Paryż (Zola)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.

Styczeń się już kończył, gdy pewnego poranka ksiądz Piotr Fromont znalazł się o godzinie ósmej na szczycie wzgórza Montmartre, przed bazyliką Sacré-Coeur, gdzie miał mszę odprawić.
Zanim wszedł do kościoła, zatrzymał się na chwilę, by spojrzeć na Paryż, roztaczający się u stóp wzgórza jak olbrzymie morze.
Przez dwa upływające miesiące, srożyła się wyjątkowo ostra, mroźna i śnieżna zima a obecnie nadeszła odwilż, zatapiająca Paryż w dżdżyste i ponure chłody. Całe niebo szare jak ołów, opadało ku ziemi mgłą ciężką, smutną i żałobną. Wschodnia część miasta, złożona z dzielnic pracy i nędzy, tonęła w ryżawych dymach, unoszących się z wysokich kominów fabryk, podczas gdy ku zachodowi, po nad dzielnicami bogactwa i rozkoszy, mgła się rozjaśniała, przemieniając się w lekką zasłonę z nieruchomej pary. Ledwie że można było odgadnąć widnokrąg a w nieskończoność ciągnące się pole domów, występowało jak chaos kamieni poryty czeluściami wypełnionemi bladym oparem, po nad którym majaczyły szczyty gmachów i wyżej położone ulice, występując miejscami wyraziście, smugami o czarności sadzy. Paryż przedstawiał się tajemniczo, przysłonięty oparami, jakby zagrzebany w popiołach, w połowie już zanikły w znojach, cierpieniach i wstydzie, wszystkiego co ukrywał w olbrzymiem swem wnętrzu.
Piotr, chudy, ponury, w lekkiej sutanie pomimo chłodu, stał i patrzał. Wtem ksiądz Rose, który jakby wyczekiwał na jego przyjście, ukryty po za pilastrem głównego kościelnego wejścia, nadszedł się z nim przywitać.
— Wreszcie doczekałem się ciebie, moje drogie dziecko. Mam do ciebie prośbę, zaraz ci to powiem...
Mówił zakłopotany i zaniepokojony. Spojrzał dokoła, lękając się, by go kto nie zobaczył a chociaż nie dostrzegł nikogo, dla pewności odprowadził Piotra od murów bazyliki i stanąwszy na pustym placyku, nie zważając na przejmująco zimne podmuchy wiatru, rzekł:
— Blizko ztąd, na ulicy des Saules, znajduje się w najstraszniejszej nędzy, stary, zniedołężniały robotnik. Kiedyś był malarzem pokojowym, lecz obecnie ma lat siedemdziesiąt, więc nie może już pracować. Mówiono mi, że umiera z głodu, na zgniłym barłogu... Więc pomyślałem o tobie... Przypuszczam, że zechcesz mu zanieść trzy franki odemnie. Niewiele one pomogą, lecz przez kilka dni będzie miał za co kupić sobie chleba...
— A dla czegóż, mój ojcze, nie chcesz osobiście zanieść mu swej jałmużny?...
Ksiądz Rose znów się zaniepokoił, wystraszył i rzekł, jakby chcąc ukryć przykrość swego położenia:
— O, ja nie mogę, nie mogę! Lękam się nowych przykrości. Czyś zapomniał, że mnie pilnują?... Pomyśl zatem, ile bym znów otrzymał napomnień za moją niepoprawność... Znówby powiedziano, że sam nie wiem co robię, wspomagając człowieka, którego nie znam. Więc rozumiesz, że nie chcę się dać złapać na gorącym uczynku. Dość miałem kłopotu, by dojść do trzech franków... musiałem sprzedać trochę swoich rzeczy. Moje dziecko, nie odmawiaj mi przysługi, o którą cię proszę... zanieś te kilka groszy biednemu staremu...
Piotr ze wzruszeniem słuchał, patrząc na tego dobrego, siwowłosego księdza o wielkich, łagodnych ustach, dziecięco szczerych oczach, twarzy okrągłej i uśmiechniętej. Stanęła mu w pamięci ostatnia przygoda tego pocieszyciela nędzarzy strąconego w niełaskę za zbyt gorliwe spełnianie rzemiosła, świętego człowieka pełnego miłosierdzia. Przed niedawnym jeszcze czasem, ksiądz Rose zamieszkiwał na parterze w ubogim domu przy ulicy Charonne i przygarniał w swych pokoikach wszelką nędzę spotkaną na mieście. Improwizowany przytułek stał się przyczyną skandalu. Czasowi mieszkańcy, nadużywali zaufania dobroczyńcy, on zaś w swej naiwności i niewinności, o nic ich nie posądzał i nie widział okropności dziejących się pod jego dachem. Uliczne dziewczyny szukały u niego schronienia, gdy nie znalazły chwilowego kochanka. Najwstrętniejsze schadzki odbywały się pod jego bokiem, zamieniając przytułek księdza Rose, w miejsce potwornej rozpusty. Pewnego wieczora przyszła policya, poszukując wśród nocujących trzynastoletniej dziewczynki, oskarżonej o dzieciobójstwo. Powiadomiona władza duchowna rozkazała księdzu Rose zamknąć przytułek i przesiedliła go z kościoła św. Małgorzaty do dalekiej parafii św. Piotra na wzgórzu Montmartre, gdzie zajął miejsce wikaryusza. Ze strony arcybiskupstwa nie była to zupełna niełaska, lecz chęć oddalenia księdza Rose z dzielnicy, w której wszyscy go znali. Otrzymał wszakże surowe napomnienie i jak sam mówił, był pilnowany, co upokarzało go, a zwłaszcza unieszczęśliwiało, albowiem miłosierdzie swe musiał trzymać na wodzy, krył się z udzielaniem jałmużny, jak inni się kryją, dopuszczając się wzbronionych nadużyć.
Piotr wziął trzy franki podane przez staruszka, mówiąc:
— Przyrzekam ci, mój ojcze, że spełnię twoje polecenie. Bądź przekonany, iż postaram się zastąpić ciebie.
— Pójdziesz zaraz?... Natychmiast po odprawieniu mszy?... Ów biedak nazywa się Laveuve i mieszka przy ulicy des Saules, w domu z podwórzem, niedaleko ulicy Marcadet. Znajdziesz dom, chociaż nie wiem numeru... A jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to bądź łaskaw zdać mi sprawę ze swej wyprawy... Około godziny piątej będę w kościele św. Magdaleny... Wybieram się tam na konferencyę monsignora Martha... mojego dobrodzieja! On tyle mi okazał życzliwości!... A może i ty się wybierzesz na tę konferencyę?... Warto...
W pierwszej chwili, Piotr, zamiast odpowiedzi, zrobił giest wymijający. Monsignor Martha, biskup persepolitański, stał się potężną figurą przy boku paryzkiego arcybiskupa, odkąd zręcznością swych zabiegów wielce się przyczynił do pomyślnego zbierania składek na rzecz budującej się bazyliki Sacré-Coeur. Plan monsignora by wprost gienialny, ztąd też w dniu gdy monsignor stanął w obronie księdza Rose, uchronił go od niełaski i wydalenia z Paryża.
— Niewiem, czy będę mógł być na konferencyi — rzekł Piotr po chwili — lecz na pewno przyjdę tam, mój ojcze, by cię powiadomić o twoim protegowanym.
Wiatr dął coraz silniej, przejmując dokuczliwem zimnem obu rozmawiających. Z pustego szczytu na którym stali, mgła zdawała się być coraz gęstszą po nad Paryżem, zamieniając olbrzymie miasto w ocean chmur opadłych na ziemię. Wtem, dały się słyszeć czyjeś kroki. Ksiądz Rose trwożnie się obejrzał. Tuż koło nich przeszedł wysoki mężczyzna, barczysty, w sabotach i z gołą głową, widocznie musiał mieszkać w sąsiedztwie. Ksiądz Rose poznał go, gdy ich minął, przypomniawszy sobie tę głowę o gęstych, srebrnych i krótko przystrzyżonych włosach.
— Zdaje mi się, że to twój brat?...
Piotr również go poznał, lecz nie zatrzymał przechodzącego i odrzekł spokojnie:
— Tak, to mój brat, Wilhelm. Odnalazłem go tutaj zupełnie wypadkowo... dawniej nie uczęszczałem na Montmartre, a Wilhelm stale tu mieszka. Ma nawet własny swój dom i to od lat dwudziestu. Przy spotkaniu podajemy sobie rękę, lecz prawie nie rozmawiamy. Nigdy u niego nie byłem. Nic pomiędzy nami nie ma wspólnego, przeciwnie nawet... całe przepaści nas dzieliły i dzielą.
Na poczciwej twarzy księdza Rose, pojawił się zwykły jego uśmiech, pełen nieograniczonej dobroci i tkliwości, machnął przytem ręką, jakby chcąc powiedzieć, że nigdy nie należy wątpić w możliwość pojednania się i miłość. Wilhelm Fromont mieszkał w jego parafii, w niewielkim domu, wraz z trzema dorosłymi synami. Z nikim prawie nie żył, zajęty bezustannie pracą, a stary ksiądz Rose, przechodząc koło jego domostwa, niejednokrotnie marzył, w jaki sposób należałoby przystąpić dla pozyskania Bogu tego człowieka, mającego opinię znakomitego chemika a żyjącego nieledwie samotnie, w buncie przeciw wszystkiemu i wszystkim.
— Moje dziecko — odezwał się po chwili ksiądz Rose — przepraszam, że cię przetrzymuję na takim chłodzie. Musi ci być zimno?... Idź odprawić swoją mszę... Do widzenia... Zobaczymy się wieczorem w Magdalenie.
Już miał odejść, lecz jeszcze się zatrzymał, i zapewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, dodał z miną dziecka pragnącego ujść przed zasłużoną karą:
— Mój drogi, ale ani słówka nikomu o tem co ci zwierzyłem. Załatw moje polecenie, lecz zachowaj je w tajemnicy... Bo gdyby się dowiedziano, znów byłbym strofowany.
Pożegnawszy się, szybko odszedł w stronę ulicy Corlot, gdzie mieszkał w wilgotnym, parterowym pokoju, uradowany że tuż przed drzwiami był rodzaj maleńkiego ogródka. Piotr patrzał za odchodzącym, dopóki nie znikł mu z oczu i rzuciwszy raz jeszcze wzrokiem na Paryż zatopiony w zimnej, gęstej mgle, wszedł do bazyliki.
Czuł w sercu swem głębokie wzburzenie, pełne rozgoryczenia. Czyż dzieje księdza Rose nie były smutną ironią bankructwa dobroczynności?... Prawdziwie święty ten człowiek został ukarany za swą ofiarność i musiał się ukrywać ze wspomaganiem nędzarzy. Serce Piotra krwawić się poczęło z bólu, odżyły w nim dawne rany i próżno byłby szukał natychmiastowego uspokojenia. Obojętnym był na spokój panujący w bazylice, na ciepłą jej atmosferę, na niemą ciszę, bijącą z szerokiej, głębokiej nawy z gładkich nowych kamieni, jeszcze niczem nie ozdobionych, bez rzeźb i bez zwykłych kościelnych malowideł i złoceń. W połowie nawy wznosiło się rusztowanie pod niedokończoną kopułą gmachu a wysokie, wysmukłe okna przepuszczały szare światło zimowego poranku. Pomimo wczesnej godziny, już odprawiały się msze przy kilku ołtarzach a w głębi absydyum gorzały gromnice zapalone dla wyjednania łask z nieba płynących. W obawie że się spóźnił, Piotr szybko zdążał ku zakrystyi, by przywdziać suknie kapłańskie dla odprawienia mszy w kaplicy św. Wincentego à Paulo.
Lecz rozbudzone wspomnienia coraz natarczywiej poczęły go oblegać i Piotr, cały oddany goryczom swych myśli, machinalnie tylko stosował się do rytuału, dokonywając obowiązkowych giestów obrządku. Od lat trzech, od powrotu z Rzymu, żył w ciągłej z sobą rozterce, w najsroższej męczarni, w jaką człowiek popaść może. Przed laty, dla odnalezienia utraconej wiary, odbył podróż do Lourdes, pragnąc tam uspokoić strwożony swój umysł, klęknąć z ufnością dziecka i modlić się z naiwnością pierwszych nawróconych. Lecz wrócił z Lourdes, bardziej zbuntowany, oburzony tem, co tam widział. Uprawiany tam kult był negacyą zdrowych zmysłów, gloryfikacyą absurdu. Szczęśliwość dla ludzkości nie może dziś już płynąć z wyrzeczenia się rozsądku, dzisiejsi ludzie nie ugną się jak niegdyś ich naddziadowie, poskromieni bojaźnią swej nieświadomości. Po rozpaczliwie nieudanej próbie w Lourdes, Piotr chciał się ratować, czyniąc pewne ustępstwa wymaganiom swego rozumu i dla odzyskania spokoju, udał się do Rzymu, by sprawdzić na miejscu, czy katolicyzm może się odnowić, chociażby wracając wstecz, ku pierwotnej wierze rodzącego się Kościoła, by stać się religią dzisiejszej demokracyi, wiarą wyczekiwaną i upragnioną przez strwożony świat współczesny, świat żądny życia i spokoju. Lecz w Rzymie znalazł już tylko rumowisko dawnego gmachu, przegniły pień drzewa, niezdolny puścić nowe odrośle. Nie mogło już być wiosny dla tego drzewa, nie mogło być odbudowania dla starego społecznego gmachu. Piotr opuścił Rzym pełen zwątpienia i całkowitej negacyi. Za powrotem do Paryża, złączywszy się na nowo z księdzem Rose, żył cały oddany wspieraniu i pocieszaniu nędzy i cierpienia. Ci nędzarze, jedni świadczyli mu o potrzebie ratunku, wierzył więc w dobro niesienia im pomocy. Od lat trzech tylko tem się zajmował, lecz oto stanął nad nową przepaścią, przekonał się o bankructwie dobroci, o bezsilności miłosierdzia, a także o miłosierdziu wyszydzonem przez tych, którzy je apostołować zwykli, o miłosierdziu karanem jak występek, z którym trzeba było się ukrywać.
Przez te całe trzy lata, Piotr żył w bezustannie wzmagającej się męczarni, która pochłonęła całe jego jestestwo. Wiarę utracił stanowczo i nieodwołalnie, utracił nawet dawniej posiadaną nadzieję w dobro zużytkowania wiary tłumu dla znalezienia środka ogólnego zbawienia. Obecnie wszystkiemu zaprzeczał i wyczekiwał katastrofy, mającej być początkiem końca. Bunt ogólny, rzezie i pożary, uprzątną świat występków, godny potępienia.
W oczekiwaniu tej godziny, Piotr pozostawał księdzem niewierzącym, lecz spełniającym swe rzemiosło dla wygody tych, którzy wierzyli. Sumienny, żył w czystości, opanowawszy miłosny temperament, lecz żył w smutku chociaż zarazem i w dumie, iż z równym skutkiem nie zdołał poskromić swej inteligencyi. Wyrzekł się rozkoszy ciała, wyrzekł się marzeń nad szukaniem uszczęśliwienia ludzi na ziemi i żył samotnie sam w sobie zamknięty, wszystkiemu w co chciał wierzyć rozpaczliwie przeczący. Pomimo to, za świętego był uważany przez swych parafian w Neuilly. Podziwiali oni wyniosłą powagę swego młodego proboszcza a widząc błogie skutki jego dobroci, mówili, że jest wybrańcem ukochanym przez Boga, zawsze gotowego na spełnienie cudu za jego wstawieniem się i modlitwą. Zachowywał przepisy, odprawiał czynności księdza, lecz był jedynie formą, podobny w tem do grobowca na zawsze pustego, pozbawionego nawet popiołów nadziei. Pobożne mieszkanki w Neuilly uwielbiały księdza Piotra Fromont, z czcią całowały jego sutanę, zrozpaczone nieszczęściem szły ku niemu ze łzami, błagając o modlitwę. Właśnie jedna z tych kobiet, bolejąc nad chorem dzieckiem, umierającem w kołysce, przyszła go prosić o wstawienie się do Jezusa, pewna że Jezus nie odmówi mu uzdrowienia chorego maleństwa. Prosiła o mszę w bazylice wznoszącej się na szczycie wzgórza Montmartre, w świątyni poświęconej czci Jezusowego Serca, gorejącego płomienną miłością.
Piotr, przywdziawszy ubiór kapłański, skierował się ku kaplicy św. Wincentego à Paulo. Wstąpił na schodki ołtarza i rozpoczął mszę. Gdy się odwrócił, rozwierając ramiona i śląc błogosławieństwo, twarz miał znękaną cierpieniem. Zwykłą słodycz ust zastąpił wyraz goryczy a tkliwością promienne oczy poczerniały głębią rozpaczy. Jakże inną była ta twarz, gdy gorączkowo rozegzaltowany jechał do Lourdes, w poszukiwaniu ulatujących wierzeń! Również inną była, gdy jako natchniony apostoł podążał do Rzymu pełen otuchy w powodzenie swego posłannictwa. Pomimo zaszłej w twarzy Piotra przemiany, zawsze z równą siłą uwydatniało się w nim podobieństwo do rodziców. Po ojca wziął wyniosłe czoło, nieprzezwyciężoną twierdzę rozumu a usta miał matki, usta spragnione miłości. Podwójna dziedziczność nieustanną wrzała walką pomiędzy uczuciem i rozumem a w chwilach zapomnienia uwydatniała się w wyrazie twarzy, występowała w zmęczonych rysach, mówiąc o chaosie wewnętrznej rozpaczy człowieka. Usta jeszcze się przyznawały do pragnień niezaspokojonej miłości, chciały żyć i kochać, lecz Piotr chciał wierzyć, iż nigdy nie będzie im to dozwolone. Czoło trudniejszy stawiało opór, chciał je przezwyciężyć, lecz twierdza rozumu ostała się przeciwko szturmom błędnych wyobrażeń. Piotr krył się z zapasami wciąż wrących w nim walk wewnętrznych, opanowywał się i zadziwiał spokojem, był wtedy godzien podziwu jak w chwili obecnej, gdy pomimo miotającej nim rozpaczy, wykonywał giesty i wypowiadał słowa mszy z królewską dostojnością. Matka chorego dziecka, klęcząc pomiędzy kilku innemi kobietami, wielbiła bożego posłannika, będącego przed ołtarzem w styczności z Jezusem, u którego starał się wyjednać pożądane przez nią uzdrowienie. Pewną była cudu i modliła się tem goręcej, a z po za łez postać Piotra wydawała się jej anielskiej piękności, promienna znamionami zwiastuna szczególniejszych łask bożych.
Po Ofiarowaniu, gdy Piotr odsłonił kielich, poczuł wzgardę względem samego siebie. Myślą zagłębiony w przeszłości, sądził ją dzisiaj z bezwzględnym krytycyzmem. Ileż przebył walk z sobą, ile przecierpiał, z jaką naiwnością i chęcią odzyskania wiary dwukrotne robił próby w Lourdes i w Rzymie! Jakże dziecinnym był ten jego pomysł gonienia za pogodzeniem współczesnej wiedzy z wierzeniami roku tysiącznego! Zwłaszcza niedorzecznym wydał się sam sobie, wspomniawszy na gorączkowe swe zamiary wpływu na papieża. On, nieznany, prosty ksiądz francuzki, wyobraził sobie, że oświeci papieża, że wpłynie na niego, że przerobi go na świętego, zmieniającego wadliwy ustrój społeczny! Wstyd go ogarnął; jakże musiano w Rzymie drwić z nieograniczonej jego naiwności. Wtem na myśl projektowanej schyzmy, twarz Piotra oblała się rumieńcem jeszcze żywszego politowania. Zdawało mu się, że widzi siebie w Rzymie, marzącego o napisaniu książki, potępiającej katolicyzm, a nawoływującej ludy ku pierwotnej nauce Kościoła, ku Ewangelii oczyszczonej, ludzkiej i żyjącej. Co za śmieszne szaleństwo! Schyzma! Znał niegdyś w Paryżu księdza o wielkiem sercu i wielkim umyśle, który zamierzał dokonać owej sławnej schyzmy zapowiadanej i upragnionej. Ach nieszczęsny człowiek, cóż za smutną i bezpożyteczną rozpoczął misyę wśród ogólnej niewiary, odtrącany z lodowatą obojętnością przez jednych, wyśmiewany, szkalowany przez drugich! Gdyby Luter powrócił za dni naszych, dokonałby żywota gdzie na poddaszu, niezrozumiany i wytrącony z pamięci ogółu. Schyzma nie może się powieść, nie ma racyi istnienia w narodzie, wśród którego wiara nie ma już znaczenia, w narodzie szukającym zbawienia po za Kościołem. Nietylko katolicyzm, lecz chrześcianizm osuwa się w otchłań przeszłości, bo Ewangelia, prócz kilku maksym moralnych, jest przestarzałym, niemożebnym już kodeksem społecznym. Przejęty tą pewnością, Piotr miewał dni, gdy sutana ciążyła mu na barkach i pogardzał sobą, odprawiając mszę przed ołtarzem religii, którą uważał za umarłą.
Nalawszy do kielicha wina z ampułek i ocierając ręce powolnym ruchem bożego ofiarnika, dostrzegł Piotr twarz matki chorego dziecka. Modliła się z żarliwością wierzących. Pomyślał wtedy, iż dla jej podobnych istot pozostaje księdzem, księdzem niewierzącym, lecz wiernym przepisom, które poprzysiągł i karmicielem chlebem iluzyi nieszczęśliwych a pocieszenie swe w tem znajdujących. Lecz heroiczne to poświęcenie się wbrew własnemu przekonaniu, stawało się z dniem każdem sroższą katuszą. Czyż prosta uczciwość nie nakazywała mu zrzucić sutany i powrócić wśród ludzi?... Fałszywe położenie w jakiem pozostawał, ciążyło mu najsrożej w chwilach, gdy z goryczą bluźnił przeciwko swemu bohaterstwu, bo było ono bezpożyteczne a może nawet szkodliwe, może wprost było podłością, podtrzymywaniem tłumu w zabobonie i przesądach. Kłamstwo o Bogu sprawiedliwym i ojcowskim, bajka o raju, gdzie wynagrodzonemi będą cierpienia doznane na ziemi, przez długie wieki mogła być uważaną za konieczne ukojenie trosk ludzkich. Lecz jakże to wyzyskano! Jakże tyrańskiem narzędziem stały się te ułudne dobrodziejstwa w ręku ich rozporządzicieli! Czyż nie lepiej było zerwać z tą obłudą i brutalnie wypowiedzieć całą jej znikomość, w zamian ucząc kochać życie dla doczesnego jego trwania, kochać je nawet wśród łez i bólu! Wszak coraz wyraźniej ludy odwracają się od chrześciańskiej doktryny, popychane żądzą odszukania bliższego ideału, religii szczęścia, zdrowia i radości, w zamian za religię śmierci, jaką ich karmiono. Obiecywane dobrodziejstwa pośmiertne, coraz to dwuznaczniejszą wydają się im sprawiedliwością a wraz z powątpiewaniem w wymiar bożej sprawiedliwości, chrześcianizm runie, musi runąć, bo straci pod sobą grunt, na którym go wzniesiono. Pozagrobowa szczęśliwość staje się kłamliwą obietnicą w oczach nieszczęśliwych, nie chcą jej dłużej, srożą się na nią, bo już nadużytą została ich cierpliwość, chcą dzisiaj nagrody, na którą zasłużyli, chcą wejść w posiadanie cząstki szczęścia przynależnej każdemu. Żądanie wymiaru doczesnej sprawiedliwości, jawi się na ustach tłumu dotąd milczącego. Krzyk się rozlegać już poczyna, krzyk domagający się sprawiedliwości, chleba dla głodnych, dachu dla nędzarzy. Jałmużna im dawana w imię Ewangelii, niedostatecznym jest środkiem; osiemnaście wieków doświadczenia, wykazało jej bezsilność.
