał, słuchając:
— Laveuve... On umarł.
Teraz Ewa się zadziwiła.
— Czyż być może?.. Naprawdę umarł?... Pan mi nic o tem nie mówiłeś. Nie! To jest niemożebne! Przecież tyle było kłopotu z przyśpieszeniem jego sprawy! A w razach koniecznego pośpiechu, mamy do załatwienia daleko więcej formalności, aniżeli w zwykłych okolicznościach, gdy sprawa podąża normalnym trybem. Starań było bez miary z powodu Laveuve’a.. a ile papierów!.. Całe stosy zapisano, żeby go módz jak najśpieszniej przyjąć do Przytułku. Ale pan zapewne tylko żartuje, mówiąc mi o jego śmierci? Powiedz mi, proszę, czy naprawdę Laveuve umarł, pomimo wszystko, cośmy dla niego zrobili?...
— Tak, umarł. Już miesiąc upłynął od dnia jego śmierci.
— Doprawdy?... Miesiąc... już miesiąc jak Laveuve umarł! Nigdybym się nie była tego spodziewała! Nie mogliśmy nic o tem wiedzieć, bo zniknąłeś pan od jakiegoś czasu... Lecz co za nieszczęście, że ten Laveuve umarł! Pan nie wie zapewne, ile to nam sprawi kłopotu, bo wszystko, co się zrobiło przez ten miesiąc, trzeba będzie odrobić... Nasze przepisy nieubłagalnie nam to nakazują... Doprawdy, niespodziewałam się tak złego obrotu sprawy...
— Najmocniej panią przepraszam... rzeczywiście powinienem był panią zawiadomić o śmierci Laveuve’a... Lecz stało się, ale ręczę pani, że on rzeczywiście umarł...
Rozmowa z Piotrem przygnębiająco oddziałała na Ewę. Nie lubiła mówić o śmierci i o umarłych. Zawsze ją to mroziło i przejmowało strachem, obecnie zaś strwożyła się, jakby złą przepowiednią. Zdawało się jej, że ją samą przykrywają całunem i spuszczają do zimnego grobowca; wszak życie jej dziś przerwało się, wraz z ostatnią miłością. Piotr zaś pomimowoli uśmiechnął się z goryczą nad okrutną ironią tego miłosierdzia, przybywającego z pomocą w miesiąc po pogrzebie!
Piotr pozostał teraz sam na czerwonej aksamitnej ławce, bo Ewa odeszła, by powitać przybywającego sędziego Amadieu. Spieszył się on bardzo z powrotem do trybunału, gdyż uwolnił się tylko na krótką chwilę, by pokazać się w bazarze dobroczynnym i kupnem jakiego drobiazgu, złożyć dowód swej sympatyi dla instytucyi, będącej pod przewodnictwem baronowej Duvillard. Pochwycił go wszakże Massot, najczynniejszy z reporterów „Globu“ i natarczywie zaczął badać sędziego, jak obecnie stoi prowadzone przez niego śledztwo. Czy prawdą jest, że jakiś mechanik, nazwiskiem Salvat podłożył bombę pod pałacową bramę? Czy też należy to uważać za bajkę, wymyśloną przez policyę, bo tak utrzymywała pewna część paryzkiej prasy. Co o tem wszystkiem wyrokował sędzia?... Czy Salvat jest wymyśloną postacią? Czy policya rzeczywiście wpadła a trop właściwy?... Czy zbrodniarz będzie ujęty?... Amadieu bronił się od dania odpowiedzi na te wszystkie pytania, słusznie utrzymując, że sprawa ta jest poza obrębem jego wiadomości, a stanie się jego sprawą dopiero z chwilą, gdy Salvat zostanie aresztowanym i oddanym w jego ręce. Lecz słowa sędziego były w niezgodzie z wyrazem jego twarzy, z intonacyą jego głosu, całem zachowaniem się dawał do zrozumienia, że wie bardzo dużo a stalowe jego oczy połyskiwały znacząco, jakby zapowiadając niezmiernie ważne wypadki w jak najbliższym czasie. Mnóstwo młodych, strojnych kobiet otoczyło rozmawiających dwóch mężczyzn, pragnąc chociażby jedno słowo dosłyszeć o tej okropnej historyi, jaka je przerażała, jak dzieci wylękłe opowiadaniami o wszędzie zaczajonych opryszkach. Z miną człowieka niemającego chwili do stracenia, Amadieu uwolnił się od pytań dziennikarza, i, jakby nie widząc rozgorączkowanych kobiet śledzących za każdem jego słowem i ruchem, zbliżył się do sklepu baronowej i, kupiwszy od Rozamundy parosusową papierośnicę za dwadzieścia franków, natychmiast skierował się ku wyjściu.