Myśli te wirowały w głowie Piotra, podczas gdy wychyliwszy kielich i rozłamawszy hostyę, przykląkł przed ołtarzem, oparłszy ramiona na świętym stole. Rozpacz wzmagała się w jego sercu. Zatem trzecią chce przedsiębrać próbę?... Chce zwalczyć jałmużnę sprawiedliwością?... Znów nowe przyspasabia męczarnie dla znękanego swego serca i nigdy nieabdykującego ze swych praw rozumu! Gdzież rozpocznie swą działalność, czy w tym olbrzymim Paryżu przepełnionym nieznanemi mu tajemnicami?... Lecz Piotr wahał się jeszcze z wyrzeczeniem się dla tłumu wszystkiego co boskie. Czemże zastąpić odrzucone baśnie?... Czem zaspokoić pragnienie cudowności?... Pomijał umysły wyższe, zadawalające się tem, co wiedza dać może a zwrócony myślą ku najnędzniejszym, pytał, czem możnaby ukoić ich cierpienia, czem nasycić potrzebę ich marzeń?... A z sobą cóż teraz pocznie, doszedłszy do przekonania o bankructwie jałmużny?... On który od lat trzech tylko jałmużną się zajmował, wyobraziwszy sobie, że w ten sposób staje się pożytecznym dla innych, iluzya ta była mu dotychczas jedynem pocieszeniem. Cóż pocznie?... Ziemia osunęła się pod nogami Piotra i słyszał tylko przeciągły krzyk całego ludu, domagającego się sprawiedliwości. Milczący, okiełznany dotąd, lud przemawiał naraz groźnie, żądając należności swojej, z której go wyzuto przemocą lub podstępem. Katastrofa stawała się nieuniknioną. Wybuch jej mógł nastąpić lada chwila a wtedy bratobójcza walka klas w morzu krwi zatopi świat stary, skazany na zagładę za zbrodnie, któremi wyniósł się i skaził. Zdawało mu się, iż słyszy grozę rozpoczynającego się dramatu, Paryż walący się wśród rozszalałej walki, znikający w bezbrzeżnej pożodze. Serce Piotra struchlało w okropności spadłego nań smutku. Wrodzona dobroć wzdrygała się wstrętem na myśl podobnych okropności. Gdzież znaleźć ratunek?... Czem zapobiedz?... Widział grożącą zagubę, wynikającą z niemożliwości natychmiastowego rozwiązania zadania społecznego i religijnego, które łączył w jedno, lecz rozstrojony myślami a przytem zbyt nieświadomy życiowych warunków, bo jako ksiądz, trzymał się na uboczu w dzikiej samotności, Piotr uczuł się niezdolnym, by dostrzedz pożądaną prawdę, by orzec, gdzie szukać nowego źródła życia i społecznego zdrowia. Drżał, szarpany niepewnością i własną swoją nędzą. Ach, módz żyć, módz żyć w zadowoleniu serca i rozumu, żyć w spokoju, w pewności codziennego swego bytu, spełniając zadanie człowieka na ziemi!
Skończywszy mszę, Piotr zeszedł ze schodków ołtarzy i wracał ku zakrystyi, gdy matka chorego dziecka, koło której przechodził, pochwyciła brzeg komży i pocałowała z uniesieniem jak relikwię mogącą jej przynieść zbawienie. Dziękowała mu za cud, do jakiego niezawodnie się przyczynił, pewną bowiem była, że zastanie dziecko swe uzdrowione. Wzruszył się egzaltowaną wiarą tej pragnącej pocieszenia strwożonej matki, lecz zarazem tem większy opanował go smutek, że nie jest tym, którego sobie wystawiała, wszechpotężnym pośrednikiem pomiędzy niebem i ziemią, mogącym śmierć powstrzymać modlitwą. Kobieta odeszła pocieszona, przekonana o niezawodności rozbudzonej nadziei a Piotr westchnął ku Sile, jeżeli istniała jaka nadprzyrodzona Siła, by ulitowała się i wsparła swą pomocą nieszczęśliwą matkę. Rozebrawszy się w zakrystyi, Piotr zatrzymał się, wyszedłszy z bazyliki i spojrzał na Paryż. Chciał się przekonać, czy jeszcze jest cały, czy uragan gniewu i sprawiedliwości nie zmiótł miasta z powierzchni ziemi, czy nie zaszła w rzeczywistości straszliwa katastrofa, której widzenie ciężarem było mu dotąd na wzburzonem i zrozpaczonem sercu. Chłodno było i wietrzno a zimna gęsta mgła wciąż opadała z ołowianego nieba, zatapiając miasto, na którego miejscu Piotr lękał się ujrzeć bagno ziejące zarazą i zgliszcza gmachów dymiących resztkami pożogi.
Postanawiając zaraz załatwić polecenie księdza Rose, poszedł Piotr ulicą Norvius, biegnącą na szczycie wzgórza Montmartre i znalazł się na ulicy des Saules, która stromo się spuszczała wśród murów mchem porosłych, ku północnym krańcom Paryża. Trzy franki trzymał w ręce zatopionej w kieszeni sutany i myślał ze wzruszeniem o tych pieniądzach a zarazem wrzał gniewem nad bezużytecznością jałmużny. W miarę jak spuszczał się krętemi, stromemi uliczkami, schodząc po stopniach nieskończonej ilości piętr i zaułków, miał sposobność dostrzedz wnętrze niejednej nędznej siedziby i serce opłynęło mu gorącem współczuciem. Napotkał po drodze całą dzielnicę nowowznoszących się domów wzdłuż ulic wytkniętych niedawno dla dania przystępu na szczyt wzgórza, gdzie od lat kilkunastu budowano bazylikę Sacré-Coeur. Niektóre kamienice już były ukończone i mocno odbijały od biednych domostw, rozwalonych murów, wycinanych ogrodów i pustych, chwastem zarośniętych gruntów, opasanych parkanami z próchniejących desek. Pięciopiętrowe nowe kamienice o fasadach z jasnego kamienia raziły swą białością i bogactwem a ubogie, stare, domy o krzywych ścianach, grożących upadkiem, lepianki, budy, niesfornie porozrzucane wśród pustych obszarów, tem nędzniejszy miały wygląd. Zasmolone, obszarpane, z opadającym tynkiem, zdawały się stanowić miasto cierpienia, wzniesione na schronisko dla zgłodniałego ludzkiego stada. Ołowiane niebo przygniatająco ciążyło nad tym krajobrazem. Nierówny bruk topił się w błocie rozstępując się kałużami, a nagła odwilż oblewała mury zimną wilgocią, okapującą ku ziemi. Bezmierny smutek ogarniał Piotra, spoglądającego na ten brud i ubóstwo.
Doszedłszy do ulicy Marcadet, spostrzegł, iż musiał zajść za daleko, więc zawrócił się i po chwili wszedł na rodzaj podwórza, ciągnącego się wśród budynku podobnego do koszar lub szpitala. Wszedł od ulicy des Saules i był pewien, że trafił. Podwórze, otoczone z trzech stron nierównej wysokości domami, było dość obszerne, lecz stanowiło raczej kloakę, tyle na nim było nieczystości i śmieci nagromadzonych podczas mrozów trwających od dwóch miesięcy. Obecnie wszystko to rozmarzło, wydając odrażające wyziewy. Domy prawie że się waliły a wiele szyb zastępował papier lub szmaty, których całe pęki zwieszały się tu i owdzie, powiewając jak chorągwie śmierci. Każdy dom miał osobną sień, ziejącą odrazą, czarną jak piwnica. Piotr, rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł rodzaj budki, w której mieszkał stróż całej posiadłości. Zbliżywszy się, ujrzał kalekę siedzącego przy drzwiach i owiniętego w brudny łachman, będący zapewne kiedyś końską derą.
— Mieszka tu Laveuve, stary robotnik, proszę mi powiedzieć, w którym domu i na którem piętrze?...
Kaleka nie odpowiedział, tylko wytrzeszczył zaokrąglone oczy. Musiał być idyotą lub niemym, mężem stróżki, która wyszła chwilowo. Piotr poczekał chwilę, lecz zobaczywszy małą dziewczynkę w głębi podwórza, postanowił przebrnąć ku niej wśród cuchnących kałuż i ją rozpytać o tego którego szukał.
— Moje dziecko, czy nie znasz w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...
Chuda, zsiniała z zimna dziewczynka ubraną była w podartą sukienkę z różowego perkalu, trzęsła się, otulając się w jakąś szmatę, ręce miała obrzękłe, odmrożone, pełne ran. Pomimo swej nędzy i zimna, twarzyczkę miała ładną a popatrzywszy na mówiącego, odpowiedziała:
— Laveuve?... Nie, nie znam... nie wiem...
Z przyzwyczajenia, prawie bezwiednie, musiała być żebraczką, bo mówiąc to, wyciągnęła po jałmużnę jedną z poranionych, chorych swych rąk. A gdy Piotr dał jej srebrną sztukę monety, uszczęśliwiona, zaczęła galopować po błocie, ku jednej z sieni, śpiewając przenikliwie cienkim głodem:
— Nie znam... nie wiem... nie wiem...
Piotr zdecydował się wejść do tej samej sieni, w której znikła a natrafiwszy na schody, zaczął się piąć w górę po śliskich, brudnych, powyłamywanych stopniach. Miejscami, schody były zawalone śmieciami i obierzynami; Piotr, by nie spaść, opierał się o wstrętnie brudną ścianę, lub chwytał za jeszcze wstrętniejszy sznur, zastępujący poręcz. Drzwi mieszkań były zamknięte, próżno w nie stukał, nigdzie nie odpowiadano, wreszcie po za ostatniemi drzwiami dosłyszał przygłuszone warczenie czy ryk, jakby jakieś zwierzę było zamknięte i narzekało że cierpi; zawrócił więc i spuścił się dopiero co przebytemi schodami na podwórze, postanawiając wejść do następnej sieni. Zaraz na wstępie ogłuszony został przeraźliwemi krzykami dzieci, które wrzeszczały jakby je ze skóry obdzierano. Przez otwarte drzwi jednego z mieszkań, zobaczył dziecko przywiązane do krzesła, zapewne by nie spadło podczas nieobecności matki. Po bezskutecznem stukaniu do różnych drzwi, znów zeszedł na podwórze, przerażony okropnością tak marnej ludzkiej siedziby. Na podwórzu spotkał kobietę, wracającą z ulicy do domu. W fartuchu niosła kilka kartofli. Piotr zaczął ją pytać, lecz kobieta z nieufnością patrzała na jego księżą suknię.
— Laveuve?... Laveuve... nic o nim nie mogę powiedzieć... Gdyby stróżka była u siebie, to możeby coś wiedziała... Mamy aż pięć różnych schodów w domu, więc dużo jest mieszkań... niepodobna wszystkich znać... wreszcie lokatorzy bardzo często się zmieniają... Lecz niech pan spróbuje pójść temi oto schodami... może się znajdzie człowiek, którego pan szuka...
Wskazane przez kobietę schody były jeszcze wstrętniejsze od innych. Powykrzywiane stopnie, ociekająca brudna wilgoć z murów, odrażające nieczystości — zatruwały powietrze, tamując oddech. Z po za drzwi mieszkań dolatywał lament dzieci i kłótnie rodziców. Jedne z drzwi rozwarły się z łoskotem i wypadł przez nie mężczyzna, ciągnąc za włosy krzyczącą z bólu kobietę, podczas gdy troje dzieci zanosiło się od płaczu. O piętro wyżej, w cuchnącej izbie, siedziała młoda, lecz wynędzniała kobieta tuląc do łona niemowlę, które płakało, nie znajdując mleka w wyschniętej piersi matki. Prawie wszystkie drzwi mieszkań były otwarte, Piotr więc mimomolnie stawał się świadkiem życia nędznych mieszkańców biednego domostwa. W jednej z izb, które mijał, pnąc się coraz wyżej po cuchnących schodach, ujrzał troje ludzi niewiadomej płci i wieku, okrytych łachmanami, siedzących na ziemi i żarłocznie pożerających z jednej misy jadło, którego nawet psyby nie chciały. Na zapytanie Piotra, podnieśli głowy i coś niezrozumiałego mruknąwszy, z łapczywością poczęli jeść ponownie.
Piotr już chciał schodzić z powrotem, gdy zobaczywszy na końcu korytarza drzwi zamknięte, postanowił tam jeszcze zastukać. Otworzyła prawie zaraz, siwiejąca, rozczochrana kobieta wyglądająca na staruszkę, chociaż prawdopodobnie nie miała więcej jak lat czterdzieści. Usta miała blade, oczy podsiniałe, twarz żółtą, wyraz zmęczony, znękany i zalękły. Zmięszała się ujrzawszy przed sobą księdza. Lecz po chwili przemogła się i, jąkając, rzekła nieśmiało:
— Proszę wejść... niechaj pan wejdzie...
Po za nią, w głębi izby, stał wysoki, chudy, i łysiejący mężczyzna o rzadkiej brodzie i wąsach, miał na sobie ubranie robotnika. Na widok księdza zaklął i coś zamruczał o wyrzuceniu za drzwi, lecz po chwili zamilkł i usiadł przy kulawym stole, umyślnie odwróciwszy się plecami. W izbie była, oprócz tych dwojga ludzi, kilkunastoletnia dziewczynka o twarzy ściągłej i łagodnej, płowych włosach i oczach inteligentnych. Wyrazem twarzy, dziecko to było stare, co często się zdarza spostrzedz u dzieci rosnących w nędzy. Mężczyzna, zapewne ojciec, zawołał ją i posadził na kolanach, jakby chcąc dziecko uchronić przed tą wchodzącą sutaną. Piotrowi ścisnęło się serce skutkiem przyjęcia, jakie go tu doznawał, lecz usprawiedliwiał je nędzą tych biednych ludzi. Izba była prawie pusta, w kominie nie było ognia a wszystkie te trzy istoty wyniszczone były głodem i zimnem. Nie cofnął się więc i zapytał:
— Czy pani nie zna w tym domu starego robotnika nazwiskiem Laveuve?...
Kobieta, drżąc z zakłopotania, bo widziała oburzenie swego towarzysza na widok wprowadzonego przez nią księdza, chciała załagodzić położenie, więc rzekła nieśmiało, ale siląc się na uprzejmość:
— Laveuve?... Nie, nie znam żadnego Layeuve’a... Ale ty, Salvat, może znasz kogo, nazywającego się Laveuve?...
Salvat wzruszył tylko ramionami, lecz dziewczynka zawołała z żywością:
— Mamo Teosiu, to może Filozof?...
A Piotr objaśniał w dalszym ciągu:
— Laveuve, którego szukam, jest starym, chorym robotnikiem... nie może już pracować... był niegdyś malarzem pokojowym.
Stara kobieta, nazwana przez dziewczynkę mamą Teosią, zaczęła przytakiwać głową:
— A więc to on... tak, to Filozof... My go wszyscy nazywamy Filozofem, ale niewiem dla czego dano mu to przezwisko. Lecz niezawodnie to musi być ten, którego pan szuka... nie wiedziałam, że się nazywa Laveuve...
Salvat podniósł pięść w górę, jakby przeklinając świat, na którym starzy, zniedołężniali pracownicy mrą z głodu, jak porzucone niezdatne do użytku bydlę domowe. Lecz nie rzekłszy słowa, wpadł w głuchą, rozpaczliwą zadumę. Z zawodu był Salvat mechanikiem i podczas gdy milcząc siedział pogrążony w rozpaczy, wzrok utkwił w skórzany worek, leżący na stole i pełen narzędzi. Worek był niedomknięty, napęczniały, zapewne z jaką robotą, gotową do odniesienia. Lecz nie, bo Salvat napróżno szukał jakiejkolwiek pracy, od dwóch miesięcy, przez cały ciąg zimy nie znalazł żadnego zajęcia. Bieda dokuczyła im srodze; podczas wyjątkowo ostrej zimy, Salvat oddawna nie przyniósł do domu żadnego zarobku. O tem właśnie musiał teraz myśleć a może o krwawej, okrutnej pomście, jaką światu zgotują zgłodniali. Niebieskie oczy nieszczęśliwego połyskiwały złowrogo, gorejąc łuną pożarów, jakie w myślach swych rozniecał. W tem spostrzegł, że dziewczynka, zbliżywszy się do worka z narzędziami, chciała je wyjmować. Nagle wzruszony, prawie przerażony, przemówił łagodnie, z czułością, lecz stanowczo:
— Celinko, nie ruszaj tego! — powiedziałem ci, abyś nie dotykała narzędzi.
Wziął worek i ostrożnie, bardzo wolno, z troskliwością, położył koło siebie przy murze.
— Może pani zechce mi wskazać, gdzie mieszka Laveuve; czy obok? — pytał Piotr.
Teodora spojrzała badawczo w stronę Salvata. Osobiście nie miała nienawiści do księży, przeciwnie nawet, znajdowała, że należy obchodzić się z nimi grzecznie, bo często można w ten sposób zarobić parę groszy. Przekonawszy się, ze Salvat znów wpadł w głęboką zadumę, zrozumiała, iż pozwala jej postąpić jak sama uzna za właściwe, więc rzekła już nieco śmielej:
— Jeżeli pan chce, to mogę go zaprowadzić. Filozof mieszka na samym końcu korytarza... lecz trafić tam niełatwo... są schodki i przejścia...
Celinka, zaciekawiona wizytą księdza, zerwała się z kolan ojca, by pójść do Filozofa. Salvat pozostał sam w izbie ubóstwa i rozpaczliwej nędzy, wśród zimnych murów, które nieraz słyszały ulatującą z jego ust skargę na niesprawiedliwość życia bez chleba. Salvat siedział teraz, milcząc, a gorączkowo rozmarzone, bolesne swe spojrzenie zatrzymał na worku z narzędziami, jakby tam właśnie znajdowało się lekarstwo na wszystkie niedole światu dokuczające.
Piotr szedł za Celinką i starą Teodorą do mieszkania Filozofa. Przeszedłszy przez korytarz i przebywszy kilka schodków, znalazł się na poddaszu, w rodzaju ciasnej, kilkometrowej nory, tak nizkiej, że musiał stać schylony. Światło dzienne z trudem się przebijało przez mały otwór w dachu, pozostawiono więc drzwi otwarte, by módz się nieco rozejrzeć. Przez wszystkie liczne szpary zaciekała z góry woda i topniejący, z błotem zmięszany śnieg, tworząc strugi i kałuże wśród śmietnika, mającego zastępować podłogę. Zimno, wilgoć i zaduch — dreszczem przejmowały wśród ciemności nędznej izdebki, pozbawionej sprzętów. Nie było tu ani stołka, ani łóżka. Pod ścianą, na ziemi, w kupie zbrukanych szmat, leżał Laveuve, jak zwierzę na wpół zdechłe na śmietniku.
— Otóż jesteśmy u Filozofa! — zawołała Celinka przeciągłym głosem.
Teodora pochyliła się nad leżącym, by się przekonać, czy jeszcze żyje.
— Oddycha! — rzekła powstając. — Zdaje się że śpi. Gdyby miał co jeść, mógłby jeszcze żyć. Lecz niewiadomo już odkąd nie jadł regularnie... nie ma nikogo, ktoby go dojrzał... Ach, panie, gdy człowiek w biedzie dożyje starości, to najlepiejby zrobił, idąc z kamieniem na dno wody. On ma blizko siedemdziesiąt lat, więc niczego od życia nie może się już spodziewać. Był malarzem pokojowym, twarde to rzemiosło... często już w piędziesiątym roku życia, człowiek nie może się utrzymać na drabinie... Jemu się poszczęściło, bo dawali mu robotę niewymagającą wchodzenia na drabiny... malował ściany, stojąc na ziemi. A ponieważ wielu go znało, więc gdy i do tego nie był już zdatny, powierzano mu pilnowanie materyału przy budowach domów. Lecz któżby budował podczas takiej zimy, jaką mieliśmy w tym roku!... Roboty zabrakło i Filozof, zewsząd odprawiany z kwitkiem, powalił się tutaj przed dwoma miesiącami i pewno już nie wstanie... wyniosą go, gdy zamrze. Właściciel domu miałby ochotę pozbyć się całego ztąd kłopotu.. lecz nie śmie... wprost sumienie mu nie pozwala... A my wszyscy, co tu mieszkamy, cóż możemy zrobić dla niego?... Czasami przyniesie się trochę wina, kromkę chleba, albo ciepłego jadła... lecz niezawsze, bo każdemu bieda dokucza.
Piotr z przerażeniem patrzał na otaczającą nędzę. Więc taki jest koniec człowieka pracującego przeszło lat piędziesiąt! Taką starość daje społeczeństwo tym, którzy się znoją przy pracy przez cały ciąg dni swego żywota! Oczy Piotra, przywykłszy do ciemności poddasza, zatrzymały się na twarzy starca. Włosy miał siwe, rysy zatarte, zpotworniałe. Zarost w nieładzie, wichrzył się jak sierść zdychającego w zaniedbaniu opuszczonego konia. Wykrzywione, bezzębne szczęki, ukośnie otwarte, łączyły się z opadającym do ust nosem a odemknięte powieki, pokazywały szkliste, nieruchome źrenice. Nic nie pozostało ludzkiego w tym steranym nędzarzu. Był już tylko bezużytecznem, niezdatnem, zamęczonem zwierzęciem, ległem na śmierć i rozkładającym się zgnilizną śmierci.
— Ach, nieszczęsne stworzenie! — szepnął Piotr. — Umiera z głodu, w samotności, bez żadnej nad sobą pieczy! I nie znalazł się żaden szpital, żaden przytułek, chcący go przygarnąć na resztkę pozostałego życia!
— Cóż pan chce — odpowiedziała Teodora z przygnębiającem poddaniem — szpitale są dla chorych a on nie jest chory, umiera z biedy i ze starości. Wreszcie ma on swój charakter i to nie najlepszy... niedawno przyszli tu tacy, co go chcieli zabrać do przytułku, ale im nawymyślał... na wszystkie pytania odpowiadał niegrzecznie, grubiańsko... a gdy osoby te zaczęły się dopytywać o niego, to się przekonały, że jest nałogowym pijakiem i że zawsze złorzeczył bogatym burżuazom... I nie dał się zamknąć w przytułku, chciał do końca zostać na swobodzie... Lecz chwała Bogu trzeba mieć nadzieję, że śmierć wkrótce już przyjdzie... to najlepsze dla niego...
Zobaczywszy, że Laveuve otworzył szeroko oczy, Piotr pochylił się nad nim i z tkliwością zaczął mówić, że przyszedł go odwiedzić, przysłany przez przyjaciela, który daje mu trzy franki, by mógł kupić to, na co ma ochotę. Na widok księdza, Laveuve zabełkotał jakieś przekleństwo, lecz po chwili milczenia, rzekł wyraźnie i z niespodziewaną fantazyą paryzkiego robotnika w przystępie dobrego humoru.
— Są pieniądze?... A to napiję się z ochotą. A jeżeli jest z czego, to kupcie mi chleba, od dwóch dni zapomniałem jak smakuje.
Celinka oświadczyła się z chęcią załatwienia sprawunków, więc Teodora posłała ją z pieniędzmi księdza Rose po litr wina i bochenek chleba. Przez ten czas, kobieta zaczęła szczegółowiej opowiadać Piotrowi o Przytułku inwalidów pracy, gdzie chciano zabrać Laveuve’a. Przytułek pozostawał pod opieką bogatych pań a prezydentką ich była pani baronowa Davillard. Lecz zachowanie się Laveuve’a, oraz śledztwo, jakie zwykle robiono przed przyjęciem do Przytułku, wypadło niepomyślnie i teraz nikt ztamtąd już nie przychodzi.
— Znam baronowę Duvillard — zawołał Piotr, ucieszony. — Pójdę do niej zaraz i opowiem co tu widziałem. Niepodobna pozostawiać starego, chorego człowieka w tak okropnem położeniu.
Gdy Celinka wróciła z chlebem i winem, zajęli się wszyscy troje posadzeniem biedaka wśród szmat, służących mu za posłanie, dali mu pić i jeść a położywszy resztę wiktuałów w pobliżu, Piotr zalecił staremu, by nie łykał zbyt szybko, bo chleb może go zadusić.
Wyszedłszy z poddasza, pani Teodora, prowadząc Piotra ku drzwiom swego mieszkania, rzekła:
— Może pan zostawi mi swój adres, bo w razie gdyby co zaszło z Filozofem, mogłabym donieść.
Piotr nie miał przy sobie karty wizytowej, wszedł więc do mieszkania dla napisania adresu. Salvat nie był już sam w izbie. Rozmawiał po cichu i z wielką szybkością, z młodym człowiekiem lat dwudziestu, w wytartem, lekkiem ubraniu, które nie zabezpieczało go od chłodu, bo trząsł się z zimna. Młodzieniec był szczupłym brunetem, o włosach krótko przystrzyżonych, puszczającym się zaledwie zaroście, nos miał prosty, usta wązkie, oczy prosto i jasno patrzące, a całość twarzy obsypanej piegami, wyrażała bystrą, żywą inteligencyę.
Zobaczywszy gościa, pani Teodora uznała za potrzebne usprawiedliwić powrót Piotra.
— Filozof jest bardzo źle... ten pan chce się nim zająć... więc pozostawi mi swój adres...
Mężczyźni popatrzyli na wchodzącego księdza a wymieniwszy pomiędzy sobą złowrogie spojrzenie, nagle zamilkli. Po chwili, Salvat wziął z ostrożnością worek z narzędziami.
— Wychodzisz na miasto? — spytała kobieta. Może ci się poszczęści, może znajdziesz jaką robotę...
Salvat nic nie odpowiedział, tylko całem ciałem zrobił ruch, jakby wyrzekając się ochoty szukania pracy. Szukał przecież długo i nie znalazł, obecnie więc nie weźmie się do roboty, chociażby mu ją dawano.
— Jednakże postaraj się coś znaleźć... nie mamy grosza w domu... O której godzinie masz zamiar wrócić?...
Znów tylko giestem odpowiedział, mogło to znaczyć, że wróci gdy będzie można a może nie wróci już wcale. W ostatniej chwili, łzy nabiegły mu do oczu i, pochwyciwszy w ramiona córkę, ucałował ją z namiętnym wybuchem przywiązania. Postał chwilę i nagle wyszedł wraz z młodym towarzyszem, niosąc pod pachą skórzany worek, napełniony narzędziami.
— Celinko — rzekła pani Teodora — podaj ołówek a pan niechaj usiądzie do pisania, będzie panu wygodniej.
Gdy Piotr usiadł przy stole, na stołku dopiero co opuszczonem przez Salvata, stara kobieta zaczęła mówić dalej:
— Niechaj pan nie myśli, że Salvat jest złym człowiekiem, chociaż taki mruk z niego... Ciężkie miał życie, więc stał się opryskliwy. Ale dla iluż to ludzi, życie jest ciężkie! Chociażby ten młody człowiek, którego pan z nim widział, to także biedota... Nazywa się Wiktor Mathis i jest synem ubogiej wdowy... u nich, tak jak u nas, często chleba brakuje w domu, chociaż Wiktor otrzymał wyższe wykształcenie i matka wychowała go starannie. Cóż dziwnego, że takim ludziom jak Salvat, jak Wiktor, bieda złe myśli napędza do głowy... i że myślą tylko o wysadzeniu w powietrze całego świata i wszystkich... Do mnie takie myśli nie mają przystępu, ale przebaczam innym, gdy takie okropności chcą robić...
Piotr nie śpieszył się z napisaniem adresu; zaciekawiony opowiadaniem pani Teodory, czuł, że znajduje się w niezwykłem otoczeniu, w domu, gdzie rozpacz popycha do buntu. Zachęcona przez gościa, pani Teodora zwierzała się dalej:
— Pewnie pan nie spotkał nikogo, coby miał cięższe życie, niż Salvat. Sierota od urodzenia, nigdy nie znał rodziców, sam był na świecie, zawsze w biedzie i dla chleba przerzucał się ciągle z jednego rzemiosła w drugie. Lecz gdy dorósł, obrał sobie zawód mechanika i z czasem stał się zręcznym w robocie a przytem zawsze był pracowity, lecz na nieszczęście od młodości miał niesforną naturę i lubił kłócić się z ludźmi, sam szukał zaczepki, chcąc wszystkich przekonać, że on jeden miał racyę. Nigdzie też długo nie utrzymał się przy warsztacie. Mając lat trzydzieści, dał się opanować obietnicom jakiegoś wynalazcy, który go zabrał z sobą aż do Ameryki, ale ten tak go oszukał i wyzyskał, że po sześciu latach Salvat wrócił stamtąd bez grosza i ze zniszczonem zdrowiem. A trzeba panu wiedzieć, że Salvat był żonaty z moją młodszą siostrą, z Leosią, ale żona mu zmarła jeszcze przed jego wyjazdem do Ameryki, pozostawiając roczne dziecko, córkę, tę oto Celinkę, moją siostrzenicę. Podówczas miałam męża. Nazywał się Teodor Labitte i był mularzem. Nie chcę mu tego pamiętać, lecz chociaż byłam pracowita i oczy sobie niszczyłam nad szyciem dniem i nocą, Teodor bił mnie prawie że za każdym powrotem do domu. Czasami myślałam, że już nie wstanę z ziemi. Wreszcie opuścił mnie i znikł z jakąś dwudziestoletnią kochanką. Prawdę mówiąc, dopiero wtedy trochę odetchnęłam... i zaczęłam spokojnie żyć, chowając Celinkę, którą mi powierzył Salvat, wyjeżdżając z Paryża, a gdy wrócił, rozumie się, żeśmy zamieszkali razem... nie można było inaczej, rzeczy się same przez się tak złożyły. Nie wzięliśmy z sobą ślubu... ale żyjemy tak, jakby nas zapisano za ślubnych. Cóż zrobić...
Pani Teodora zamilkła na chwilę, trochę zakłopotana, lecz dla poprawienia o sobie opinii w pojęciu gościa, zaczęła mówić o familii, jaką posiadała:
— Mnie los nie sprzyjał, zawsze było ciężko i źle, lecz mam siostrę, Hortensyę, która wyszła za urzędnika, za pana Chrétiennot. Są szczęśliwi, mają ładne mieszkanie i to przy bulwarze Rochechouart. Było nas trzy siostry z drugiego małżeństwa. Była więc Hortensya, najmłodsza Leosia, która umarła i ja, najstarsza; mnie dano na imię Paulina. Lecz mam rodzeństwo przyrodnie, z pierwszego małżeństwa matki. Najstarszy brat, Eugeniusz Toussaint, mechanik, od czasu wojny pracuje zawsze w tym samym warsztacie, u pana Grandidier, przy ulicy Marcadet, o jakie sto kroków ztąd. Na nieszczęście Eugeniusz nie jest już młody, jest o dziesięć lat odemnie starszy, więc choroba się przyplątała... i znów niedawno miał atak... Ja niby wiele młodsza od niego, ale oczy mam zniszczone... bo przez długie lata byłam szwaczką i pracowałam bez wytchnienia... za to teraz, chociażbym chciała zarabiać szyciem, to już na nicby się nie zdało, bo niedowidzę... łatę jaką wstawię a już zaraz oczy nabiegają mi łzami i zaczerwienią się na długo. Chciałam znaleźć zajęcie do posługi w domach... ale nie mam szczęścia... nic nie znajduję, zwłaszcza od jakiego roku bieda nas nie opuszcza. Bywają dni, w których żadne z nas nie ma co włożyć do ust, a żeby się najeść, to nawet marzyć nie można... piesby nie zniósł takiego jadła i takiego życia jak nasze. Zwłaszcza zima nam dokuczyła. Ognia prawie nigdy nie było w kominie, więc takie zimno nas chwytało, że myślałam, iż będzie z nami koniec, kładąc się wieczorem spać, byłam pewna, że nie obudzę się nazajutrz. I lepiej byłoby, gdyby się tak stało... bo cóż mi po życiu?... Zawsze byłam nieszczęśliwa, bita, zapracowana, głodna... a przecież w moim wieku nie mogę myśleć, by się to mogło zmienić na lepsze... Już dla mnie wszystko skończone...
Głos pani Teodory drżał od powstrzymywanych łez, nie złorzeczyła, lecz uginała się pod ciężarem losu, którego zawsze była bierną ofiarą. Szła przez życie, niezdolna do zrobienia wyboru lub planu, poddając się ulegle wszystkiemu co spotykała na swej drodze. Westchnąwszy i otarłszy zaczerwienione oczy, znów zaczęła mówić:
— Ja się nie skarżę na Salvata. Poczciwy z niego człowiek, za wiele myślom oddany, ale to dlatego, aby ludziom lepiej było na świecie. Nie pijak, pracowity, tylko że roboty dostać nie może. Prawda, że gdyby się mniej zajmował politykowaniem z kolegami, to łacniejby mu robota wpadała do ręki. Bo przecież nie można bywać na zebraniach, gadać całemi dniami o polityce a zarazem pracować przy warsztacie. Więcej niż pewno, że wiele jest winy z jego strony, gdyby nie marnował czasu na gadaniny, toby go miał na chodzenie do roboty... Lecz taka już jego natura... wreszcie kto to wie, czy zawsze znalazłby robotę, chociażby jej szukał bezustanku?... Los się uwziął na niego i nic mu się wżyciu nie wiodło. A jak nad kim stanie takie nieszczęście, to człowiek nic nie poradzi, tylko się gryzie... ze świętego dyabełby się zrobił... więc nie można się dziwić, że Salvat mówi często od rzeczy i przemyśliwa, w jaki sposób biedę ze świata usunąć... Od dwóch miesięcy bylibyśmy wszyscy z głodu pomarli, gdyby nie pan Wilhelm Fromont... on jest wielkim uczonym, lecz zarazem dobrym, bardzo dobrym człowiekiem. Mieszka niedaleko ztąd... na szczycie wzgórza i zna Salvata; otóż wiedząc jaka u nas bieda, dawał mu trochę roboty i tym sposobem miewaliśmy łyżkę ciepłej strawy podczas zimy...
Piotr niezmiernie się ździwił, usłyszawszy nazwisko swego brata. W pierwszej chwili chciał o niego wypytać panią Teodorę, lecz zląkł się popełnienia niedyskrecyi, więc, milcząc, słuchał dalszego opowiadania. Celinka, stojąc wpatrzona w gościa, przysłuchiwała się uważnie i z wielką powagą. Pani Teodora, zauważywszy że Piotr uśmiechnął się do dziecka, rzekła:
— Salvat nadewszystko miłuje swoją córkę... Najgorzej rozpacza, gdy widzi ją mizerną, a gdy dziecko idzie głodne spać, bo w domu brak chociażby okruszyny chleba, to wtedy gniew i klątwy ojca granic nie mają. Salvat wszystkichby zabił, byle Celinka była szczęśliwa... Prawda, że jest ona wyjątkowo dobrem dzieckiem... w szkole uczyła się doskonale, lecz podczas zimy nie można jej było posyłać... nie miała ciepłego ubrania... ale i teraz nie ma w czem wyjść na ulicę... nawet koszuli brakuje temu niebożątku.
Piotr napisał wreszcie adres i, wstając od stołu, wcisnął w rękę Celinki srebrną pięciofrankówkę a pragnąc powstrzymać podziękowania, rzekł równocześnie:
— Tym sposobem będzie pani wiedziała gdzie mnie szukać, a proszę napisać, jeżeli byłoby czego potrzeba z powodu Laveuve’a. Lecz natychmiast zajmę się jego sprawą i mam nadzieję, że zaraz go zabiorą do przytułku, może dzisiejszą noc spędzi już w czystem łóżku i w czystym pokoju.
Pani Teodora nie była w stanie słyszeć, co Piotr mówił, bo widząc dar otrzymany przez Celinkę, błogosławiła ofiarodawcę, dziewczynka zaś, ucieszona posiadaniem wielkiej, srebrnej monety, patrzała nań z podziwieniem, aż wreszcie rzekła:
— Żeby tatko to wiedział, nie potrzebowałby dziś szukać dla nas chleba. A gdybym za nim pobiegła? Może go jeszcze dogonię i powiem, by wrócił?...
Piotr był już na korytarzu, gdy doleciała go odpowiedź dana dziecku przez panią Teodorę:
— Nie dogonisz go, on już daleko... ale może wróci... może...
Zeszedłszy na dół, Piotr niezmiernie się zadziwił, ujrzawszy w kącie cuchnącego podwórza Salvata i Wiktora. Uciekli z izby, aby módz swobodnie dokończyć rozpoczętą rozmowę. Stali, grzęznąc w błocie, niepomni na odrażające wyziewy; rozmawiali cicho, z gwałtowną urywaną szybkością, patrząc sobie oko w oko. Pomimo gorączkowego nastroju, mieli się na baczności i posłyszawszy kroki Piotra, zamilkli, przybierając spokojny, obojętny wyraz twarzy; wreszcie, nie rzekłszy już słowa, podali sobie dłonie i zaraz się rozeszli. Wiktor poszedł w górę Montmartru a Salvat, postawszy chwilę przed domem, zdawał się wahać i pytać przeznaczenia, w którą stronę skierować kroki. Wyprostował się, poprawił sterczący pod pachą skórzany worek z narzędziami i, niepewnością kierowany, głodny, zmęczony, ponury, puścił się ulicą Marcadet w stronę Paryża.
Przez chwilę Piotr chciał biedz za nim i powstrzymać, wołając, że Celinka przyzywa go na górę. Lecz znów opanowany poczuciem dyskrecyi, powstrzymał się przemocą, pewny przytem, iż przeznaczenie musi być spełnione. Widziana okropność nędzy wytrąciła Piotra z równowagi i spokoju. Czuł na nowo płonące w swem sercu współczucie i raz jeszcze postanowił walczyć, by zdobyć trochę pocieszenia dla ludzkiego stada żyjącego w odrażających murach tego domu. Idąc na poszukiwanie ratunku i dachu dla nędzarza konającego na barłogu poddasza, Piotr znów się pogrążył w myślach ciążących mu na sercu dzisiejszego poranka i nowe zamierzał przedsiębrać próby, wśród tego tajemniczego olbrzymiego Paryża, tonącego w mgłach opadających popiołem, z szarego, ociężałego nieba. Piotr czuł zbliżającą się groźną godzinę wymiaru sprawiedliwości, lecz uniesiony wrodzoną dobrocią, marzył o nagle przedzierającej się z po za chmur promiennej radości uzdrawiającego słońca, które, nowe z sobą przynosząc życie, może jeszcze zdoła oczyścić miasto z zatruwającej zgnilizny, zamieniając je w płodne pole lepszych i obfitych żniw jutra.




II.

U państwa Duvillard miało być dnia tego kilka osób na drugiem śniadaniu; nie były to osoby specyalnie zaproszone, lecz części, prawie że codzienni goście, przybywający z własnej ochoty. Wspaniały pałac państwa Duvillard był położony w pobliżu Wielkich bulwarów i kościoła św. Magdaleny, przy ulicy Gaudot-de-Mauroy. Wysokie komnaty olśniewały przepychem umeblowania a dzięki zamiłowaniu baronowej do kwiatów, pełno ich było wszędzie, zamieniając pałac w zimowy, wonny ogród, dozwalający zapomnieć o dżdżystej porze roku, o mgle zimnej i szarości dzisiejszego powietrza. Ukwiecone, wonne, ciepłe salony, jakby pieszczotą witały gości przybywających z ulicy.
Paradne apartamenty, przeznaczone na wielkie przyjęcia, znajdowały się na parterze od strony podwórza. Poprzedzał je wielki zimowy ogród, stanowiący sień, w której przy wejściu stało zawsze dwóch lokajów w ciemno zielonej liberyi, bramowanej złotem. Słynna galerya obrazów, ceniona przeszło na dwa miliony franków, zajmowała całą północną stronę pałacu. Monumentalne, równie słynne schody wiodły na pierwsze piętro, gdzie się znajdowały prywatne apartamenty rodziny Duvillard, poprzedzone wielkim ponsowym salonem i drugim o wiele mniejszym, niebiesko-srebrnym. Gabinet barona był wyłożony staroświecką, wytłaczaną skórą, a pokój stołowy w stylu nowo angielskim, był blado-zielony. Po za temi pokojami do ogólnego użytku, ciągnęły się pokoje sypialne i ubieralnie. Sam pałac, zbudowany za panowania Ludwika XIV, nosił wyraźne znamię ówczesnej, wielkopańskiej epoki a wywłaszczony z dawnych dziedziców, został zdobyty przez nowo-panującą warstwę społeczną, przez tryumfującą od lat stu burżuazyę, która siłą posiadanego złota, wszechmożne zajmując stanowisko, z lubością używa jej wyłącznie dostępnego zbytku.
Jeszcze nie wybita godzina dwunasta, gdy wbrew codziennemu porządkowi, baron Duvillard pierwszy się pojawił w saloniku niebiesko-srebrnym. Był to człowiek lat sześdziesięciu, wysoki, barczysty, o wielkim nosie i mięsistych policzkach, usta miał szerokie, o grubych wargach, po za któremi zachował zdrowe, wilcze zęby. Wcześnie ołysiał a resztki włosów farbował, brodę zaś i wąsy zgolił, gdy dostrzegł początki siwizny. Szare oczy barona patrzały śmiało, a w głosie i w śmiechu brzmiała pewność i buta zwycięzcy. Całą postacią wyrażał pychę zuchwałą butę dorobkiewicza, który bez skrupułów używał i nadużywał władzy zagrabionej i dzierżonej przez kastę, do której należał.
Zdziwiony, iż niezastał nikogo, podszedł ku oknu i zatrzymał się przed żardinierką, pełną cudnie kwitnących storczyków. Na kominku, na stolikach, pęki fiołków tchnęły balsamiczną wonią. Baron odszedł wkrótce od okna i, usiadłszy w fotelu z niebieskiego atłasu bramowanego srebrem, rozparł się wygodnie, używając odurzającego zapachu kwiatów i głębokiej ciszy, która wraz z ciepłem zdawała się promieniować z bogato udekorowanych ścian saloniku. Po chwili wyjął z kieszeni dziennik i zaczął raz jeszcze odczytywać artykuł, mający wyjątkowe dla niego znaczenie, jakkolwiek zdawał sobie wybornie sprawę, iż człowiek w jego położeniu, to jest posiadający tak olbrzymi majątek, tak nieograniczoną władzę, wpływy i znaczenie, może niczego się nie obawiać.
Wielkość rodziny Duvillard rozpoczęła się przed stu laty. Dziadek dzisiejszego barona, Wojciech, przybył do Paryża z Poitiers w roku 1788, mając lat osiemnaście. Ojciec Wojciecha, był średniej zamożności adwokatem w Poitiers, syna sam odwiózł i umieścił w Paryżu, w charakterze kancelisty, u znajomego sobie notaryusza. Wojciech był niezwykle sprytny, chciwy i energiczny, wkrótce więc rzucił posadę i zajął się spekulowaniem dobrami narodowemi. Już wzbogacony, był następnie dostawcą armij cesarskich, a umierając pozostawił trzy miliony franków synowi, urodzonemu w roku 1805. Jerzy Duvillard, syn Wojciecha a ojciec barona, podniósł wysoko znaczenie swej dynastyi i pierwszy począł panować w pałacu przy ulicy Godot-de-Mauroy, dorobiwszy się kolosalnej fortuny za panowania Ludwika-Filipa, który nadał mu dziedziczny tytuł barona. Skandaliczne spekulacje Jerzego Duvillard, zwiększały rodzinny majątek; przez długie lata, był on bohaterem świata finansowego podczas monarchii lipcowej i drugiego Cesarstwa, grabiąc zuchwale, należąc do wszystkich słynnych złodziejstw przy budowach kolei, w kopalniach i Suezie.
Syn Jerzego i jedyny jego spadkobierca, Henryk, urodził się w r. 1836, lecz interesami zaczął się zajmować dopiero po śmierci ojca, zmarłego zaraz po wojnie 1870 r. Dzięki zuchwałej swej obrotności, w przeciągu ćwierć wieku zdwoił odziedziczoną fortunę.