Poznawszy zdaleka Piotra, Massot przyszedł go powitać i, z właściwą sobie gadatliwością, rzekł zaraz na wstępie:
— Jak pan sądzisz, wszak Salvat musi już być daleko?... Niegłupi czekać na policję!... Pewnie, że zemknął natychmiast po zamachu i nie w Paryżu go znajdą... Doprawdy, że policja jest nieoszacowaną ze swojemi poszukiwaniami! Za boki się biorę od śmiechu, gdy wspomnę różne jej niepowodzenia!...
Już miał rozpocząć opowiadanie któregoś wspomnienia, gdy stanęła przed nim Rozamunda, przywołując za sobą Hyacynta.
— Panie Massot — zaszczebiotała — pan wszystko wiesz i wszędzie uczęszczasz... zatem osądź pan bardzo ważną sprawę pomiędzy nami... „Muzeum okropności“ na Montmartre, ta kawiarnia, w której co wieczór śpiewa Legras, ową piosnkę o „Kwiatach rosnących na bruku“.
— Zachwycające miejsce... urocze... nie śmiałbym tam nikogo zaprowadzić.
— Pan żartujesz, a ja na seryo się pytam... Otóż, przyznaj pan, że uczciwa kobieta może tam pójść, jeżeli jej towarzyszy ktoś znajomy — mężczyzna należący do jej kółka towarzyskiego!
I nie czekając na odpowiedź, zwróciła się w stronę Hyacynta, wołając uradowana:
— A co?... Widzisz, mój drogi, że pan Massot nie przeczy... przyznaje mi rację! Zatem musisz mnie tam zaprowadzić! Pójdziemy dzisiaj, pójdziemy, jakże się cieszę!
Wybuchnąwszy śmiechem, uciekła i, stanąwszy w swoim sklepie, z wdziękiem i przymileniem, sprzedała pudełeczko szpilek wiekowej damie, która zapłaciła jej dziesięć franków, za przedmiot wartości jednego susa.
Popatrzywszy za odbiegającą Rozamundą, Hyacynt wycedził przez zęby, z miną człowieka do głębi rozczarowanego życiem:
— Idyotka... cieszy się chęcią zobaczenia nocnej kawiarni!...
Massot okazał się pobłażliwym i filozoficznie ruszywszy ramionami, rzekł, że każda kobieta lubi nowość i potrzebuje rozrywki. Hyacynt, przybrawszy minę jeszcze więcej znudzoną, odszedł zwolna w stronę ładnych, młodych panien sprzedających bilety loteryjne, a Massot śledząc wzrokiem wymuszoną jego postać, szepnął:
— Byłby już na niego czas, by jaka kobieta nauczyła go być mężczyzną...
Lecz nagle zamilkł, patrząc z zaciekawieniem w stronę drzwi, a po chwili nachyliwszy się do Piotra, rzekł:
— Wiesz pan, Duthil przyszedł! Cóż ten Sagnier plótł rano w swoim dzienniku, zapewniając, że Duthil spać dziś będzie w kozie... w Mazas...
Duthil, uśmiechnięty, promieniejący, szybko przebijał się przez tłum w stronę sklepu baronowej, w pobliżu którego spostrzegł barona Duvillard, w dalszym ciągu rozmawiającego z dyrektorem „Globu“. Jeszcze będąc zdaleka, mrugał znacząco i dawał znaki ręką, pragnąc corychlej powiadomić barona o zwycięztwie, jakie odniósł w trudnej, dyplomatycznej sprawie, której się podjął. Szło tu ni mniej ni więcej, jak o ważny manewr, mający przyśpieszyć występ Sylwii na scenie teatru Komedyi francuzkiej. Wmówiła ona w Duvillarda, że powinien wydać obiad na cześć pewnego z wpływowych krytyków. Twierdziła, że gdy zostanie mu przedstawioną, oczarowany przez nią użyje wszelkich środków, by zmusić administracyę teatru do dania jej upragnionej roli. Otóż wpływowy krytyk był człowiekiem surowym i unikającym tego rodzaju zaprosin. Wręcz więc odmówił, a Duthil, tem niezrażony, i przejęty ważnością poruczonej mu przez barona misyi, od trzech dni bezustannie biegał po Paryżu, poruszając wszystkie swoje stosunki, błagając ludzi znanych i nieznanych, by wpłynęli na starego mruka. Wreszcie zwyciężył i, niosąc tę nowinę, Duthil był rzeczywiście upojony swojem zwycięztwem.