Obdarzony umiejętnością odczuwania ducha swej epoki, postanowił to zużytkować na swą korzyść i stał się zaraz na wstępie swej działalności fermentem rozkładającym i psującym wszystko i wszystkich. Był kusicielem i kupcem sprzedajnych sumień, umiał wyzyskać każdą sytuację i każdego, z kim chociażby chwilowo się zetknął. Z szybkością obliczył, jak obfite łupy przynieść mu mogą nowe, świeżo napływające fale społeczne a zdaleka dojrzał on ich pierwsze pojawienie się i był już gotów spotkać się z niemi, gdy niecierpliwie poczęły nastawać i napierać. Zgłodniała demokracya, hałaśliwie manifestująca swe istnienie i żądzę łupów, znalazła w nim ochoczego pośrednika rozboju.
Henryk Duvillard nie posiadał zdobywczej odwagi ojca i dziada. Był od nich chciwszy, lecz ostrożniejszy, nie narażał się osobiście, przekładając tuczyć się padliną swych ofiar i rozkoszować się bezpieczeństwem takiego żeru. Z dumą tryumfował z trafności swych obliczeń i ze spokojem zgarniał miliony, coraz to pewniejszy siebie a pogardliwszy względem drugich. Wolę swą narzucał nawet przy traktowaniu spraw z zagranicznemi mocarstwami a jeżeli nie rozporządzał Francyą w zupełnej całości, to w każdym razie miał szerokie wpływy na bieg polityki bieżącej i niejeden minister pozostawał w zależności od tego potężnego posiadacza przekupnego złota. Starczyło lat stu i trzech pokoleń, by człowiek ten stał się symboliczną postacią władzy i bogactwa dzierżonego przez francuzką burżuazyę, która, w roku 1789 wszystko zagarnąwszy w swe ręce, żyła odtąd kosztem narodu, wyzyskiem stanu Czwartego, nie chcąc przypuszczać, by kiedykolwiek mogło być inaczej. A jednak burza nadciągała. Poczynała już grozić i jutro stawało się niepewne...
Odczytywany przez barona artykuł, zblizka go obchodził. Dziennik „Głos ludu“ był codziennem, susowem pismem, które pod pozorem bronienia sprawiedliwości i publicznego dobra, drukowało skandaliczne artykuły dla przynęcenia czytelników i zwiększenia zysków redakcyjnej kasy. Dzisiejszy numer pomieścił wielkiemi literami tytuł nowego skandalu: „Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, łapówka dwudziesto-pięciomilionowa, dwóch ministrów przekupionych, trzydziestu deputowanych i senatorów skompromitowanych“. Poniżej tego nagłówka, wydrukowany był zjadliwy artykuł, w którym naczelny redaktor, słynny Sagnier zawiadamiał, że posiada listę skompromitowanych osób i niebawem ogłosi nazwiska trzydziestu dwóch członków parlamentu, przekupionych przez barona Duvillard w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, zatwierdzonej przez Izby. Prócz tego, Sagnier podawał opis towarzyszących temu okoliczności, wskazywał na romantyczną postać niejakiego Huntera, używanego przez barona za pośrednika a który obecnie znikł z Paryża, lękając się odpowiedzialności. Baron czytał uważnie, zastanawiając się nad każdem zdaniem i słowem, lecz skończywszy, ruszył ramionami i spokojnie, jak człowiek pewien własnego bezpieczeństwa, rzekł głośno, chociaż nikogo nie było w pokoju:
— Głupiec! Mniej on wie, aniżeli udaje!
Prawie w tejże chwili wszedł do saloniku jeden ze spodziewanych gości. Był nim Duthil, ładny brunet o śmiejących się oczach, cienkim nosie, kędzierzawej brodzie i włosach. Miał lat trzydzieści cztery a w ruchach, sposobie mówienia, zwykle okazywał wiele żywości, choć lekkomyślna wesołość dziś wyjątkowo ustąpiła miejsca nerwowej niepewności. Uśmiechał się, lecz oczy miał wystraszone. Na widok gościa, baron powstał z fotela, rzucając pytanie:
— Czy czytałeś?...
To mówiąc, wskazał na dziennik trzymany w ręku i zaczął go składać, by napowrót włożyć do kieszeni.
— Tak... czytałem. Błazeństwo!... Zkądże Sagnier mógłby mieć listę osób, o których wspomina?... Czyżby znalazł się jaki zdrajca?...
Baron nie zaraz odpowiedział i spokojnie patrzał na wystraszoną twarz młodzieńca, zabawiony wewnętrzną jego obawą. Duthil był synem mera Angoulême i dzięki dobrej opinii ojca, został wybrany na deputowanego. Przybywszy w tym charakterze do Paryża, zaczął hulać i próżnować, przypominając sobie dawne lata w ten sposób spędzone, z czasów gdy był studentem. Nie miał innych dochodów nad pensyę poselską a utrzymanie mieszkania przy ulicy Suresne, życie światowe, kobiety, kosztowało go znacznie więcej, jakkolwiek więc był uczciwym człowiekiem, przybywszy do Paryża, lekkomyślnością powodowany, zabrnął w długi i stopniowo stawał się coraz skłonniejszy do kompromisów z własnem sumieniem. Dobry humor nie opuszczał go nigdy, z wesołością wyzbył się zmysłu moralnego i, zadowolony z tej wyższości poglądów na życiowe drobiazgi, bawił się zadowolony z położenia i z pozyskanej opinii wytwornego światowca.
— Wątpię, by Sagnier posiadał ową listę — rzekł wreszcie baron. — Wątpię, by ta lista istniała... Hunter nie popełniłby głupstwa tego rodzaju... po cóż miał się bawić w spisywanie osób zainteresowanych?... Cała sprawa nie posiada doniosłości, jaką chce jej nadać Sagnier. Tego rodzaju interesa zawsze się prowadzą tą samą drogą... inaczej nic się nie dzieje.
Duthil, po raz pierwszy w życiu zaniepokojony, z wytężoną uwagą słuchał słów barona i wywnioskowawszy, że wszystko przejdzie pomyślnie, zawołał uradowany:
— Tak, tak! Inaczej nic się nie dzieje i wszystkie sprawy w ten sposób się załatwiają! Zaraz to sobie powiedziałem, przeczytawszy artykuł w „Głosie ludu“.
Śmiał się, lecz nie mógł odnaleźć zwykłej swobody, po głowie bowiem krążyły mu mętne wspomnienia dziesięciu tysięcy franków, otrzymanych z rąk Huntera. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i jak się to stało. Hunter bowiem był niesłychanie zręczny i mówił coś o pożyczce, to znów o możliwych kosztach reklamy a w chwili wręczenia pieniędzy, tak go uspokoił, iż owe dziesięć tysięcy franków Duthil uznał za dział słusznie mu należny.
— Tak, mój kochany — twierdził baron coraz silniej zabawiony wystraszoną twarzą gościa — nie warto o tem mówić... Ale powiedz, czy widziałeś Sylwię?
— Dopiero co u niej byłem. Jest na pana zagniewana. Dziś rano dowiedziała się, że sprawa jej w Komedyi francuskiej wpadła w wodę.
Twarz barona nagle poczerwieniała gwałtownym gniewem. Ze spokojem przyjął wiadomość o groźbie wyjawienia skandalicznego przekupstwa w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej, lecz gdy chodziło o Sylwię, tracił głowę, ogarniało go wzburzenie, ta kobieta bowiem, była ostatnią jego żądzą, wszechwładną panią jego sześdziesięcioletniego serca.
— Ależ nie! — zawołał. — Wcale nie wpadła w wodę! Jeszcze onegdaj byłem w ministeryum sztuk pięknych i prawie że mi przyrzeczono zaangażowanie Sylwii.
Piękna Sylwia d’Aulnay była zupełnie lichą aktorką, lecz uparła się wejść w skład artystek teatru Komedyi francuzkiej i w tym celu od kilku miesięcy studyowała rolę Pauliny w dramacie Kornela. Cały Paryż wiedział o tej szalonej zachciance pięknej dziewczyny i bawiono się na samą myśl zobaczenia jej w tej roli, znając ją jako istotę zepsutą aż do występku i przewrotną aż do zdrożności. Lecz Sylwia, na nic nie zważając i pewna zwycięztwa, głośno mówiła o blizkim debiucie.
— Podobno minister stanowczo się sprzeciwia — rzekł Duthil.
Baron dusił się z gniewu.
— Minister, minister! Pokażę mu, kto silniejszy! Ani się spostrzeże, jak go wysadzę!...
Zamilkł, bo do saloniku weszła baronowa. Pomimo lat czterdziestu sześciu, była jeszcze niezwykle piękną. Jasna blondynka, wysoka, nieco otyła, cerę miała prześliczną, jedwabną, rysy delikatne i zaledwie więdnące, ramiona i ręce wspaniałe, bez najlżejszego zarzutu. Zbyt silne rumieńce, zagarniające coraz wyraźniej całość twarzy, stanowiły umartwienie baronowej. Owal twarzy świadczył o żydowskiem jej pochodzeniu i mówiły o tem niebieskie jej oczy, pełne słodyczy i zmysłowego rozmarzenia. Powolna jak wschodnia niewolnica, była przeciwniczką wszelkiego wysiłku, nie lubiła chodzić a nawet mówić, zdawała się być wychowanką haremu, istotą wyłącznie oddaną pielęgnowaniu swej piękności. Miała dziś na sobie białą jedwabną suknię, zachwycającej prostoty i wdzięku.
Duthil rozpromienił się na widok baronowej i, powitawszy ją pocałowaniem w rękę, rzekł z przejęciem:
— Słoneczniej jest z pani przybyciem... Paryż dziś taki mroczny, słotny...
Lecz do saloniku wszedł drugi ze spodziewanych gości, w osobie pana de Quinsac, pięknego trzydziestokilkoletniego mężczyzny. Baron, pragnąc być na osobności z Duthilem, by dowiedzieć się o Sylwii, rzekł:
— Chodźmy do mojego gabinetu, potrzebuję z tobą pomówić o interesującej nas sprawie... a przez ten czas, pan de Quinsac zechce dotrzymać towarzystwa mojej żonie...
Pozostawszy sam na sam z nowoprzybyłym, który już ją powitał pełnym szacunku pocałowaniem ręki, baronowa zatrzymała na nim wzrok pełen wymownego uczucia i długo wpatrując się w twarz młodego człowieka, szepnęła, przerywając kłopotliwie przeciągającą się ciszę:
— Gerardzie mój! Co za szczęście być z tobą chociażby na chwilę, bez niczyjej obecności! Od miesiąca nie było ku temu sposobności... Od miesiąca wyczekiwałam napróżno tego szczęścia...
Historya małżeństwa barona Henryka Duvillard z młodszą córką Justusa Steinbergera, bogatego bankiera żydowskiego, powszechnie była znaną. Wzbogacony ród Steinbergerów, początkiem swej historyi przypominał dzieje Rotszyldów, bo rozpoczęli oni swą działalność równie jak tamci, we czterech. Najstarszy z braci, Justus, osiadł w Paryżu a trzej inni w Berlinie, w Wiedniu i w Londynie. Zawarli oni pomiędzy sobą tajemną wspólność interesów, co im pozwoliło wywierać wszechpotężny, międzynarodowy wpływ na bieg finansowego rynku w Europie. Justus wszakże był mniej możny od braci, miał bowiem w Paryżu niebezpiecznego współzawodnika w osobie Jerzego Duviliard, z którym zawzięte musiał staczać walki przy każdem pojawieniu się większej zdobyczy. Zmęczony obrotnością i chciwością przeciwnika, powziął myśl wydania swej córki, Ewy, za Henryka, syna Jerzego Duvillard. Dotychczas Henryk nie zajmował się interesami i uchodził za człowieka oddanego przyjemnościom życia w salonach i klubach, Justus więc liczył, że po śmierci barona skazanego już przez lekarzy, z łatwością zawładnie zięciem i oba domy bankierskie złączy w jedną całość. Doprowadzenie małżeństwa do skutku nie przedstawiało trudności, bo Henryk zapłonął właśnie gorącą miłością dla Ewy, słusznie uważanej za jedną z ładniejszych kobiet w Paryżu a gdy objawił swemu ojcu chęć ożenienia się z Ewą, baron, znając dokładnie syna, zgodził się natychmiast, uradowany niefortunnem przeliczeniem się Justusa. I rzeczywiście tak się stało. Justus spostrzegł to dopiero w chwili, gdy po śmierci ojca, Henryk stanął na czele odziedziczonej firmy i z dnia na dzień przemienił się z pozornie lekkomyślnego światowca w chciwego bankiera, który z niesłychaną przebiegłością rzucił się na wyzyskiwanie łapczywego apetytu burżuazyjnej demokracyi, świeżo doszłej do władzy a głodnej, spragnionej i pożądającej złota. Małżeństwo Ewy nie przyniosło więc Justusowi spodziewanego rezultatu. Henryk Duvillard stał się dla niego groźniejszym jeszcze przeciwnikiem od ojca a Ewa bezpożyteczną zakładniczką chybionych kombinacyj. Po czterech latach małżeństwa była matką córki i syna, lecz od czasu ostatniej ciąży, mąż odwrócił się od niej zupełnie, okazując jej nieledwie że wstręt, pochodzący z przesytu dawnej miłosnej żądzy, zaspokojonej i już wygasłej. Raptowne zerwanie stosunku z mężem, początkowo zadziwiło i przygnębiło Ewę, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że odnowił dawny, kawalerski sposób życia i gonił za innemi kobietami. Wkrótce jednak pogodziła się z położeniem i bez wymówek, bez wyraźnego starania się o przywrócenie miłości męża, zadowoliła się wybraniem kochanka; nie mogła bowiem żyć bez miłości i pieszczot. Rozmiłowana w własnej urodzie, lubiła się podobać i zdawała się być stworzoną na kochankę, pędzącą życie w objęciach mężczyzny wielbiącego jej wdzięki. W chwili zerwania stosunków z mężem i obrania kochanka, Ewa miała lat dwadzieścia pięć i przez lat piętnaście pozostała kochankowi najzupełniej wierną, jak byłaby wierną mężowi; gdy umarł, ogarnął ją wielki smutek wdowieństwa. Lecz gdy po sześciu miesiącach spotkała na swej drodze młodego[1] hrabiego Gerarda de Quinsac, poczuła nową żądzę kochania i w namiętnym porywie zmysłów, oddała mu się w całości.
Strwożona milczeniem kochanka, baronowa rzekła z macierzyńską tkliwością:
— Drogi mój Gerardzie, co tobie?... Czy nie jesteś chory?... Czy może ukrywasz przedemną jakie zmartwienie?...
Ewa była o dziesięć lat starszą od pięknego Gerarda de Quinsac a ztąd w bezustannej była obawie, że może utracić jego miłość. Czuła zbliżającą się starość, buntowała się przeciwko myśli zerwania z miłością, a ubóstwianiem kochanka, pragnęła go do siebie przywiązać i zachować, gotowa znieść wszystko, byle dopiąć tego celu.
— Nie, nic nie ukrywam... Rzadko przychodziłem, bo musiałem siedzieć w domu... Matka chciała mnie mieć przy sobie...
Baronowa dalej wpatrywała się w niego, z zaniepokojoną miłością, podziwiając regularność rysów ukochanej twarzy, pieszcząc wzrokiem czarne, wytwornie utrzymane wąsy i włosy, całość zgrabnej jego postaci i wielkopańską dystynkcyę.
Gerard de Quinsac należał do jednego z najdawniejszych szlacheckich rodów i zamieszkiwał przy matce, wdowie, która, zrujnowana majątkowo przez męża, starała się utrzymać dom na przynależnej stopie, chociaż miała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu. Gerard pędził życie bezczynne, z trudem odbył jednoroczną powinność wojskową, wyrzekając się na przyszłość służby z bronią w ręku a nawet karyery dyplomatycznej, jakkolwiek była to dla niego jedyna droga, nieprzynosząca ujmy rodzinnym pojęciom. Pędził dni w pracowitem próżniactwie młodych ludzi swego świata, mieszkających w Paryżu. Surowych obyczajów matka uwzględniała ten rodzaj życia syna, sądziła bowiem, że człowiek tej krwi, powinien chociażby bezczynnością i zupełnem usunięciem się, protestować przeciwko republikańskiemu rządowi Francyi. Lecz miała ona inne jeszcze powody skłaniające ją do pobłażania postępowaniu syna. Dzieckiem, był wątły, a mając lat siedem, ciężko chorował na zapalenie mózgu. Później, będąc wyrostkiem, skarżył się na ból serca a zawezwani lekarze oświadczyli, że powinien strzedz się i unikać wszelkiego zmęczenia. Tak więc, matka wiedziała, iż ten wysoki, dumnej postawy młodzieniec, jest tylko pozornie zdrowym potomkiem starożytnego rodu. Najlżejsza przyczyna mogła spowodować śmiertelną chorobę i w popiół zamienić ten kwiat świeżo rozkwitły z ułudną, kłamliwą bujnością. Męzka postawa Gerarda kryła w sobie kobiecą delikatność zdrowia i równąż słabość energii. Był dobry, pozbawiony woli, dostępny dla wszelakiego zła i upadku. Poznał Ewę, towarzysząc pobożnej swej matce do nowo założonego Przytułku dla inwalidów pracy. Ewa przywłaszczyła go sobie, oddając mu się i nie śmiał z nią zerwać, bo nie umiał znaleźć dostatecznej ku temu przyczyny, matka zaś starała się nie wiedzieć o tym zdrożnym stosunku z kobietą wstrętnego dla niej świata, a wreszcie przywykła wszystko synowi przebaczać i na wszystko pozwalać, jak choremu dziecku. Lecz Ewa zdobyła sobie i jej łaski, decydując się na czyn, który wszystkich wprawił w zdumienie. Nagle się dowiedziano, że nawróciła się na wiarę katolicką, za pośrednictwem monsignora Martha. Czego nie uczyniła dla męża, zrobiła dla kochanka, pragnąc na zawsze zapewnić sobie jego miłość. Paryż pozostawał dotąd pod wrażeniem wspaniałej uroczystości chrztu w kościele św. Magdaleny, gdzie piękna, pomimo lat czterdziestu pięciu i do łez wzruszona żydówka, serca wszystkich zjednała dla siebie.
Gerard głęboko był ujęty tą oznaką przywiązania Ewy, lecz stosunek z nią zaczynał mu co raz dokuczliwiej ciężyć, więc pragnąc go zerwać, unikał schadzek, jakie mu naznaczała. W obecnej chwili dobrze wiedział o co go błagały oczy stojącej przed nim Ewy. Rzekł więc, słabnąc pod naciskiem jej wzroku.
— Ręczę ci, że nie mogłem... Matka nie chciała mnie puścić od siebie... Gdyby nie to, był bym szczęśliwy stawić się...
Milcząc, dalej go błagała i łzy nabiegły jej do oczu. Przeszło od miesiąca nie spotkał się z nią w pokoiku, który posiadali dla miłosnych schadzek w domu przy ulicy Matignon. Nie umiejąc bronić się dłużej, wzruszony niemą jej prośbą, zrozpaczony osamotnieniem, w jakiem ich zostawiono w saloniku a czego nie mógł przewidzieć przybywając w południowej godzinie, uległ, mówiąc:
— Dobrze... spotkamy się dzisiaj... o godzinie czwartej.. jak zwykle...
Rzekł to szeptem, lecz posłyszawszy lekki szmer, odwrócił głowę, drgnąwszy jak człowiek schwytany na gorącym uczynku. Do saloniku weszła Kamilla, córka baronowej. Nie słyszała słów, lecz z wyrazu twarzy obojga kochanków, z otaczającego nastroju, odrazu się domyśliła: iż naznaczyli sobie schadzkę tam, przy tej ulicy, którą starała się odgadnąć; zobaczą się tam bez świadków i nie dalej jak dzisiaj, za kilka godzin. Wszyscy troje byli zakłopotani, wymieniwszy z sobą szybkie chmurne spojrzenia.
Kamilla miała lat dwadzieścia trzy. Ciemna brunetka, nizka, prawie garbata, miała lewe ramię o wiele wyższe od prawego, niepodobna ani do ojca, ani do matki, przedstawiała jedno z tych dziwnych zwyrodnień, niedozwalających odgadnąć przyczyny. Dumną wszakże była z piękności swych czarnych oczu i wspaniale bujnych włosów, które, tak mówiła, starczą, by okryć ją płaszczem opadającym do ziemi. Lecz nos miała za długi, owal twarzy przekrzywiony, rysy nieregularne i brodę nieprzyjemnie spiczastą a wązkie, dowcipne jej usta były przedewszystkiem zjadliwie złośliwe, zdradzając nieprzebrany zasób nagromadzonej goryczy. Brzydką będąc, wiedziała o tem i szalała z gniewu, że taką pozostanie na zawsze. Istotą najsrożej przez nią nienawidzoną była rodzona jej matka, ta piękna, powabna kobieta, która nie przekazała jej swej urody, nigdy jej nie kochała, będąc zajęta wyłącznie sobą i sprawami swego serca, a dzieci zleciwszy płatnej pieczy służby. Pomiędzy matką i córką wrzała coraz większa nienawiść milcząca i zimna u jednej, namiętna i jawna u drugiej. Córka nienawidziła matki za piękność, której jej zazdrościła, czując się brzydszą jeszcze w jej sąsiedztwie. Cierpiała, że wszystkie hołdy i uwielbienia kierują się nie ku niej, lecz ku tej dwa razy starszej kobiecie, rozniecającej miłosne żądze mężczyzn. Przysłuchiwano się, gdy mówiła, bo była dowcipną lecz spojrzenia przysłuchujących się błyskotliwym słowom córki, szły wszystkie ku matce, tryumfującej wieczną młodością. Zapragnęła zemsty i powzięła zamiar odebrania jej Gerarda. Tak, wyjdzie za mąż za Gerarda a pozbawiając tę kobietę ostatniego kochanka, odbierze jej więcej, niż życie. Dzięki pięciu milionom posagu, Kamilla miała licznych starających się o jej rękę. Lecz oceniała to, jak należało, powtarzając z pogardliwym śmiechem:
— Dla pięciu milionów, każdy z nich gotówby wybrać sobie żonę, chociażby w Salpêtrière!
Lecz Kamilla, oswoiwszy się z myślą wyjścia za mąż, za Gerarda, zakochała się w nim, ujęta uprzejmością, jaką jej okazywał. On zaś, będąc pięknym, litował się nad tą prawie ułomną, brzydką dziewczyną, a dobrocią serca powodowany okazywał jej względy, chcąc ją pocieszyć w opuszczeniu doznawanem w świecie, gdzie bywała. Spostrzegłszy zaś miłość, jaką w niej rozbudził, czuł się pochlebiony wyróżnieniem i zdawało mu się że jest bożyszczem czczonem z niewolniczą pokorą i z wyłącznem nabożeństwem. Przewidywał nawet możność małżeństwa z Kamillą, wszak będzie to najpewniejszy sposób wyswobodzenia się rąk jej matki, przytem obliczał materyalne korzyści, bynajmniej nie do odrzucenia, lecz w zamian czuł się nieco skrępowany świetnością nazwiska jakie nosił, przypuszczalnem niezadowoleniem matki, która nie takiej pragnęła synowej, oraz łzami Ewy, chcącej go zachować dla siebie:
Milczenie zapadłe z chwilą wejścia Kamilli, przedłużało się, raniąc wszystko troje. Córka spojrzała przeszywająco na matkę, upewniając ją wzrokiem, że się domyśliła popołudniowej schadzki z kochankiem, spojrzała następnie na Gerarda, skarżąc się boleśnie. On zaś chcąc wyrównać nieporozumienie, rzekł na powitanie:
— Dzień dobry pannie Kamilli... Ach, jaką ładną ma pani suknię... śliczny kolor... lubię kolor hawanna... pani jest najlepiej w ciemnych kolorach...
Kamilla rzuciła wzrokiem na białą suknię matki a następnie na ciemno-hawanowe swoje ubranie, zapięte wysoko pod szyję, i odpowiedziała z wybuchem śmiechu:
— Tak, jeszcze ujdę, gdy suknią nie zwracam uwagi... dlatego też ubieram się jak stara baba!..
Ewa, niezadowolona z odezwania się córki, i podejrzewając w niej niebezpieczną rywalkę, zmieniła przedmiot rozmowy, pytając:
— Czy twego brata niema w domu?
— Owszem, jest, razem zeszliśmy na dół...
Hyacynt wszedł właśnie do saloniku i z wymuszonem zmęczeniem zbliżywszy się, powitał Gerarda. Miał lat dwadzieścia, jasne blond włosy matki i ściągły owal jej wschodniej twarzy, podczas gdy szaremi oczyma przypominał ojca, odziedziczywszy również po nim mięsiste wargi, chciwe wszystkiego. Nigdy się nie chciał uczyć, od dzieciństwa głosząc pogardę dla pracy i wszelkiej czynności. Pieszczony przez ojca, dogadzał swym fantazyom, a obecnie okazywał pewne zamiłowanie do poezyi i muzyki, skutkiem czego żył w świecie zadziwiających artystów, kobiet publicznych, ekstatyków i opryszków; z fanfaronadą apoteozował zbrodnie i występki, z obrzydzeniem mówił i gardził kobietami, głosząc przytem skrajne filozoficzne i społeczne poglądy, przerzucając się z jednej ostateczności w drugą, i będąc kolejno kolektywistą, indywidualistą, anarchistą, pesymistą, symbolistą, nawet sodomistą, nie przestając jednak afiszować się jako dobry katolik, bo tego wymagała przyzwoitość towarzyska. W gruncie był po prostu pustym i głupim. Tak więc żywotna krew rodu Duvillardów, wydawszy z rzędu trzy pokolenia drapieżców, o chciwym temperamencie, od razu zwyrodniała i upadła w czwartej generacyi, z wysiłkiem przesytu, płodząc androgina, niezdolnego już być ani zuchwałym opryszkiem, ani rozpustnikiem.
Kamilla zbyt była inteligentną, by nie widzieć nicości brata i bawiła się, drwiąc z niego otwarcie. Zobaczywszy go teraz w przesadnie długim tużurku, nafałdowanym w pasie, podług świeżo wznowionej mody romantycznej, zawołała, śmiejąc się:
— Dobrze, żeś przyszedł... mama właśnie pytała się o ciebie.. Chodź, pokaż się nam bliżej w swojej spódnicy... Doprawdy, ładniejsząbyś był panną odemnie...
Hyacynt udał, że nie słyszy uszczypliwych słów siostry, której lękał się skrycie, jakkolwiek stosunek pomiędzy nimi był bliski i chętnie zwierzali się przed sobą, chociaż przedewszystkiem w celu wzajemnego olśnienia się krańcowością swych myśli i wyuzdanego zepsucia. Znużonym wzrokiem powiódłszy, Hyacynt zatrzymał oczy na żardinierce cudnie kwitnących storczyków i usta wydął pogardliwie, znajdując, że storczyki są zbyt banalnie pospolite. Przez jakiś czas był wielbicielem kwiatu lilii, lecz porzucił mistyczny kult lilii, dla czerwonych jaskrów, krew przypominających.
Spodziewani jeszcze dwaj goście nadeszli prawie równocześnie. Pierwszym był sędzia śledczy Amadieu, wierny przyjaciel domu państwa Duvillard. Był to nizki, drobny, czterdziestopięcioletni mężczyzna, którego nazwisko od niedawnego czasu stało się głośne, z powodu procesu w jednej ze spraw anarchistycznych. Twarz miał płaską, o rysach regularnych i faworytach urzędnika sądowego, a dla nadania sobie wyrazu przenikliwości nosił monokl, po za którym żywo połyskiwało szeroko otwarte oko. Bardzo światowy, zaliczał się do nowej szkoły psychologów, był autorem książki o nadużyciach, popełnianych na podstawie fizyologii kryminalnej. Przytem był ambitny, zarozumiały, lubił by o nim mówiono w prasie i zawsze upatrywał okazyi, dozwalającej pochwycić w ręce sprawę, mogącą przynieść mu rozgłos i znaczenie.
Ostatnim z przybyłych był generał de Bozonnet, wuj Gerarda. Z powodu podeszłego wieku i reumatyzmów, generał podał się do dymisyi z czynnej służby, lecz wysoka, chuda jego postać zachowała wygląd wojskowy. W czasie wojny 1870 r., po bitwie pod Saint-Privat, został w nagrodę waleczności mianowany pułkownikiem, a jakkolwiek z tradycyi familijnej był legitymistą, zachował wszakże wierne przywiązanie dla Napoleona III, któremu służył na wszystkich polach bitew. W kółku rodzinnem przebaczano mu to przywiązanie do Napoleona, albowiem poza bonapartyzmem, z goryczą odzywał się o Rzeczypospolitej, zarzucając jej upadek armii. Generał Bozonnet był zacnym i dobrym człowiekiem, serdecznie kochającym swą siostrę, panią de Quinsac, i głównie przez wzgląd na nią, bywał w domu państwa Duvillard, chcąc tym sposobem upozorować i do pewnego stopnia wytłomaczyć częstą obecność Gerarda w salonie baronowej.
Drzwi gabinetu otworzyły się i wrócił do gości baron wraz z Duthilem, obadwaj śmieli się głośno, do przesady głośno, chcąc zapewne objawić w ten sposób najzupełniejszą swobodę umysłu. Wszyscy przeszli do stołowego pokoju, gdzie na kominku płonął wielki ogień, o wysokich, wesołych płomieniach, rzucających słoneczne blaski na politurowane, jasne, angielskie meble, na kryształy i srebra rozstawione po stołach i filigranowych etażerkach. Pokój zdawał się tchnąć wiosną. Dominował w nim kolor blado-zielonego mchu a na środku stał wielki stół, nakryty z przepychem, zasłany białym obrusem, naszywanym wenecką koronką i ubrany mnóstwem wielkich, herbacianych róż, będących rzadkością w tej porze roku. Snopy tychże samych róż, cudnie kwitnących, napełniały powietrze przedziwnym zapachem.
Baronowa posadziła generała na prawo a sędziego Amadieu na lewo od siebie, podczas gdy baron siadł pomiędzy Duthilem i Gerardem. Końce stołów zajęły dzieci. Kamilla pomiędzy Gerardem i generałem a Hyacynt pomiędzy Duthilem i sędzią. Odrazu, zaraz przy pierwszem daniu, składającem się z jajecznicy z truflami, rozmowa potoczyła się z żywością, przerzucano się wesoło z jednego przedmiotu na drugi, jak zwykle podczas tego rodzaju zebrań w Paryżu. Defilowały więc zdarzenia wczorajsze i poranku dzisiejszego, prawdy i kłamstwa obiegające miasto, skandale i plotki wszystkich światów i warstw społecznych, wiadomości finansowe, polityka, opinie o świeżo wydanej powieści, nowości teatralne, a także nowinki, które właściwiej byłoby mówić do ucha. Wszystko poruszano, o wszystkiem mówiono głośno, z dowcipem i lekkością, śmiano się i każdy udawał wesołość, chociaż wewnętrznie nie rozstawał się z własną, osobistą troską, częstokroć z gorzką niedolą, równającą się konaniu.
Śmiało, ze zwykłą sobie spokojną bezczelnością, baron pierwszy zaczął mówić o artykule, wydrukowanym w „Głosie ludu“:
— Czyście państwo czytali dzisiejszy artykuł Sagniera?... Dobrze napisany, jeden z lepszych. Sagnier posiada wielki zasób werwy, lecz lubi się unosić a wtedy staje się niebezpiecznym szaleńcem!
Odezwanie się barona przyniosło ogólną ulgę. Wszyscy czytali artykuł, o którym mówił, lecz nikt nie byłby o tem wspomniał, a byłoby to niezawodnie ciążyło podczas całego śniadania.
— Jeszcze raz rozpoczyna się coś w rodzaju Panamy! — zawołał Duthil. — Niechajże nam dadzą raz spokój! Dość już tego, dość, do naprzykrzenia dość!
— Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej — mówił dalej baron — jest czysta jak kryniczna woda. Wszyscy, którym odgraża Sagnier, mogą spać spokojnie... Mojem zdaniem, jest to kampania urządzona w celu zwalenia gabinetu Barrouse... W ministeryach muszą być zaniepokojeni... najniezawodniej będziemy mieli interpelacyę w Izbie i nie obejdzie się bez hałasu.
Sędzia Amadieu odezwał się z wielką powagą:
— Prasa nadużywa oszczerstw i skandalu, a tem samem staje się czynnikiem rozkładowym, mogącym dobić Francyę. Potrzeba nam nowych praw, praw ostrzej trzymających prasę na wodzy.
Generał gniewnie się poruszył, mówiąc:
— Na cóż nam nowe prawa... kiedy nie mamy energii zastosować tych, jakie już posiadamy!
Nastąpiła chwila milczenia. Służba zwinnym i cichym krokiem podawała teraz ryby. W ciepłym, wonnym pokoju nie było słychać najlżejszego szczęku zmienianego nakrycia. I niewiadomo dlaczego rozmowa nagle wzięła nowy kierunek, gdy ktoś zapytał:
— A więc wznowienie sztuki jeszcze raz odłożono?...
— Tak, odpowiedział Gerard. Dowiedziałem się dziś rano że „Polieukt“ wystawiony zostanie dopiero za parę miesięcy... może w kwietniu.
Kamilla dotąd milczała, zajęta wyłącznie Gerardem, teraz zaś spojrzała świecącemi oczyma na ojca a potem na matkę. Wszak wspomniano o sztuce, w której Sylwia pragnęła debiutować. Lecz tak baron, jak baronowa zachowali spokojny wyraz twarzy, oddawna bowiem wszystko wzajemnie o sobie wiedzieli. W tej chwili Ewa zajęta była myślą o przyobiecanej schadzce i czuła się szczęśliwą. Naprzód rozkoszowała się pieszczotami dzisiejszego popołudnia w tem parterowem mieszkanku, przy odległej ulicy i, pogrążona w swych myślach, uśmiechała się bezwiednie do biesiadników, zebranych przy stole. Baron zaś przygotowywał w głowie plan napaści, jaką zamierzał uczynić w mmisteryum sztuk pięknych, dla natychmiastowego uzyskania zaangażowania Sylwii. Rzekł więc spokojnie:
— Przy każdem wznowieniu sztuki Komedya francuzka doznaje kłopotu i często musi się cofać z powziętym zamiarem... Nie mają dostatecznej liczby odpowiednich aktorek.
— Wczoraj w teatrze Wodewilu — mówiła teraz baronowa — podziwiałam suknię Delfiny Vignot. Ta kobieta ubiera się i czesze w sposób niezrównany!
Duthil, pochwyciwszy nazwisko Delfiny, opowiedział, nieco tuszując z powodu obecności córki domu, o krążącej anegdotce o nowym stosunku ładnej aktorki z jednym z wybitniejszych senatorów. Mówiono potem o innym skandalu, o nagłej śmierci młodej mężatki, dobrze znanej wszystkim obecnym, a która, naraziwszy się na operacyę, umarła, ściągając tym sposobem uwagę na operującego ją chirurga, któremu z trudem udało się ujść odpowiedzialności sądowej. Generał, skorzystawszy że wymówiono wyraz „chirurgia“, uznał za stosowne rozpocząć zwykłe ubolewania nad marnością organizacyi dzisiejszej armii francuzkiej.
Wytrawne, czerwone wino połyskiwało jak świeża krew, w cienkich kryształowych kieliszkach, a zwierzyna z truflami, lekko parując na talerzach, łączyła swój aromat z zapachem obumierających na obrusie pięknych róż cielistego koloru. Podano następnie szparagi, które niegdyś o tej porze roku były drogocenną rzadkością a obecnie nikogo już nie dziwią. Baron, spojrzawszy na szparagi, rzekł z rozczarowaniem smakosza:
— Teraz wszyscy nawet zimą to mieć mogą...
Równocześnie Gerard zapytał:
— Zatem dziś popołudniu księżna de Harn urządza u siebie koncert?...
Kamilla spytała go z żywością:
— Tak, za parę godzin. Czy pan tam będzie?...
— Nie; zdaje mi się, że nie będę mógł... jeszcze niewiem — odpowiedział Gerard z widocznem zmięszaniem.
— Ach ta księżna de Harn! — zawołał Duthil — Ona najniezawodniej ma bzika. Państwo wiecie, że zawsze twierdziła, iż jest wdową?... Otóż podobno, że mąż jej żyje, i jest rzeczywistym księciem a nawet krewnym panującego domu, przytem ma być pięknym jak bóstwo, lecz puścił się w podróż naokoło świata, w towarzystwie jakiejś śpiewaczki. Wówczas księżna zjechała do Paryża, by panować w pałacu przy Alei Kleber... Dziwną głowę ma ta kobieta... podobna jest do rozpustnego wyrostka... A umeblowanie w jej pałacu!... A ludzie, którzy się tam zbierają!... Jest to coś w rodzaju zadziwiającej arki, gdzie kosmopolityzm ukazuje się nam w całej pełni różnorodnego i najniespodziewańszego dziwactwa!
— Przestań pan być złośliwym — rzekła łagodnie baronowa. — Rozamunda jest niezwykle sympatyczną kobietą i ma w nas wszystkich szczerych przyjaciół.
— Tak, lubimy ją — dorzuciła Kamilla. — Zaprosiła nas na dzisiaj, zatem pójdziemy, prawda, mamo, że pójdziemy?...
Baronowa, niechcąc dać stanowczej odpowiedzi córce, udała, że nie słyszy i zwróciła się w stronę Duthila, który w dalszym ciągu mówił o księżnej, twierdząc, że o niej wiele wie i to z dobrego źródła. Na dzisiejszym koncercie, dla urozmaicenia programu, miały wystąpić sprowadzone hiszpańskie tancerki, o których lubieżnej mimice mówiono po kryjomu w całym Paryżu.
Duthil kończył słowami:
— Tancerki te przyciągną tłum gości do księżnej... będzie tłok w pałacu. A czy wiecie państwo że księżna już porzuciła malarstwo?... Obecnie zajmuje się chemią. Ztąd pełno anarchistów u niej bywa. Zdaje mi się, że od jakiegoś czasu rozkochała się w tobie, panie Hyacyncie?...
Przez cały czas śniadania Hyacynt milczał, z wyrazem twarzy wyrażającym znużenie i oderwanie.
— Działa na mnie zabijająco — raczył odpowiedzieć. — Jeżeli pójdę dziś do niej, to jedynie dla widzenia się z moim przyjacielem... z młodym lordem Elson, który z Londynu zaprosił mnie listownie na owo przedstawienie, chce koniecznie spotkać się dziś ze mną u księżnej. Wyznaję przytem, że salon księżnej jest obecnie jednem z rzadkich miejsc w Paryżu, gdzie można jeszcze z kim rozmawiać.
— Jak widzę — zapytał z ironią sędzia — zawsze jeszcze należysz do ich obozu?...
Hyacynt, bynamniej niezmięszany, powiódł zwolna oczyma i z wymuszonym tonem wyższości, raz jeszcze objawił swe wyznanie wiary:
— W czasach obecnych, gdy wszędzie się spotyka tylko kał i nikczemność, człowiek szanujący siebie musi być anarchistą...
Wszyscy się roześmieli, znajdując że Hyacynt jest nieskończenie zabawny. Zwłaszcza baron, pieszczący syna, lubił rozśmieszać znajomych opowiadaniem, że jest ojcem anarchisty. Generał rzadko kiedy znosił spokojnie tego rodzaju odezwania się młodzika, a często wpadał w gniew, żądając zagłady społeczeństwa podobnie niedorzecznego, by mieć takie potomstwo. Za to sędzia, który chciał się wyspecyalizować w kwestyach, mających łączność z anarchizmem, nie pomijał okazyi dyskutowania z Hyacyntem. Zapalał się i bronił zagrożonej cywilizacyi, rzucając potępienie na armię zniszczenia i rzezi, jak nazywał anarchistów. Tymczasem wszyscy przysłuchiwali się rozmowie, z pobłażającym uśmiechem, rozkoszując się wybornym pasztetem z kaczych wątróbek. Wreszcie baron załagodził dyskusyę słowami:
— Zapewne, tak, wiele jest złego, wiele biedy, lecz jakoś to będzie i wszystko się ułoży. Możnaby to nawet przyśpieszyć i coś zrobić, lecz co?... Nikt nie wie i nikt nie posiada gotowej formuły. Niektóre zmiany są pożądane i z góry się na nie zgadzam. Naprzykład, należałoby dbać o poprawienie losu klasy roboczej, lecz na to najlepszym sposobem jest zakładanie dobroczynnych instytucyj, coś w rodzaju naszego Przytułku dla inwalidów pracy. Ale niewszyscy są tego zdania i żądają od nas za wiele, wprost rzeczy niemożliwych.
Podano deser. Ożywiona dotychczas rozmowa chwilowo przycichła, jakby konieczna pauza, po wybrednem i obfitem śniadaniu. Zdawało się że każda z osób zebranych dokoła stołu, dała się chwilowo ująć własnym myślom i troskom, co ujawniło się na twarzach. Lekkomyślny Duthil miał znów wystraszone oczy, pełne niepokoju, co będzie, jeżeli groźba zapowiedziana w dzienniku, stanie się rzeczywistością. Baron zachmurzył się gniewnie, nie znalazł bowiem jeszcze sposobu zdobycia w teatrze roli, mającej zadowolnić zachciankę Sylwii. Czuł, że ta kobieta może się stać jego zgubą i on, silny, dumny z posiadanej władzy, uznawał się za bezbronnego wobec zmysłowej żądzy, jaka opanowała go i gryzła. Lecz dramat wewnętrznych uczuć najwyraźniej zarysował się na twarzach baronowej, Kamilli i generała. Matka i córka, rywalizując z sobą o mężczyznę, którego obie kochały, nienawidziły się, wydzierając go sobie wzajemnie. Każdy z biesiadników, pogrążony w swych myślach, z trudnością brał udział w leniwiejącej rozmowie. Kończono deser, obierając złotemi nożykami owoce, skubiąc winogrona świeżo zerwane, wybierając takowe wśród przeróżnych ciast i cukrów zastawionych na stole, dogadzano już tylko łakomstwu, zadowolniwszy apetyt.
Podczas gdy służba stawiała kubki do płukania ust, jeden z lokajów zbliżył się do krzesła baronowej, szepcząc coś po cichu, na co odpowiedziała mu półgłosem:
— Wprowadź do salonu, zaraz tam przyjdę.
A głośniej objaśniła zebranym:
— Ksiądz Fromont przyszedł i chce się zemną widzieć. Wszak państwo wszyscy go znacie?... To prawdziwie święty człowiek, mam dla niego najszczerszą sympatyę.
Jeszcze chwilę pozostano za stołem, lecz wreszcie opuszczono jadalnię, przesyconą wonią potraw, win, owoców i róż. Ogień na kominku przestał płonąć a przepalone, zwęglone kloce drzewa żarzyły się i osypywały popiołem. Na stole mniej było symetryi w rozstawionych kryształach i srebrach, lecz całość pokoju nie przestała tchnąć wesołością wiosny i łagodnym kolorytem barw blado oświetlonych, niepewnych blaskiem dnia dzisiejszego.
W pośrodku saloniku niebiesko-srebrnego, stał Piotr i zaczynał żałować, iż przyszedł w tej porze, bo właśnie zobaczył na jednym ze stołów tacę z przygotowaniem do czarnej kawy i likierów. Zmięszał się, gdy do saloniku weszli tłumnie i prawie hałaśliwie wszyscy uczestnicy śniadania. Oczy mieli świecące, policzki różowe ludzi sytych i zadowolonych. Zakłopotanie Piotra trwało krótko, poczuł bowiem w sobie silnie rozniecony płomień niesienia pomocy potrzebującym, zdawało mu się tylko, iż rażącem jest mówić wśród tego zbytku i zadowolenia o czarnej nędzy, o głodzie, o zimnie i cuchnącym od brudu domu, w którym spędził dzisiejszy poranek. Tu, w tym pałacu, jakże jest odmiennie, jak ciepło, jasno, pachnąco i bogato, a wśród nadmiernego zbytku, jaką wesołością tchną ci ludzie, wracający od suto zastawionego śniadania!
Baronowa i Gerard, pierwsi powitali księdza Piotra, będącego dobrym znajomym pani de Quinsac, przez nią został on przedstawiony państwu Duvillard, w chwili gdy Ewa postanowiła przejść na wiarę katolicką. Piotr zaczął się uniewinniać że przyszedł o niewłaściwej godzinie, lecz baronowa rzekła uprzejmie:
— Zawsze cię mile witamy, szanowny księże... Zaraz wrócę, by z panem pomówić, lecz chwilowo proszę mi pozwolić zająć się moimi gośćmi...