— Drogi baronie, dziś, o godzinie wpół do ósmej! Ależ się zmordowałem! Dalibóg łatwiejby mi było przeprowadzić w izbie uchwałę nowej emisyi jakichkolwiek papierów.
Śmiał się, rozglądał dokoła, niezmiernie uradowany powodzeniem. Duthil przedewszystkiem chciał się bawić i prowadzić wesołe życie, zaś rolę deputowanego rozumiał tylko jako najdogodniejszą ku temu drogę. Sumienie tego człowieka, zajmującego się polityką, pozwalało mu teraz drwić z wyczytanych rano denuncyacyj w „Głosie ludu“. Pewnym był bowiem, że baron go wesprze i ocali w razie niebezpieczeństwa.
Fonsègue zapragnął go postraszyć, by się zabawić przemianą tej trzpiotowatej twarzy:
— Nie bądź tak wesołym... Źle... bardzo źle, wszystko może przepadło...
Dnthil zbladł i już mu się zdawało, że widzi komisarza policyi, ciągnącego go gwałtem do Mazas. Strach taki chwytał go czasem niespodziewanie, jak kolki w boku. Lecz atak zwykle trwał krótko i Duthil uspakajał się i trzpiotał jeszcze weselej. Cóż u licha! Czego miał się obawiać, bawił się dzisiaj, to i jutro bawić się będzie!
— Ja się niczego nie obawiam — odpowiedział, patrząc znacząco na barona. — Mam swoje zasługi, a one starczą, by mnie obronić.
Duvillard, zadowolniony z pomyślnego załatwienia tak żywo interesującej go sprawy, uścisnął obie dłonie młodego deputowanego mówiąc, że jest poczciwym chłopakiem. A zwróciwszy się w stronę Fonsègne, rzekł:
— Wszak będziesz z nami na tym obiedzie?... Musisz, koniecznie i nieodzownie musisz być z nami... Chcę, aby Sylwia była dziś otoczoną imponującem kółkiem ludzi... Duthil będzie przedstawicielem Izby, ty dziennikarstwa — paryzkiej prasy, ja finansów...
Zamilkł nagle, spostrzegłszy Gerarda przeciskającego się dyskretnie, bez pośpiechu, pomiędzy tłumem strojnych kobiet, zalegających salony. Giestykulując, przywołał go; a gdy młody człowiek był już blizko, Duvillard rzekł nieledwie z prośbą:
— Drogi Gerardzie, liczę, że mi nie odmówisz oddania wielkiej przysługi...
Ciszej, na ucho opowiadał całą sprawę, nie ukrywając radości, że słynny krytyk, mogący decydować o przyszłej karyerze Sylwii, dał się uprosić i przyjął zaproszenie na obiad dziś odbyć się mający. Wszak w tak ważnej okoliczności wszyscy przyjaciele Sylwii powinni się zgrupować dokoła niej, prosty obowiązek im to nakazuje.
— Żałuję, że nie będę mógł służyć swoją osobą — rzekł Gerard z zakłopotaniem. — Matka moja jest trochę dziś niedomagającą, więc obiecałem jej, że wcześnie wrócę, by dotrzymać jej towarzystwa.
— Twoja matka jest zbyt rozumną kobietą, by nie uwzględnić wyjątkowej okoliczności, a przyznasz, mój drogi, że okoliczność, którą już teraz znasz, jest najwyższej wagi... Wróć więc do siebie i wytłomacz matce, że dzisiejszy wieczór musisz spędzić poza domem, bo od tego zależy szczęście życia jednego z twoich najbliższych przyjaciół...
A widząc, że Gerard jest już zachwiany, dodał:
— Potrzebuję cię, mój drogi, więc nie możesz mi odmówić. Na dzisiejszym obiedzie będziesz przedstawicielem arystokracyi rodowej. Wiesz, jakie niezachwiane dotąd stanowisko zajmuje arystokracya w świecie teatru... A jeżeli ów krytyk, widząc ciebie przy Sylwii, nabierze przekonania, że jest ona protegowaną i przez arystokracyę, to tryumf naszej Sylwii będzie niezawodny...