Odeszła ku tacy, by wraz z córką podać kawę i likiery, a Gerard pozostał z Piotrem, mówiąc mu o Przytułku dla inwalidów pracy, gdzie spotkali się niedawno, podczas uroczystego położenia kamienia węgielnego pod nowo budowany pawilon. Przytułek składał się dotychczas tylko z czterech pawilonów, lecz według planu miało ich być dwanaście. Obszar gruntu w Gennewilliers, darowany instytucyi przez miasto, dozwalał na takie rozwinięcie. Zbierano więc składki i robiono hałaśliwą reklamę w prasie, by ogół wiedział, iż burżuazya, którą skrajne stronnictwa posądzają o egoistyczne używanie posiadanych bogactw, czyni wysiłki, by przynieść pomoc i ulgę potrzebom klas pracujących. Ofiary pieniężne sypały się z hojnością, a baron Duvillard świeżo złożył sto tysięcy franków, na nowo wznoszący się pawilon. Lecz dwie trzecie z zebranych dotąd składek, użyto na postawienie wspaniałej kaplicy, jaśniejącej już w pośrodku gruntu należącego do instytucyi, na półwyspie Gennevilliers. Damy opiekujące się instytucją, a było ich przeszło dwadzieścia wybranych wśród najbogatszych kół towarzyskich Paryża, miały za zadanie, zbieranie funduszów koniecznych dla istnienia Przytułku. Wywiązywały się z obowiązku za pomocą kwest i bazarów. Rozwój instytucji rozpoczął się wszakże dopiero z chwilą, gdy zwolniono damy opiekunki od kłopotliwej administracyi, powierzywszy całą organizację deputowanemu Fonsègne, który był zarazem naczelnym redaktorem „Globu“, oraz człowiekiem nadzwyczajnej obrotności w prowadzeniu interesów. Dziennik bezustanną szerzył propagandę na rzecz Przytułku dla inwalidów pracy, odpierał umiejętnemi artykułami napaści rewolucyonistów, dowodząc, jak niewyczerpaną i hojną jest dobroczynność klas przodujących, a podczas ostatniej walki przedwyborczej, „Glob“, sławiąc dobrodziejów instytucyi, przysłużył się im niemało do łatwiejszego uzyskania mandatów poselskich.
Kamilla zbliżyła się do Piotra, niosąc filiżankę czarnej kawy.
— Czy można pana poczęstować? — spytała.
— Nie, dziękuję pani.
— To może kieliszeczek likieru?...
— Nie, dziękuję.
Gdy już wszyscy zostali obsłużeni, baronowa wróciła, pytając uprzejmie:
— A teraz, niechaj szanowny pan zechce powiedzieć, w czem mogę mu być pożyteczną?...
Piotr uczuł się tak silnie wzruszony, iż z bijącem sercem przystąpił do przedstawienia sprawy swego protegowanego. Mówił prawie cicho, bo głos z trudnością przechodził mu przez ściśnięte gardło:
— Przybywam z wielką prośbą, lecz zarazem z ufnością w dobroć pani. Dziś rano widziałem rzecz okropną i dotąd pozostaję pod wrażeniem tego com widział. Pani nie może mieć pojęcia o takiej straszliwej nędzy, jaką napotkałem w domu przy ulicy des Saules, po drugiej stronie Montmartru. Dusza mi się wzdrygnęła, patrząc na nędzę i cierpienia ludzi tam mieszkających. Całemi rodzinami giną z głodu i z zimna... mężczyźni uganiają się za pracą, której znaleźć nie mogą, matki rozpaczają, nie mając kropli mleka dla niemowląt, dzieci, ledwie że osłonięte łachmanami, kaszlą, sine od zimna... Lecz widziałem tam jeszcze rzecz straszniejszą... na strychu, bez drzwi i okna, legł od paru miesięcy stary robotnik, niemający już sił do pracy i powolnie kona z niedostatku, na gnijącym barłogu, na którymby zwierzę nie chciało się położyć!
Opowiadając, Piotr silił się dobierać słowa, by nie przerazić rozpieszczonej zbytkiem kobiety, a pomimo to, czuł całą niestosowność wywołanego obrazu nędzy, wśród tych ludzi opływających w rozkosze i radości tego świata. Jakżeż mógł przyjść tutaj, o tej godzinie, wszak łatwo się było domyśleć, że zastanie baronową w trakcie śniadania, lecz nie przypuszczał, by miała gości i by trafił w chwili, gdy zadowolone ich żołądki, delektować się będą aromatyczną kawą. Pomimo wyrzutów, jakie sobie czynił w skrytości, mówił dalej, nawet coraz głośniej, coraz namiętniej, bo ogarniał go bunt na wspomnienie widzianej nędzy, opowiedział wreszcie wszystko, wymienił nazwisko Laveuve’a i w imię miłości bliźniego, żądał pomocy i ratunku. Okrążono go i słuchano. Wyraźnie widział przed sobą barona, generała, Duthila, sędziego. Popijając małemi łykami gorącą kawę, spokojnie milczeli.
— Zna teraz pani całą okropność położenia nieszczęsnego Laveuve’a. Znam dobroć pani serca, liczę zatem, iż ten stary, umierający człowiek dozna natychmiastowej pomocy. Trzeba go zabrać z jego strychu. Trzeba, by dziś jeszcze został przyjęty do Przytułku dla inwalidów pracy; ma wszystkie po temu kwalifikacye i miejsce słusznie i naturalnie tam mu się należy.
Łzy zwilżyły piękne oczy Ewy. Przykro jej było, iż musiała słuchać tak smutnej historyi, właśnie w chwili, gdy serce miała wezbrane radością obiecanej miłosnej schadzki z Gerardem. Jakże żałowała, iż piastuje godność prezydentki komitetu Przytułku! Lecz podjęła się tego, będąc pewną, iż Fonsègne zwolni ją od wszystkich kłopotów administracyjnych. Wszak postawiła to za nieodzowny warunek, dość mając zajęcia około własnej swej osoby. Lecz wrażliwa a przytem z natury nieudolna i mięka, szepnęła wzruszona:
— Szanowny księże, całem sercem współczuję temu nieszczęśliwemu... Lecz proszę wierzyć, iż nic, ale to zupełnie nic nie mogę dla niego uczynić... A nawet zdaje mi się, że sprawa tego Laveuve’a już była przedstawiona w naszym komitecie. Pan zapewne wie, iż przed pomieszczeniem kogoś w Przytułku, zbieramy szczegółowe wiadomości, chcąc mieć pewność, że wspomagamy zasługującą na to jednostkę. Wybieramy w tym celu delegowanego, który składa nam raport... Panie Duthil, zdaje mi się, że pan się podjąłeś sprawdzenia sprawy Laveuve’a?...
Zapytany Duthil, kończąc kieliszek chartreuse’y, odpowiedział:
— Tak, rzeczywiście, ja się tem zajmowałem, szanowny księże. Upewniam, że cię oszukano, grając komedyę. Laveuve nie jest chory a jeżeli mu dałeś jakie pieniądze, to zaraz po twojem wyjściu pobiegł do szynku i przepił je natychmiast. Wiem, że jest nałogowym pijakiem a przytem odznacza się jak najgorszym sposobem myślenia. W ustach ma tylko przekleństwa dla nas wszystkich i z bezczelnością ryczy na całe gardło, że gdyby mógł, toby burżuazów wysadził w powietrze! Wreszcie ten pański protegowany gardzi naszym przytułkiem. Powiada, że to więzienie strzeżone przez zakonnice, napędzające do modlitwy, klasztor dla bab a nie dla ludzi chcących zachować wolność rozporządzania czasem. Oświadczył, że nie chce być zamknięty wśród murów, gdzie obowiązkowo drzwi się tarasują o godzinie dziewiątej wieczorem. Takich Laveuve’ów jest mnóstwo! Wolą zimno, głód, śmierć — byle na swobodzie. Wyznaję, że nie rozczulam się nad losem tego rodzaju ludzi. Niechajże zdychają pod płotem, skoro nie umieją ocenić naszego miłosierdzia. Przeklinają nas, chociąż im dajemy ciepły przytułek, nie chcą jeść podanej im strawy, niechże więc giną z głodu, podług własnej fantazyi.
Generał i sędzia przytakująco poruszyli głowami, lecz baron chciał się okazać wspaniałomyślniejszym:
— Nie podzielam tego zapatrywania. Człowiek pozostaje człowiekiem i należy go ratować nawet wbrew jego woli.
Ewa, zrozpaczona myślą, że sprawa Laveuve’a może jej popsuć całe popołudnie, postanowiła znaleźć przyczynę, dozwalającą się jej usunąć.
— Ja nic nie mogę... Mam ręce związane... Szanowny księże, wszak nie wątpisz w moje dobre chęci... w moją ochotę uczynienia zadość twemu życzeniu?... Lecz muszę się stosować do naszego statutu... Za kilka dni zbierze się komitet, a bez zezwolenia komitetu, nic nie mogę decydować, zwłaszcza w sprawie już raz rozpatrywanej i przesądzonej...
Po chwili zaś dodała z nagłą energią:
— Mojem zdaniem, najlepiej będzie, jeżeli zechcesz, szanowny księże, udać się do pana Fonsègne, naszego administratora. W razach nadzwyczajnych, pan Fonsègne ma prawo osobiście decydować, przytem wszystkie damy opiekunki Przytułku pokładają w nim nieograniczone zaufanie i zwykle zatwierdzają bez rozpatrywania wszelkie sprawy wprost przez niego załatwione.
Duthil zaś objaśnił:
— Fonsègne będzie dziś w Izbie, zatem tylko tam go pan znajdziesz. Ale posiedzenie w Izbie będzie burzliwe i wątpię, byś pan zdołał rozmówić się z nim w tej sprawie...
Zasmucone serce Piotra ożywiło się nadzieją. Postanowił poszukać Fonsègne’a i otrzymać pozwolenie umieszczenia Laveuve’a w Przytułku. Tak, nieszczęsny starzec musi dziś jeszcze znaleźć schronienie i nazawsze wyzwolić się z okropnego położenia. Piotr byłby natychmiast pożegnał baronową, gdyby nie Gerard, który zaczął mu dawać wskazówki, jak należało skutecznie oddziałać na administratora dobroczynnej instytucyi, radził, by go nastraszyć, mówiąc, jak nieprzyjemną będzie sprawa Laveuve’a, jeżeli dojdzie do wiadomości prasy rewolucyjnej, która nieomieszka wyzyskać tak wybornej okazyi do nowej napaści.
Goście państwa Duvillard zaczynali się rozchodzić. Generał spytał się przy pożegnaniu siostrzeńca, czy go dziś zobaczy w domu matki, był to bowiem dzień przyjęcia u pani de Quinsac. Młodzieniec chciał dać odpowiedź wymijającą, lecz silnie się zmięszał, spostrzegłszy, iż Ewa i Kamilla patrzą na niego wzrokiem badawczym. Sędzia Amadieu opuścił salon, mówiąc, że się śpieszy, bo ma ważną sprawę w trybunale. Duthil wyszedł prawie równocześnie, by udać się do Izby. Baron, odprowadzając go ku drzwiom, szepnął:
— Zobaczymy się u Sylwii pomiędzy czwartą a piątą?... Przyjdź tam, proszę... Opowiesz mi, co się działo w Izbie skutkiem artykułu Sagniera. Trzeba, żebym wiedział a nie mam czasu być sam, bo muszę iść do ministeryum sztuk pięknych dla załatwienia sprawy z Komedyą francuzką. Prócz tego, mam mnóstwo innych rzeczy na głowie...
— Dobrze, zobaczymy się u Sylwii, jak zwykle... pomiędzy czwartą a piątą.
To rzekłszy, deputowany pożegnał się z baronem i podążył ku Izbie, chwycony niepokojącemi myślami, w jaki sposób zostanie załatwiona niemiła kwestya afrykańskiej kolei żelaznej.
Biesiadnicy śniadania rozproszyli się teraz po mieście, każdy zajęty swemi kłopotami, żądzami, porwany wirem zwykłych zajęć i pędzony w gorączkowym pościgu upragnionych zdobyczy, rwący się ku nim, chociażby po karkach innych, słabszych i mniej zaprawnych do walki przebojem. Nikt z tych ludzi nie pamiętał już o dopiero co słyszanej historyi Laveuve’a, steranego wiekiem i pracą robotnika, konającego na cuchnącym barłogu.
Kamilla, nie spuszczając wzroku z twarzy matki i Gerarda, spytała:
— Mamo, wszak nas zaprowadzisz na dzisiejszy koncert do księżnej?
— Tak, zapewne... Lecz nie będę mogła z wami pozostać. Otrzymałam list od Salmona. Muszę być u niego o godzinie czwartej. Wiesz, że potrzebuję sukni, zatem pominąć godziny przez niego oznaczonej...
Kamilla odgadła kłamstwo, po lekkiem drżeniu w głosie matki.
— Tak?... Zdawało mi się, że przymierzenie sukni u Salmona wypada jutro. Zatem po przedstawieniu u księżnej, trzeba będzie zajechać do Salmona, by cię zabrać do domu?...
— Nie, to byłoby zbyteczne... Wreszcie, nigdy się nie wie, o której godzinie skończy się przymierzanie sukni... czasami trzeba czekać... Nie, nie przyjeżdżajcie po mnie, bo wyszedłszy od Salmona, mam sprawunki...
Czarne oczy Kamilli zamigotały błyskawicami tłumionej wściekłości. Była teraz pewną, że mają umówioną schadzkę. Siliła się, by wynaleźć jaką możliwą przeszkodę, lecz nie śmiała jawnie z tem wystąpić. Błagała Gerarda wzrokiem, lecz ten odwrócił głowę i zabierał się do wyjścia.
Piotr, jako częsty gość domu, poznał już rzeczywisty stan rzeczy i odczuwał całą okropność niemego dramatu, toczącego się teraz pomiędzy matką i córką.
Hyacynt, wciąż milcząc, spoczywał wyciągnięty w fotelu, wysysając pastylkę eterową. Był to jedyny likier, na jaki sobie pozwalał. Niespodziewanie zabrał głos:
— Ja wiem, że pójdę na wystawę „Towarzystwa Lilii“. Wszyscy tam dziś będą. Zwłaszcza jeden z obrazów jest zajmujący: „Zgwałcenie duszy“. Niepodobna jest niewidzieć czegoś podobnego!
— Mogę was zawieźć na tę wystawę — rzekła baronowa. Przed koncertem u księżnej, możemy rzucić okiem na obraz, o którym mówisz.
Kamilla zwykle szydziła z malarzy symbolistów, tym razem wszakże, w nadziei, że zdoła opóźnić a może nawet popsuć schadzkę matki z Gerardem, ucieszyła się z projektu:
— Wybornie... wybornie! Pojedziemy na wystawę!
Twarz jej nagle złagodniała, pytając Gerarda.
— A pana nie interesują obrazy, które pojedziemy zobaczyć?...
— Wyznaję że nie! — odpowiedział. — Potrzebuję się przejść... Odprowadzę księdza Piotra do Izby.
To rzekłszy, pożegnał matkę i córkę, pocałowawszy każdą z nich w rękę. By doczekać czwartej godziny, miał zamiar pójść do Sylwii, gdzie zawsze był dobrze widziany, od czasu przelotnie spędzonej z nią nocy.
Wyszedłszy z pałacu, Gerard odetchnął świeżem powietrzem, mówiąc do Piotra:
— Ach, jak przyjemnie się orzeźwić! U nich było za gorąco i za duszno. Za wiele kwitnących roślin. Zapach kwiatów sprowadza mi ból głowy...
Piotr czuł się nieco odurzony i ociężały atmosferą zbytku panującego w pałacu Duvillard. Wychodząc ztamtąd, zdawało mu się zawsze, iż miał złudzenie ciepłego, pachnącego raju, zamieszkanego przez wybrańców losu. Lecz dzisiaj roznamiętniło go to w gorączkowej chęci niesienia pomocy nieszczęsnemu Laveuve’owi. Myślał, w jaki sposób postąpi, by uzyskać od Fonsègne’a natychmiastowe przyjęcie starca, do Przytułku dla inwalidów pracy i prawie nie słyszał Gerarda, mówiącego z czułością o swej matce. Przeszli całą długość majestatycznego dziedzińca, brama od ulicy zamknęła się za nimi i dopiero w jakiś czas, Piotr, oprzytomniawszy, przypomniał sobie, że najniespodziewaniej, ujrzał przed pałacem Duvillard postać Salvata. Stał na przeciwległym chodniku i wpatrywał się w monumentalną bramę, po za którą domyślał się nieprzebranych skarbów złota i wszelkiego bogactwa. Piotr drgnął z zadziwienia i obejrzał się, chcąc dostrzedz i przeniknąć, dlaczego ten zgłodniały człowiek, którego dziś widział po raz pierwszy, zatrzymał się przed tą siedzibą rozkoszy i władzy. Lecz postać człowieka znikła, może zląkł się spotkania, nie chciał być widziany, więc już się oddalił w stronę przeciwną. Piotr popatrzył i zdawało mu się, że poznaje Salvata, lecz widząc tylko plecy oddalającego się powoli człowieka, zaczął powątpiewać i wreszcie pomyślał, że musiał się omylić.




III.

Stanąwszy przed pałacem Bourbonów, Piotr spostrzegł, że nie posiada karty wejścia. Chciał już wprost zapytać o deputowanego Fonsègne, chociaż nie znał go osobiście, gdy zobaczył w sieni Mège’a, deputowanego kolektywistę, z którym poznał się bliżej w czasach, gdy cały był oddany spełnianiu miłosiernych uczynków w dzielnicy Charonne.
— Jakto... pan tutaj? — zawołał Mège. — Czyżbyś przyszedł nas nawracać?...
— Nie, ale chcę się widzieć z panem Fonsègne. Sprawa pilna. Chcę, by dziś jeszcze umieścił nieszczęśliwego starca w Przytułku dla inwalidów pracy.
— Fonsègne... niewiem, czy już przyszedł... lecz zaraz się dowiemy.
To mówiąc, zatrzymał przechodzącego młodego człowieka, podobnego w ruchach do uwijającej się myszy.
— Massot... przedstawiam ci księdza Piotra Fromont, który chce pomówić z twoim szefem.
— Mój szef jeszcze nie przyszedł. Zostawiłem go w biurze redakcyi, lecz po skończonej robocie zobaczymy go tutaj. Przybędzie najwyżej za kwadrans.
Mège wprowadził Piotra do poczekalnej sali, „des Pas-perdus“. Od gołych ścian zimnej i olbrzymiej sali, odbijały bronzowe grupy Laokoona i Minerwy, a przez wysokie okna wychodzące na ogród, wpadało blade światło mrocznego dnia kończącej się zimy. Sala już była pełna i jakby ogrzana niespokojnym oddechem i gorączkowemi ruchami zebranych ludzi. Tworzyły się grupy, rozstrzeliwały, biegano, nawoływano się, niecierpliwsi przebojem przeciskali się wśród tłumu, złożonego przeważnie z deputowanych i dziennikarzy, lecz także z publiczności przybyłej przez ciekawość. Wrzawa się wzmagała, toczyły się rozmowy przyciszone a także i krzykliwe, grzmiały wybuchy śmiechu, krzyżowały się pytania, wykrzykniki, a wszyscy giestykulowali w gorączce i pośpiechu.
Ukazanie się Mège‘a spotęgowało panujący hałas i zamięszanie. Mège był wysoki, ascetycznie chudy, opuszczony w ubraniu i, na wiek swój, staro wyglądający, miał bowiem lat czterdzieści pięć a był już zużyty i tylko w oczach zachował młodzieńczą energię. Oczy te błyszczały z po za szkieł binokli wiecznie osadzonych na cienkim nosie w kształcie ptasiego dziobu. Zawsze zakaszlany, często krztusił się, mówiąc, lecz głos posiadał gorący, zdawało się, że żyje tylko siłą woli, podtrzymany ideą ujrzenia marzonej szczęśliwości przyszłych pokoleń. Mège był synem ubogiego lekarza z północnej Francyi a przybywszy za młodu do Paryża, zarabiał jak mógł na życie, wysługując się w redakcyach niektórych dzienników, lecz jeszcze za Cesarstwa zaczął słynąć jako mówca na zebraniach publicznych. Po wojnie, dostał się do Izby i zajął naczelną rolę wśród kolektywistów, ceniących w nim wodza pełnego wiary w przekonania i przyszłość swej partyi. Mège nie zawiódł oczekiwania swych stronników, wiódł walkę zaciętą, rozwinął energiczną działalność i zbrojny w potrzebną wiedzę, bronił swych poglądów z dzikim uporem doktrynera, który świat urządzał na swój sposób, jedyne dla niego zbawienie i przyszłość widząc w kolektywizmie. Z chwilą jak został deputowanym, socyaliści innych obozów nazywali go retorem pragnącym wszystkich nawrócić na swoją wiarę, by módz światem rządzić z dyktatorską bezwzględnością.
— Czy pan wiesz, na co się zanosi? — spytał Piotra. — Ładna historya! Lecz cóż pan chcesz, brniemy w błocie po uszy!
Mège polubił Piotra, widząc jego dobroczynną działalność wśród biednej ludności przedmieścia Charonne. Chociaż to był ksiądz, z bezstronnością podziwiał jego słodycz obejścia z nieszczęśliwymi i jego gorące pragnienie polepszenia społecznego ustroju. Piotr zaś, ze swej strony sympatyzował z tym marzycielem i autokratą, chcącym ludzi uszczęśliwić, nawet wbrew ich własnej woli. Wiedział przytem, iż Mège jest ubogi i że ukrywa niedostatek panujący w swym domu, gdzie ciche pędził życie w towarzystwie żony i czworga dzieci, które gorąco miłował.
— Domyślasz się pan — mówił znów Mège — iż nic nie mam wspólnego z Sagnierem. Lecz skutkiem artykułu, jaki dziś wydrukował, grożąc, że ogłosi nazwiska ludzi, którzy pobrali łapówki, nie chcę, by nas posądzano o jaką zmowę... Oddawna domyślałem się wstrętnych brudów, w tej szachrajskiej sprawie afrykańskiej kolei żelaznej. Ciągnie się to przeszło trzy lata, a teraz może z tego wyniknąć obalenie ministeryum. Dwóch członków gabinetu jest zamięszanych... Barroux i Monferrand... byli ministrami w czasie tej sprawy, puszczonej przez barona Duvillard... obecnie znów zajmują miejsca w gabinecie... trzeba ich więc zmusić do powiedzenia nam, jaką odegrali rolę?... Wogóle niech nas objaśnią o tem, co było... może nawet dobrze na tem wyjdą... lecz niech zabiorą głos. Dłużej milczeć im niewolno... wreszcie zmuszę ich, by mówili, bo zapowiedziałem, że zainterpeluję ich dzisiaj.
Wzburzenie i popłoch panujący w przedsionku sali posiedzeń pochodził właśnie skutkiem zapowiedzianej interpelacyi Mège’a. Wiedziano, iż to nastąpi z powodu skandalicznego artykułu ogłoszonego w „Głosie ludu“. Piotr zaczynał się obawiać, iż cała ta historya spadła nie w porę, bo może mu utrudnić spełnienie zadania, z jakiem tu przyszedł. Zajęty myślą o wyratowaniu Laveuve’a od głodu i śmierci, prawie że nie słyszał dowodzeń Mège’a. Lecz przedłużająca się rozmowa deputowanego skrajnej lewicy z księdzem poczynała zwracać uwagę, patrzano na nich i śmiano się na głos. Mège ruszył pogardliwie ramionami i rzekł do Piotra:
— Jacy głupi! Wyobrażają sobie, że każdego księdza gotów jestem podrzeć na sztuki!... Żałuję, że nie mogę dłużej z panem rozmawiać, lecz muszę iść... a pan niechaj usiądzie... Fonsègne przyjdzie... bądź pan spokojny... przyjdzie...