Gerard przyrzekł swoją obecność, lecz zaledwie postąpił parę kroków w stronę sklepu baronowej, gdy zatrzymany został przez swego wuja, generała de Bozonnet. Generał czuł się podnieconym widokiem tylu ładnych, młodych kobiet, i wałęsał się dotąd po salonach, jak stara łódź pozbawiona steru, a rzucona na wzburzone prądy. Od dawna już opuścił panią Foasègne, kupiwszy jej, w podziękowaniu za jej cierpliwość, autograf monsignora Martha, za co z wielkopańską hojnością zapłacił sto franków. O wiele więcej kosztował go spacer pomiędzy młodemi pannami, które zajmowały się sprzedażą biletów loteryjnych, było ich pełno we wszystkich salonach i prawie każda zyskała w generale kupującego.
Rozweselony, rzekł do siostrzeńca:
— No, mój chłopcze, radzę ci, strzeż się tych dzierlatek... Bo to temu opędzić się nie można... A co prawda, człowiek ostatni grosz oddałby, byle popatrzeć zblizka na ich ładne buzie... Ale patrz, zdaje mi się, że panna Kamilla cię woła...
Rzeczywiście tak było, bo Kamilla nie spuściła oka z Gerarda od chwili, gdy przybył, i uśmiechała się ku niemu zdaleka, wyczekując, by spojrzał w jej stronę. Teraz spojrzenia ich spotkały się i Gerard czuł się zmuszonym iść ku niej, pomimo, że spostrzegł zrozpaczone oczy Ewy, przyzywające go ku sobie. Kamilla wiedząc, że matka będzie teraz na nią patrzeć, powitała się z Gerardem z zalotnym wybuchem serdeczności, a korzystając ze swobody dozwolonej pannie sprzedającej na cel dobroczynny, zaczęła narzucać Gerardowi różne kupna, wkładając mu do kieszeni sprzedawane drobiazgi, filuternie ściskając go za ręce pod pozorem, że mu oddaje wybrane przedmioty. Śmiała się, żartowała, była wesołą, wiedząc, że tym sposobem ciężkie ciosy zadaje obserwującej ją rywalce.
Ewa, nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, postanowiła ich rozłączyć, przywołując Gerarda, lecz zatrzymał ją Piotr, który przed wyjściem ztąd, chciał jej objawić myśl, jaka go nagle opanowała.
— Pani wspomniała o licznych kłopotach, jakie musiała przezwyciężyć, chcąc dać miejsce w Przytułku dla Laveuve’a... Otóż skoro Lavauve umarł, pozostaje miejsce do zajęcia... Proszę, jeżeli to możebne, niech pani będzie łaskawą zatrzymać je do mojej dyspozycyi... Dziś jeszcze zobaczę się ze czcigodnym księdzem Rose, on zawsze ma mnóstwo protegowanych przez siebie biedaków, którym nie może przyjść z pomocą, jakby tego pragnął... zatem powiem mu, że pani ma miejsce dla jednego starca w Przytułku... Uszczęśliwionym z tego będzie i natychmiast kogo przyprowadzi...
— Dobrze... i owszem... — rzekła baronowa jąkając się. Bardzo będę szczęśliwa... Kiedy pan zechce... poczekam... postaram się poczekać... może się to da zrobić... niewiem... i owszem... i owszem...
Drżała nerwowo z bólu i niewiedziała co mówi. A pragnąc go rychlej odwołać Gerarda od córki, wpatrzyła się w niego, zapominając o obecności Piotra. Pod naciskiem rozpaczliwego jej spojrzenia, Gerard zdołał się wyswobodzić z rąk Kamilli i przyszedł powitać jej matkę.
— Jakże rzadko cię teraz widujemy, kochany panie Gerardzie! — zawołała wesoło, siląc się na swobodny uśmiech. — Co się z panem dzieje?...
— Byłem trochę niezdrów... Tylko temu niech pani przypisuje moją nieobecność... rzeczywiście byłem cierpiącym...