Rzekłszy to, rzucił się w tłum, a Piotr, uznawszy iż dogodniej będzie czekać, siedząc, znalazł miejsce na ławce przy ścianie i z zaciekawieniem przypatrywał się hałaśliwej scenie, jaką miał przed oczyma. Przypadkowo był świadkiem przygotowującego się kryzysu parlamentarnego a podniecenie, jakie ta okoliczność wywołała, tak go zajmowało, iż chwilowo zapomniał o konającym Laveuve. Umysł Piotra pozostawał jeszcze pod wrażeniem dopiero co przebytej katastrofy panamskiej, której dramatyczne fazy śledził, jak człowiek oczekujący lada chwila ostatecznego kataklizmu, mającego rozprządz istniejący ustrój społeczny. Lecz oto nowa, mała Panama, zaczynała być na dobie, niosąc z sobą te same złowrogie wróżby. Prawda, iż po wszystkie czasy wrzały w parlamentach bójki około pieniężnych nadużyć, lecz obecnie było to niebezpieczniejsze, mogło się stać śmiertelnym ciosem, skutkiem społecznego naprężenia i rozdrażnienia umysłów. Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej, była drobnem bagienkiem w porównaniu z Panamą, lecz ten sam cuchnący odnawiając wyziew, zaniepokoiła Izbę, rozniecając obawy, wzruszenia, a także gniew przypomnieniem przebytego brudu. W rzeczywistości, szykowała się okazya do jeszcze jednej, zwykłej politycznej utarczki, zaostrzającej chciwą zaborczość poszczególnych stronnictw łaknących pochwycenia władzy. Szermierka kończyła się zazwyczaj zwaleniem ministeryum i ustanowieniem innego. Lecz po za szturmującymi, po za rozgorączkowanemi ambicyami tej garści przedstawicieli ludu, jakże nieszczęsną ofiarą stawał się tenże lud, przez nich obałamucony, zdobyty, jęczący w cierpieniach i nędzy.
Piotr spostrzegł, że obok niego na ławce usiadł Massot. Przyszedł dziś do Izby w nadziei znalezienia ciekawego artykułu. Przeczuwał, że posiedzenie będzie burzliwe, więc śledził pilnie przedwstępne starcia, notując spostrzeżenia, nie pomijając nikogo, przysłuchując się tu i owdzie, a teraz przyszła mu ochota wywiedzieć się, po co przyszedł ten ksiądz, nic niemający wspólnego z roznamiętnionym tłumem zebranym w tej sali.
— Niechaj się pan zdobędzie na trochę cierpliwości — rzekł uprzejmie, z miną człowieka kpiącego z każdej rzeczy. Mój szef zaraz się zjawi. Domyśla się on, że będzie dziś łaźnia. A może pan przybywa z prowincyi?... I jest pan jednym z wpływowych wyborców mojego szefa?...
— Nie, nie, mieszkam w Paryżu i pragnę pomówić z panem Fonsègne, by go uprosić o natychmiastowe przyjęcie chorego starca do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach tak, rozumiem! Lecz miło mi powiedzieć, że i ja jestem paryżaninem. Tak, tak, jestem dzieckiem Paryża!
To mówiąc, głośno się roześmiał. Był on rzeczywiście dzieckiem paryzkiego bruku. Ojciec jego posiadał aptekę w dzielnicy Saint-Denis, on zaś był niegdyś uczniem w liceum Charlemagne, lecz szkół nie ukończywszy, zaczął pracować na własny kawałek chleba a gdy różne próby się nie udały, rzucił się na dziennikarstwo, zaledwie że znając ortografię. Miał obecnie lat trzydzieści a już od lat dwunastu żył zaczepiony przy tym lub innym dzienniku, wszędzie bywając i spowiadając tych a odgadując tamtych. Wiele widział i do wszystkiego nabrał odrazy, nie wierzył w wielkich ludzi, utrzymując, że prawda nie istnieje, ale z obojętnością godził się na złość i głupotę ogólną. Wyrzekłszy się pretensyj literackich, szczycił się wyrozumowaną pogardą względem literatury. Nie był wszakże głupi i umiał o byle czem pisać w byle jakim dzienniku, wolny od wszelkich przekonań i wierzeń, dumny, że wypowiada co chce i co ma do powiedzenia publiczności, postawił jednak samemu sobie warunek: bawienia, albo rozciekawiania czytelników.
— To pan zna Mège’a? — zapytał Piotra. — Typowy egzemplarz! Stary dzieciak, chimeryczny marzyciel w skórze zajadłego sekciarza! Badałem go przez czas dłuższy i zbadałem do głębi... Nie wiadomo od ilu lat cieszy się nadzieją, że nie dalej, jak za kilka miesięcy, stanie na czele rządu i z dnia na dzień zadekretuje ogólną szczęśliwość, za pomocą kolektywizmu, który nastąpi po dzisiejszym ustroju kapitalistycznym, jak dzień następuje po nocy. Dziś będzie interpelować ministeryum, by obalić Barroux i zająć jego miejsce a tem samem przyśpieszyć wprowadzenie swego systemu... Teraz nieprzyjacielem, przeciwnikiem, jest dla niego Barroux, a gdy tego pokona, z równą zaciętością nacierać będzie na każdego innego prezesa ministeryum. To zwykła jego taktyka. Ileż razy słyszałem własne jego obliczenia, zawsze zmierzające do tego samego celu, obalić, by zająć miejsce obalonego. Lecz na nieszczęście, tylko do połowy plan mu się udaje. Ministerya padają z łatwością, lecz do władzy dochodzą inni, a kolej na Mège’a może nigdy nie nadejdzie!...
Massot znów się roześmiał, a zniżywszy głos mówił dalej:
— A twórcę dzisiejszego artykułu, Sagniera, czy pan zna?... Nie... To patrz pan... widać go ztąd wybornie... Ryży, z karkiem jak u byka, z wyglądu zupełny rzeźnik... Stoi oto tam, w kółku ludzi, o wytartych tużurkach i coś rozprawia pomiędzy nimi...
Piotr dojrzał wreszcie naczelnego redaktora „Głosu ludu“. Sagnier miał wielkie, odstające uszy, grube wargi i nos, a w wypukłych jego oczach trudno było dopatrzeć się wyrazu.
— Tego także znam do gruntu. Pracowałem pod jego dyrekcyą w „Głosie ludu“, jak obecnie pracuję w „Globie“, przy boku Fonsègne’a... Jednej tylko rzeczy dotąd o nim niewiem i nikt nie wie, a mianowicie, zkąd się wziął ten człowiek?... Przez dłuższy czas tkwił w różnych redakcyach i nie mógł wyleźć na wierzch, chociaż pożerała go szalona ambicya i żądza używania. Wreszcie natrafił na pomysł i po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę, przedstawiając publiczności nowego Ludwika XVII. Poruszył już wtedy sporo brudów, a chociaż w Delfina nikt nie uwierzył, Sagnier zdobył sobie przy tej okazyi pewne imię. Zaraz otoczył je reklamą, afiszując się jako rojalista. Wkrótce potem przeszedł do obozu ludowego i wystąpił z socyalizmnem katolickim, mającym pomścić krzywdy i ze sprawiedliwością chrześciańską zapanować nad światem. Od tej chwili Sagnier pisuje wrogie artykuły przeciwko rzeczypospolitej i wolnomyślności, gromi zdrożność obyczajów, potępia współczesną epokę, i w imię sprawiedliwości piętnuje ludzi, chcąc ich umoralnić. Rozpoczął tę kampanię seryą portretów wszystkich finansistów. Czegoż tam nie było w tych paszkwilach! Ile plotek, ile bezpodstawnych oskarżeń! Dziwić się można, iż go nie pociągnięto do odpowiedzialności kryminalnej... lecz stało się wprost przeciwnie... Sagnier zebrał całą seryę wydrukowanych pojedynczo portretów i puścił je ponownie w świat w formie książki... powodzenie było olbrzymie, a przedewszystkiem hałaśliwe. Zachęcony, bieży dalej tą samą drogą. Założył „Głos ludu“, w czasie skandalicznej sprawy panamskiej i pod pozorem sprawy publicznego sumienia, karmił swych czytelników najwstrętniejszemi odpadkami cuchnących oszczerstw. Dziennik redagowany pod dyrekcyą tego człowieka, był i pozostał kanałem przepływu wszystkich nieczystości, a gdy kał rzednieje, Sagnier sztucznym go zastępuje i zasila, byle warcholić i hałasem przyciągać gapiów ku zadowoleniu swej pychy a przedewszystkiem swej kasy.
Massot mówił to wszystko spokojnie, chwilami wybuchając śmiechem, bo pomimo swego zimnego szyderstwa, żywił w głębi uznanie dla tak wpływowego człowieka, jakim był Sagnier.
— Tak, rozbójnik z niego, lecz zarazem jaki dzielny człowiek! Pychę posiada szaloną i na wszystko jest gotów, byle ją zadowolić. Powiedzieć, że niedawno postarał się o popularność na hallach! Gawiedź uliczna jest po jego stronie. A może on rzeczywiście wierzy w swoją misyę posłannika sprawiedliwości i w pracę około zbawienia ludu?... Mnie, bo zachwyca swoją płodnością pomysłów, szerzenia skandalu i oskarżania kogo zechce. Codziennie rzuca nową ofiarę na pastwę zemsty tłumów. Codziennie odsłania świeżo odkryte okropne tajemnice. Jest niewyczerpany! Nigdy nikt nie plwał takiem błotem oskarżeń, nigdy nikt nie zbierał tak obfitego żniwa z szerzenia potwarzy. A przytem jaka umiejętność w dozowaniu skandalu! Gdy widzi, że publiczność obojętnieje z ckliwości, wynajduje natychmiast w swej imaginacyi tak krańcową potworność, iż elektryzuje wszystkich z odrętwienia. Słowem, gienialny z niego dziennikarz! Bo weźmy chociażby dzisiejszy jego artykuł; dla czegóż go napisał?... Dla dobra pisma, które wydaje. Wszak zapowiedział, że ogłosi nazwiska wszystkich zaprzedanych i zdrajców, a taka nowina wybornie wpłynęła na pokup dziennika. Przez kilka dni może więc odpoczywać, pewien, że i tak sprzeda podwójną ilość egzemplarzy swego pisma!
Piotr słuchał z zajęciem, bo opowiadanie Massota dawało mu rozwiązanie niejednej zagadki, której dotąd nie był w stanie rozumieć. Zaczął teraz sam zadawać pytania, ździwiony, iż tak znaczna ilość deputowanych znajduje się w poczekalnej sali i w korytarzach, chociaż posiedzenie już się rozpoczęło. Lecz kogóż mogło zajmować posiedzenie, chociażby się tam miały rozstrzygać najważniejsze sprawy ogólnego znaczenia, kiedy umysły wszystkich pochłaniała groźba interpelacyi, mogącej obalić ministeryum. Obudzone żądze wrzały coraz burzliwiej. Stronnicy i protegowani ministeryum, będącego jeszcze u władzy, hamowali gniew, truchlejąc na myśl utracenia posiadanych posad i mających się urzeczywistnić obietnic; zaś inni, dotąd próżno wyczekujący zdobyczy, naraz poczuli świtającą nadzieję i szykowali się do umiejętnego obsaczenia przyszłego ministeryum, gotowi być klientami jakichkolwiekbądź zwycięzców.
Massot pokazał Piotrowi postać zagrożonego prezesa gabinetu. Barroux był, prócz tego, ministrem finansów, dano mu to miejsce, chociaż nie posiadał odpowiedniego doświadczenia, lecz chciano w ten sposób zaspokoić opinię publiczną, wiadomem bowiem było, że Barroux wyszedł czysto z katastrofy panamskiej. Barroux stał na uboczu i rozmawiał z ministrem oświaty, senatorem Taboureau, który życie całe spędziwszy na prowincji, jako profesor uniwersytetu, najniespodziewaniej został mianowany ministrem i dotąd nieobeznał się ani z Paryżem, ani z czynnościami swego stanowiska. Będąc zacnym i cichym człowiekiem, zachował wygląd profesora i we wszystkiem ustępował kolegom z gabinetu. Barroux zaś miał postać okazałą. Wysoki, przystojny, wygolony, nos miał tylko nieco za mały, co psuło ogólną szlachetność rysów. Miał lat sześdziesiąt, a białe jak śnieg i kędzierzawe włosy dodawały mu teatralnej majestatyczności, z czego umiał korzystać, będąc na trybunie. Pochodził ze starodawnej paryskiej rodziny, i od urodzenia był zawsze zamożny. Rozpoczął karyerę od adwokatury, następnie za czasów Cesarstwa był dziennikarzem republikańskich opinij, a do władzy doszedł wraz z Gambettą. Uczciwy, romantyczny, doktryner i trochę głupi, lecz odważny, zacny i zapalony wielbiciel zasad Wielkiej rewolucyi. Był jednym z ostatnich przedstawicieli dawnych republikańskich idei francuzkiej burżuazyi, co wywoływało uśmiechy i drwiny ze strony młodego pokolenia dzisiejszych polityków o wilczych zębach i wilczym apetycie. Nazywali go protoplastą i zwietrzałym jakobinem. Barroux zaś, pomimo zachowywanej powagi w obejściu i pomimo pompatycznie wygłaszanych oracyj, był człowiekiem chwiejnym, sentymentalnym i poczciwcem, płaczącym przy odczytywaniu wierszy Lamartine’a.
Rozmowę dwóch ministrów przerwało nadejście trzeciego. Monferrand, minister spraw wewnętrznych, odciągnął Barroux na stronę i szepnął mu coś do ucha. Monferrand miał lat piędziesiąt, wzrostu był małego, gruby, twarzy uśmiechniętej, ojcowskiej, lecz ta twarz okrągła i dość pospolita, otoczona brodą krótko przystrzyżoną i jeszcze czarną, miewała wyraz dowodzący bystrej inteligencyi. Czuć w nim było człowieka zdolnego rządzić, a potężnie rozwinięte jego ręce miały siłę do chwytania i niewypuszczania zdobyczy. Pochodził z departamentu Corrèze, gdzie miał znaczne posiadłości i był przez dłuższy czas merem miasta Tulle. Stosunkowo młody, mógł zajść daleko, patrzano więc na niego z pewnem niedowierzaniem i obawą. Mówił z prostotą, ze spokojem, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania. Pozornie nie zdradzał żadnych ambicyj, udając najzupełniejszą bezinteresowność, lecz skrycie wrzały w nim pragnienia wszystkich zdobyczy. Sagnier pisał o nim w swoim dzienniku, jako o złodzieju i zabójcy, który udusił dwie ze swych ciotek, chcąc prędzej odziedziczyć po nich majątek. W każdym razie, jeżeli był zabójcą, to był zarazem wybitną osobistością.
Ukazanie się deputowanego Vignon ogólnie zauważono, pomimo gorączkowego nastroju; Vignon bowiem miał odegrać rolę w oczekiwanym dramacie. Obadwaj ministrowie pilnie na niego patrzeli, on zaś, odrazu otoczony, uśmiechnął się do nich zdaleka. Miał zaledwie lat trzydzieści sześć, szczupły, średniego wzrostu, jasny blondyn o pięknej blond brodzie, którą utrzymywał z wielką starannością. Rodem paryżanin, szybko postępował w hierarchii urzędów, przez pewien czas był prefektem w Bordeaux obecnie zaś, powołany do Izby, stał się ulubieńcem i nadzieją wierzących w przyszłość młodych w parlamencie. Mówiono o nim, że jasno rozumie, iż w polityce trzeba nowych ludzi dla dokonania nowych a nieodzownych reform. Ambitny, inteligentny, wiele wiedzący, miał swój program i dość posiadał siły, by go narzucić a nawet częściowo utrzymać i przeprowadzić. Lecz nie śpieszył się. Z ostrożną zręcznością czekał, wiedząc że dzień jego musi nadejść, tymczasem wzmagał się w znaczenie, nigdy w żadnej sprawie nieskompromitowany, i wolny od wszelkich zobowiązań. W rzeczywistości cała jego wartość polegała na tem, że był niezwykle zdolnym administratorem. Jako mówca, odznaczał się jasnością i ścisłością, o programie mało się różniącym, nieco tylko odmłodzonym w formułach Barroux a jednakże ogólnie uznawano, że postawienie Vignona na miejsce Barroux na czele gabinetu, równałoby się wielkiemu przewrotowi. Sagnier pisał o Vignonie, że dąży do stanowiska prezydenta Rzeczypospolitej i że gotów wszystko zburzyć i krwią zalać, byle zamieszkać w pałacu Elizejskim.
Massot w dalszym ciągu objaśniał Piotra:
— Bardzo być może, iż dziś Sagnier nie skłamał w swoim artykule... może naprawdę posiada listę nazwisk... bo papiery Huntera mogły mu wpaść w ręce... A na pewno wiem, że dla otrzymania niektórych głosów w Izbie, baron Duvillard użył Huntera... Sprawa afrykańskiej kolei żelaznej przeszła gładko, tylko dzięki zabiegom Huntera, zawsze wiedzącego kogo trzeba i można kupić... Zręczność jego pod tym względem była wprost niezrównaną... umiał być ujmujący, pełen delikatności.. słowem wprost innym, niż sobie wyobraża Sagnier, który, zgodnie ze swą naturą, jawnie mówi o przekupstwie, targach i cynicznem traktowaniu sprawy wprost, bez żadnych obsłonek. Trzeba być takim Sagnierem, by wyobrażać sobie parlament jak otwarty rynek, gdzie wszystkie sumienia wystawiają się na sprzedaż i pozwalają się licytować z wyuzdaną bezczelnością. Ach, jakże inaczej to się dzieje! Ileż jest okoliczności uwzględniających i wprost usprawiedliwiających! Sagnier w swoim artykule najostrzej napada na Barroux i na Monferranda, bo chociaż nie nazywa ich po nazwisku, wiadomo jest każdemu, że w czasie zatwierdzenia koncesyi afrykańskiej kolei żelaznej, ministrem spraw wewnętrznych był Barroux, a ministrem robót publicznych był Monferrand. Zatem przeniewierczymi ministrami są oni a nie inni. Otóż niewiem, do jakiej politycznej kombinacyi Barroux mógł należeć, lecz głową ręczę, iż żadnych pieniędzy nie wziął, bo jest to najuczciwszy z uczciwych ludzi. Monferrand, to rzecz inna. Ten mógł coś zgarnąć... Lecz niesłychanie byłbym zdziwiony, gdyby pozostawił po tem ślady. Za mądry jest, by popełnić nieostrożność... a zwłaszcza tego rodzaju głupstwo... Jeżeli wziął pieniądze, to na pewno nie dał na to pokwitowania!
Zamilkł i ruchem głowy wskazał Duthila, który, rozgorączkowany, lecz pomimo to uśmiechnięty, stał pomiędzy osobami, otaczającemi dwóch ministrów.
— Czy widzisz pan tego bruneta z wymuskaną brodą?
— Znam go — odpowiedział Piotr.
— Doprawdy?... Znasz pan Duthila? Otóż ten, to napewno obłowił się pieniędzmi. Ptaszek z niego! Przyfrunął do nas z Angoulême, by wieść hulaszcze i przyjemne życie w naszych salonach i alkowach, jest bez czci i wiary ale zawsze pełen wesołości i miłośnie rozgruchany jak ptaki na wiosnę. Pieniądze, które mu wręczył Hunter, przyjął jak błogosławioną, lecz należną mu mannę i nawet nie przyszło mu do głowy, że się tem mógł zbrudzić. Jestem przekonany, że mocnoby się zdziwił, iż ludzie mogą inaczej sądzić kwestye tego rodzaju. Dla niego jest to drobiazg, niemający żadnej doniosłości.
Po chwilowem milczeniu, Massot wskazał Piotrowi piędziesięcioletniego człowieka, miny płaczliwej, wysokiego i cienkiego jak wiecha, trzymającego się pochyło, jakby się uginał pod ciężarem olbrzymiej swej głowy, wydłużonej jak u konia. Włosy miał żółtawe, rzadkie i proste, wąsy opuszczone, cała twarz wyrażała przygnębienie i dokuczliwe troski.
— To Chaigneux, deputowany. Pan go nie znasz?... Zaraz panu opowiem jego dzieje, lecz dość na niego spojrzeć, by uznać, że tak wyglądający człowiek, z łatwością przyjmuje byle jaki datek. Jest deputowanym z Arras. Był tam notaryuszem. Zaczął się zajmować polityką i wybrano go na posła do parlamentu. Upojony nadzieją przyszłej swej wielkości politycznej, sprzedał kancelaryę, dom, i z żoną oraz trzema dorosłemi córkami, zjechał do Paryża, pewien zrobienia fortuny. Łatwo się pan domyśla, co nastąpiło. Pieniędzy miał niewiele, a cztery jego panie postanowiły stroić się, bywać w świecie, przyjmować u siebie — słowem polować na mężów, których dotąd nie znalazły, pomimo zawziętej obławy. Życie tego człowieka jest okropne wśród tych kobiet, prześladujących go wspólnie za wszystkie niepowodzenia. Sam wyznaje, że los go prześladuje i uznał się bezsilnym, zgubionym, czuje, że stracił grunt pod nogami w Paryżu, chociaż przyjeżdżając, sądził, iż stanowisko deputowanego pozwoli mu i ułatwi dojść do prowadzenia zyskownych interesów. Jakże takie biedaczysko jak Chaigneuz, wiecznie łaknący grosza, nie miał się ułakomić na propozycyę Huntera?... Wierzę, iż był uczciwym człowiekiem przyjeżdżając do Paryża, lecz obecnie przestał nim być.
Massot rozgadał się i coraz to nowe kreślił sylwetki. Kiedyś miał ochotę wydania książki pod tytułem: „Deputowani do sprzedania“. Miała to być serya portretów z natury: naiwni nierozumiejący otoczenia, w jakie wpadli, chciwi, trawieni ambicyą, dusze poziome łatwo ulegające pokusie czerpania z otwartej szuflady, karyerowicze upojeni chwilowem powodzeniem i tracący równowagę przy pierwszej trudności. Lecz Massot zaniechał projektu, bo doszedł do przekonania, iż liczba takich deputowanych jest ograniczona i że we wszystkich parlamentach na kuli ziemskiej muszą się znajdować w stadzie i parszywe owce. Zło tego rodzaju uważał za nieuniknione i tylko taki Sagnier mógł zdobyć się na bezczelność głoszenia, iż parlament francuzki jest jaskinią i zbiorowiskiem samych tylko łotrów i opryszków.