Był cierpiący! Patrzała teraz na niego z najwyższem zaniepokojeniem tkliwie kochającej matki, wiedzącej, że piękna, okazała postać Gerarda była tylko zwodniczym pozorem czerstwości i zdrowia. Wydało jej się, iż regularne rysy jego twarzy, naprawdę noszą ślady przebytej choroby. A może ta bladość wynikła nie z fizycznych, ale z moralnych cierpień?... Wszak on tak niezmiernie jest dobrym, zatem musi boleć nad zmarnowanem swem życiem, nad swą niezdolnością do wojskowej karyery, nad tem, że dotychczas tyle już roztrwonił pieniędzy swej matce, która bezustanne czyniła wysiłki, by starczyć na zaspokojenie potrzeb syna. A może cierpienia jego wynikły skutkiem decyzyi, jaką powziął?... Bo naglony okolicznościami, zdecydował się na małżeństwo z tą bogatą dziewczyną, pomimo, że jest garbatą, krzywą, brzydką i złą!... Jaki on musi być nieszczęśliwy! Serce Ewy rozpłakało się nad niedolą tego ukochanego, a tak słabego człowieka. Zapominając więc, że nawet cicho szeptane słowa mogą być pochwycone przez kogoś z tych snujących się dokoła ludzi, rzekła z rozczuleniem a zarazem z gorącą prośbą:
— Jeżeli ty cierpisz, ach, jakże ja cierpię... Gerardzie! Musimy się spotkać... muszę się z tobą widzieć... chcę!
Zakłopotany, wyjęknął z cicha:
— Nie, nie, błagam! Odłóżmy, zaczekajmy... trochę później!
— Gerardzie, ja muszę się z tobą rozmówić... muszę... Kamilla mi powiedziała o twoich projektach... Nie możesz mi odmówić schadzki... musisz uwzględnić moją prośbę... Chcę cię widzieć na osobności.
Gerard pobladł, przerażony myślą sceny, jaka zajdzie przy żądaniu i dawaniu objaśnień. Chcąc chociażby chwilowo tego uniknąć, rzekł:
— Ale tam, gdzie zwykle, nie można... Adres stał się wiadomym.
— Zatem, w lasku Bulońskim... jutro o godzinie czwartej... w tej restauracyi, w której już mieliśmy schadzkę.
Nie mogąc dłużej się bronić, przyrzekł i pożegnał się z Ewą, widząc, że Kamilla nie przestawała badawczo na nich patrzeć. Nieco uspokojona, Ewa raczyła zająć się teraz sprzedażą, bo natłok kupujących zwiększał się przed jej sklepem i nie można było nadążyć żądaniom, chociaż Rozamunda i inne pomagające damy, usługiwały z werwą godną podziwu. Ewa sprzedawała, jakby od niechcenia, z miną dojrzałej wiekiem bogini, a oczy jej pobiegły za Gerardem, który przyłączył się do grupy, złożonej z barona, Fonsègne’a i Duthila. Panowie ci mówili z podnieceniem o dzisiejszym wieczornym obiedzie, mającym zdecydować o przyszłości Sylwii.
Piotr, porzucony i zapomniany przez baronowę, został czas jakiś na miejscu, nie mogąc się ruszyć z powodu całego zastępu kobiet, zagradzających mu przejście. Pomimo woli słyszał więc znaczną część rozmowy Ewy z kochankiem. Lecz oddawna znał tę tajemnicę wszystkim wiadomą, a jako częsty gość w pałacu Duvillard, zapoznał się z całem sekretnem życiem jego mieszkańców. Ileż nędzy fizyologicznej i moralnej było poza pozorami szczęścia, bogactwa i władzy tych ludzi. Była to jedna wielka rana zagnieżdżona i nieuleczalnie pożerająca serca i ciała ojca, matki, syna i córki, którzy, będąc jedną rodziną i żyjąc pod jednym dachem, żadnego nie mieli dla siebie uczucia, nic ich nie łączyło, a przeciwnie — wszystko rozłączało.
Z trudem Piotr przedostał się do drzwi i opuścił salony pałacu Duvillard, w chwili, gdy bazar na cel dobroczynny wrzał pełnią swego światowego tryumfu. Bawiono się wybornie. A tymczasem Salvat, uliczny włóczęga, kryjący się przed obławą policyi, przymierał z zimna i głodu, zaś Laveuve leżał już w mogile, nie doczekawszy się potrzebnej do życia kromki chleba od tego samego miłosierdzia, tak hałaśliwie manifestującego swą niewyczerpaną hojność i troskliwość.
Tak, losy Salvata, losy Laveuve’a, policzkowały straszliwą ironią czczość pomocy tych hulaszczych uroczystości, urządzanych pod pozorem niesienia ulgi cierpiącym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.