Piotr coraz żywiej był zainteresowany popłochem spowodowanym przypuszczalnem obaleniem ministeryum. Objaśnienia, dane mu przez Massota, pozwoliły mu na właściwe rozumienie grup tworzących się tuż przed jego oczyma. Deputowani otaczający Barroux i Monferranda, bledli, czując trzęsący się grunt pod nogami, niepewni, czy jeszcze dziś ujdą więziennej celi w Mazas. Drżącymi byli również wszyscy klienci ciżbą zebrani i trwożni o stanowiska, zajmowane dzięki protekcyi panujących ministrów. Na twarzach ich było widać niepokój, rozmawiali przyciszonemi głosami, dopytywali się, komunikując sobie najnieprawdopodobniejsze wersye. Obok tej grupy skazanych na zatracenie, rosła nowo tworząca się grupa, wpatrzona w Vignona, który spokojnie, z uśmiechem, przyjmował dyskretne hołdy swej klienteli, z niecierpliwością czekającej chwili jego zwycięztwa, zapewniającego pożądane wpływy i zyskowne posady. Oczy tych ludzi połyskiwały rozbudzoną chciwością, chociaż radość ich była dopiero w fazie nadziei, lecz zaskoczyło to ich niespodziewanie, okazya nastręczała się prędzej, aniżeli mogli przewidywać. Bliżsi znajomi zasypywali Vignona pytaniami, lecz ten starał się dawać wymijające odpowiedzi, zapewniając, że dziś nie zajmie trybuny. Rzeczywiście, było to jego planem, postanowił czekać na interpelacyę Mège’a, którego się nie lękał jako współzawodnika, a sądził, iż po zwaleniu ministeryum, teki z łatwością same wpadną mu w ręce.
— Ach, ten Monferrand — mówił dalej Massot — to mi człowiek umiejący korzystać z każdego powiewu wiatru! Znałem go niegdyś pod inną postacią... Był wówczas zagorzałym antiklerykałem... Niechcę panu ubliżać... lecz byłby żywcem pożerał księży. Otóż obecnie poglądy swoje zmienił i sądzę, że będzie panu przyjemnie dowiedzieć się, że najzupełniej pogodził się z Panem Bogiem. Mówiono mi, że monsignor Martha, chętnie apostołujący i nawracający niewiernych, jest codziennym, nieodstępnym towarzyszem ministra. Ze strony Monferranda jest to bardzo chwalebnie, że odczuł potrzebę chwili... bo teraz, kiedy wiedza zbankrutowała, zwrot jest ogólny ku niebu... Widzimy to na każdym kroku, w sztuce, w literaturze, w nas samych. Wszędzie dostrzegamy nowy rozkwit religijny, ujawniający się mistycyzmem, mięko kołyszącym nasze umysły...
Mówiąc to, Massot drwił, jak zwykle, jednakże okrył swe słowa tak wyszukaną uprzejmością, iż księdza do którego się zwracał, nie mógł obrazić. Wreszcie, w tejże właśnie chwili gwałtownie zawrzało dokoła, głosy wołały, że Mège zajął już trybunę. Na tę wiadomość, tłumnie się rzucono do sali posiedzeń. W poczekalnej sali des Pas-Perdus pozostała tylko część publiczności i kilku dziennikarzy.
— Dziwię się — zawołał Massot — że mój szef dotąd nie przyszedł. Przecież deputowanego Fonsègne powinno interesować dzisiejsze posiedzenie Izby, Ale sprytna to sztuka... musi mieć swoje racye... Czy pan znasz mego szefa?...
Po przeczącej odpowiedzi Piotra, mówił dalej.
— Tęga głowa a przytem nielada potęga w Paryżu! Mogę o nim mówić z całą swobodą, bo nie uprawiam sztuki płaszczenia się przed moimi naczelnikami a ponieważ tych właśnie znam najlepiej, więc mogę o nich mówić z całą świadomością rzeczy. Fonsègne jest na owej liście osób zagrożonych... Sagnier go nie przepuści... Wreszcie, ogólnie wiadomo, że Fonsègne należy do kliki pokornych klientów barona Duvillard. O tem, że dostał swoją część złota, nikt nie może wątpić, bo Fonsègne obławia się we wszystkich tego rodzaju sprawach. Ale ponieważ jest mądry, więc tak się urządza, iż zachowuje pozory i zawsze ma się czem usprawiedliwić z pieniędzy, jakie zbiera na lewo i na prawo. A jeżeli tym razem dał się złapać i nie ma się czem zasłonić, to będzie pierwsza nieostrożność, jaką w życiu popełnił!
Massot opowiadał dalej całą przeszłość swego szefa. Fonsègne pochodził z departamentu Corrèze, z tej samej okolicy co Monferrand, lecz pogniewał się z ministrem niewiadomo przy jakiej okazyi. W młodości był adwokatem w Tulle, lecz zapragnął błyszczeć w Paryżu i dopiął celu, założywszy w stolicy dziennik „Glob“, który szybko się rozwinął na pismo wpływowe. Obecnie Fonsègne doszedł do znacznych pieniędzy, mieszka we wspaniałym pałacu przy alei Bois-de Boulogne i w każdym ważniejszym interesie bierze udział, każąc sobie suto płacić za reklamę puszczaną w artykułach „Globu“. Z gienialnym sprytem umie on kierować artykułami w swoim dzienniku, który wreszcie założył w tym jedynie celu. Prędko też zdobył dzisiejsze stanowisko, pozwalające mu królować na rynku stolicy a zawdzięcza to własnej przedsiębiorczości, oraz czuwaniu nad każdem słowem i czynem. Obdarzony wytrwałą cierpliwością, jest poważany i używa opinii człowieka statecznego i zasłużonego kierownika najcnotliwszego z dzienników. W gruncie w nic nie wierząc, ani w Boga, ani w szatana, nadał swemu dziennikowi odcień republikańsko-zachowawczy, bo to w danej chwili najlepiej popłaca i z wielką powagą broni istniejącego porządku rzeczy, jest podporą rządu, naturalnym opiekunem własności, cnót rodzinnych, jest przytem religijny, lecz w miarę — tyle, ile potrzeba dla spokoju zamożnej burżuazyi, wśród której rekrutują się czytelnicy „Globu“. Takim będąc na zewnątrz, trzyma ręce głęboko zapuszczone we wszystkich kieszeniach.
— Tak, tak, księże Fromont, oto wyższe cele, ku którym dojść można za pomocą prasy! Sagnier i Fonsègne, to dwaj ludzie na widowni, lecz jacy różni, chociaż jeden wart drugiego! Walczą inną bronią, lecz ku jednemu zmierzają! Dziennik wydawany przez Sagniera, jest cuchnącym ściekiem brukającym jego samego, zaś dziennik Fonsègne’a jest rzeczywiście znakomicie redagowanem pismem, mogącem zadowolić najwybredniejsze gusta czytelników i niemały zaszczyt czyniąc swemu założycielowi. A jednak... w gruncie obie bibuły są do siebie podobne i obie dyabła warte!
Massot wybuchnął śmiechem z własnego konceptu, uradowany z szyderstw, jakich nigdy nie szczędził. Wtem nagle zawołał:
— Otóż Fonsègne! Wreszcie przyszedł!
Przedstawił Piotra słowami:
— Ksiądz Fromont... Czeka na pana od pół godziny... Zostawiam teraz panów... Pójdę zobaczyć, co się tam dzieje... Musi być gorąco... Mège interpeluje...
Fonsègne drgnął lekko i rzekł:
— A więc jest interpelacya.. niech! Zaraz tam przyjdę.
Piotr przyglądał się nowoprzybyłemu. Fonsègne miał około piędziesiątki, lecz wyglądał młodo, był drobny, chudy, żwawy, brodę miał czarną, bez śladu siwizny, oczy błyszczące a usta o których mówiono że są krwiożercze, przysłaniał sumiastemi wąsami. Uprzejmy w obejściu, ożywiony, nos miał ruchliwy i spiczasty, jak u psa wietrzącego zwierzynę.
— Czem mogę panu służyć? — zapytał.
Na co Piotr odpowiedział w krótkości, wspominając o nędzy widzianej dzisiejszego poranka i o potrzebie natychmiastowego umieszczenia Laveuve’a w Przytułku dla inwalidów pracy.
— Laveuve?... Słyszałem już o nim. Jego sprawa była nam przedstawiona. Duthil zajął się raportem i dowiedzieliśmy się takich szczegółów, iż odmówiliśmy przyjęcia do Przytułku.
Piotr nalegał:
— Panie, ręczę ci, że gdybyś był widział to, co dziś widziałem, serceby ci wezbrało litością, względem tego nieszczęśliwego starca. Sumienie nakazuje wspomódz go. Niewolno opuszczać człowieka w tak okropnem położeniu. Laveuve musi być dziś jeszcze przyjęty do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Dziś?... Dziś niepodobna, nie można. Najzupełniej nie można! Zapominasz pan, iż przed przyjęciem pensyonarza, jest mnóstwo formalności do załatwienia. Wreszcie nie odemnie to zależy. Nie mogę sam decydować w tak ważnem postanowieniu. Moja władza nie sięga tak daleko. Jestem tylko administratorem i spełniam rozkazy dane mi przez komitet dam opiekunek Przytułku.
— Właśnie przybywam z prośbą do pana, przysłany przez prezydentkę komitetu, przez panią baronowę Duvillard, która mnie zapewniła, że pan jeden posiadasz prawo natychmiastowego przyjęcia do Przytułku w razach nadzwyczajnych.
— Ach, to pani baronowa Duvillard pana przysłała. Poznaję ją w tem odrazu! Tak, tylko ona jest zdolna coś podobnego uczynić! Sama lęka się odpowiedzialności, nie lubi działać z własnej inicyatywy, więc dla świętego spokoju, odsyła sprawy do mnie, lub do kogo innego. Ale nie mam ochoty narazić się całemu komitetowi. Wybacz mi, szanowny panie, lecz nie mogę wykroczyć po za przepisy naszego statutu. Byłoby to nadużycie, mogące na mnie ściągnąć słuszny gniew wszystkich dam opiekunek naszego Przytułku. Pan ich nie znasz.. Posłannictwo swoje biorą one bardzo na seryo i przekroczenie ustaw poczytują za zbrodnię...
Mówił tonem żartobliwym, lecz zarazem stanowczym, chcąc prędzej się pozbyć tego natrętnego księdza. W tem z sali posiedzeń Izby wybiegł Duthil, chcąc ostrzedz zainteresowanych na równi z nim kolegów, by śpiesznie wracali na miejsca, bo dyskusya zaczynała przybierać zatrważające rozmiary.
— Fonsègne, idź prędzej na swoje miejsce... Śpiesz się, nie ma czasu do stracenia...
Duthil podążył dalej i znikł a Fonsègne spokojnie pozostał na miejscu z miną człowieka obojętnego dla podejrzanej sprawy pasyonującej dziś wszystkich w Izbie. Uśmiechał się, lecz zamrugały mu powieki, przecząc o wewnętrznym spokoju deputowanego.
Wysłuchawszy dalszych przedstawień Piotra, rzekł:
— Najmocniej przepraszam pana, lecz muszę już iść do sali posiedzeń. Słyszał pan, że mnie tam wzywają. Muszę iść, bo mogę być potrzebny kolegom. A w sprawie Laveuve’a, nic nie mogę uczynić. Powtarzam panu że nic, zupełnie nic. To nieodemnie zależy!...
Lecz Piotr nie chciał uważać tych słów za ostateczną i stanowczą odmowę.
— Mam czas, poczekam na pana. Lecz proszę, nie odmawiaj mi pan bez głębszego namysłu. Zapewne pilno panu być obecnym w sali posiedzeń, więc nie wysłuchałeś pan uważnie tego co mówiłem. Gdy pan ztamtąd wrócisz, jeszcze raz pomówimy i jestem nieledwie pewny, iż uwzględnisz moją prośbę...
A chociaż Fonsègne, oddalając się, jeszcze raz powtórzył, że nie zmieni postanowienia, Piotr usiadł na ławce, chcąc czekać jego powrotu.
Sala des Pas-Perdus była teraz prawie pusta. Od wysokich, gołych ścian padało ponure zimno, a pomimo bronzowych grup Laokoona i Minerwy, banalnością przypominała rozległe sale dworców kolei żelaznej, gdzie chwilami jest ścisk i wrzawa, to znów tłum ludzki znika, po przelotnym pobycie, nie ogrzawszy ścian gmachu. Przez wielkie okna wychodzące na ogród o wypłowiałych zimą trawnikach, płynęło blade, niewyraźne światło, a z sali posiedzeń Izby nie dolatywał żaden odgłos wybuchłej tam burzy. Śmiertelna cisza zaległa wśród murów, cisza głucho wstrząsana bolesnym dreszczem nadciągającym zdaleka, zapewne ze wszystkich krańców kraju całego.
Dumanie Piotra snuć się zaczęło w tym właśnie kierunku. Zdawało mu się, że cała rana przeszłości wznowiła się dzisiaj i, rozjątrzona, powiększała się trująco. Zgnilizna parlamentarna zaczynała stopniowo ogarniać cały ustrój społeczeństwa. Niezaprzeczenie, iż ponad nizkością intryg i żądz osobistych ambicyj, pozostawały nietknięte wyższe cele historycznego pochodu a ścieranie się zasad nie mogło jak oczyszczać drogę przyszłości ku prawdzie, sprawiedliwości i szczęściu, lecz w praktyce, zblizka, w codziennem zetknięciu, jakże odrażająco wstrętnymi byli zapaśnicy i używane przez nich sposoby! Widać było tylko szalony rozmach ich egoizmu, chęć powalenia sąsiada, by zatryumfować na jego trupie. Toż samo stosowało się do grup całych z sobą walczących. Lewica, prawica, katolicy, republikanie, socyaliści, stronnictwa wszystkich odcieni, we wszelkie strojący się etykiety, jednego tylko pragnęli, ku jednemu zdążali, ku pochwyceniu władzy i zapanowaniu nad innemi. Wszystko dla nich malało wobec kwestyi, kto będzie panem położenia, kto zagarnie Francyę w swe szpony, by się nią nasycić i zdarte z niej łupy, rzucić wśród gawiedź swoich poplecznków. Utarczki i bitwy, toczone z tego powodu w Izbie, zużywały dnie i tygodnie, a gdy wreszcie na miejsce strąconego władcy, wywyższono jego następcę, bieg rzeczy nie postępował naprzód, bo natychmiast zaczynał się pościg, mający na celu zapewnienie władzy komuś trzeciemu i tak bez końca, bez sposobu przewidzenia kresu odrętwiającej niedorzeczności dreptania na miejscu, pomimo pozornej ruchliwości i gorączki w działaniu. Zaś wywyższani władcy mało się różnili pomiędzy sobą. Nowo panujący psuł czynność już popsutą przez swego poprzednika a wszyscy zapominali o programie i obietnicach, dawanych tylko dla dopięcia władzy.
Niespostrzeżenie, dumania Piotra zwróciły się w stronę Laveuve’a, o którym chwilowo zapomniał i serce wezbrało mu gniewem. Cóż mogło obchodzić tego biedaka umierającego z głodu i zimna na przegniłym barłogu, czy Mège obali istniejący gabinet ministrów i kto zastąpi strąconego Barroux! Egoistyczne manewry członków Izby nie troszczą się o nędzne losy zestarzałych przy pracy robotników i może upłynie jeszcze lat sto, lat dwieście, nim nadejdą czasy, gdy każda ludzka jednostka będzie obdzielona chociażby najskromniejszą, lecz nieodzownie potrzebną kromką chleba i schludniejszym kątem, niż poddasze nieszczęsnego Laveuve’a. A iluż jest jemu podobnych i równie marnie dożywających resztki żywota swojego! Całe zastępy zgłodniałego ludu wyczekują wymiaru sprawiedliwości, lecz Izba pomija tę rzeszę nędzarzów i tylko sobą zajęta, urządza walne posiedzenia, by z gorączkowem naprężeniem śledzić bieg swych żądz osobistych, obalać i wywyższać władców pomiędzy sobą i tuczyć się krwią ssaną z całego narodu! Jakże ohydnym jest widok w ten sposób pojmowanej działalności posłanników i wybrańców ludu! Zdają się być raną i wrzodem bezczelnie rozsiadłym i toczącym cały organizm i sięgającym aż pod samo serce. Kiedyż nadejdzie upragnione uzdrowienie? Kiedyż przeciętym zostanie ów wrzód sromotny, by nastąpiła era zdrowia i szczęśliwości ogółu?!...
Zatopiony w dumaniach, Piotr nie zdawał sobie sprawy z biegu czasu i ocknął się, gdy sala na nowo zahuczała i zapełniła się tłumem. Mnóstwo osób powracało z sali posiedzeń a wszyscy giestykulowali, rozprawiali i tworzyli mniejsze i większe grupy. Wtem usłyszał, jak Massot zawołał głośno tuż obok niego:
— Jeszcze nie leży powalony, lecz niewiele mu brakuje! Podług mnie, Barroux już niewart złamanego grosza.
Massot temi słowy zdawszy sprawę z posiedzenia koledze, który dopiero co nadszedł, zaczął go teraz bliżej objaśniać. Przemówienie Mège’a było doskonałe, ze zwykłą furyą obwiniał burżuazyę, oburzając się jej zgnilizną i szerzeniem zgnilizny. Lecz uniesienie Mège’a zawiodło go zbyt daleko, przerażając Izbę swą gwałtownością. Skorzystał z tego wrażenia Barroux i, wstąpiwszy na trybunę, zażądał miesięcznego odroczenia interpelacyi. Z wytrawnością zwykłego parlamentarnego szermierza, z przejęciem ubolewał nad krajem nękanym gorszącemi skandalami, szerzonemi przez pewną część prasy. Z rozgoryczeniem nieskazitelnego człowieka, pytał, czyżby poniżająca ohyda Panamy na nowo miała odżyć?... Czyż przedstawiciele narodu dadzą się znów stropić niedorzecznością pogróżki o wykryciu nowego przekupstwa?... Należy zachować zimną krew i nie dać się otumanić szajce dziennikarzy podszczuwanych przez wrogów Rzeczypospolitej, bo w tem właśnie leży całe jądro ich zabiegów, chcą zgubić Rzeczpospolitą, zatapiając ją w błocie rzucanych na nią oskarżeń. Nie! Nie! Do tego nie przyjdzie. Nadeszła już godzina rozpoznania i przedstawiciele narodu, zbrojni nabytem doświadczeniem, pominą nieuczciwe napaści wrogów Rzeczypospolitej, by oddać się ze spokojem pracy zapewniającej dobro kraju.
Izba dała się przekonać mówcy, bo deputowani w słusznej byli obawie, przed niepotrzebnem rozciekawieniem się swych wyborców, znużonych tym nieustającym potokiem brudów i przekupstwa. Interpelacya została więc odłożoną. Lecz poplecznicy Vignona, parci żądzą ujrzenia go ministrem, wotowali przeciwko propozycyi gabinetu, tym więc sposobem, Barroux, jakkolwiek utrzymał się przy władzy, lecz większością tylko dwóch głosów, co było wprost śmieszne.
— Więc chyba, podadzą się do dymisyi? — zapytał ktoś z obecnych.
— Tak — odpowiedział Massot. — Wszyscy mówią, że podadzą się do dymisyi... Chociaż niewiem... bo Barroux nie ma ochoty... W każdym razie, życie gabinetu nie o wiele się przedłuży... Za kilka dni runie... musi runąć. Tem to pewniejsze, że Sagnier jest wściekły z rezultatu... i na głos wrzeszczy, że jutro wydrukuje listę nazwisk...
Rozmowy przycichły, bo patrzono na Barroux, który w towarzystwie Monferranda przechodził w pobliżu a za ministrami widocznie niezadowolonymi, pośpieszał tłum ich klientów, zaniepokojonych, zakłopotanych o własne jutro. Rozeszła się pogłoska, iż ministrowie mają się zebrać w komplecie, by powziąść stanowczą decyzyę. Wkrótce ukazał się w sali Vignon, otoczony gronem przyjaciół. Miał minę rozradowaną, lecz hamował się, by przedwcześnie ze zwycięztwa nie tryumfować, ale jego stronnicy nie zważali na ostrożne napomnienia przywódzcy i rozgorączkowani nadzieją, ostrzyli zęby na łup mający już niedługo wpaść im w posiadanie. Nawet Mège był tryumfujący, wszak gdyby nie te dwa głosy, byłby dziś obalił ministeryum! Lecz nie dziś, to jutro ale najniezawodniej obali Barroux a potem Vignona i wreszcie pochwyci rządy w swoje ręce!
— Chaigneux i Duthil idą jak psy obite — szepnął Massot. Tylko mój szef dzielnie się trzyma... Zuch... Nie ma jak Fonsègne!... A teraz żegnam panów... muszę już ztąd lecieć...
Uścisnąwszy dłoń kolegi, Massot poszedł, chociaż posiedzenie Izby trwało dalej, rozpatrując nową sprawę wielkiej, ogólnej doniosłości. Dyskutowano ją przed pustemi ławkami.
Chaigneux, przygnębiony, złamany myślą coraz to gorszego losu, zatrzymał się przy posągu Minerwy i wsparty o cokół, patrzał nieśmiało załzawionemi oczyma. Duthil przeciwnie; już się opanował i udawał zupełną swobodę umysłu, rozprawiając wśród kółka osób z ożywioną wesołością, lecz nerwowe drganie wykrzywiało mu ładne rysy, które kurczyły się pod wrażeniem wewnętrznego strachu. Massot miał słuszność, twierdząc, że jeden tylko Fonsègne w zupełności panował nad sobą. Żwawy jak zwykle, przesuwał się pomiędzy grupami w sali, a w sprytnych, połyskujących jego oczach, ledwie że zaległ cień niezadowolenia.
Ujrzawszy go, Piotr powstał, by ponowić prośbę, lecz Fonsègne, uprzedzając go, wołał jeszcze zdaleka:
— Nie mogę, nie mogę!... Wybacz, szanowny księże, lecz odmawiam ci stanowczo, bo nie chcę się narazić na tak wyraźne rozminięcie się z naszym statutem. Mieliśmy o tym człowieku raport; sprawa jego była dyskutowana i odrzucona. Jakżeżbym zatem mógł o tem wszystkiem zapomnieć i postąpić wbrew wyrokowi wydanemu przez panie opiekunki Przytułku!...
— To są rzeczy podrzędne — rzekł Piotr z przejęciem — Niechaj pan zechce zwrócić uwagę, iż tu chodzi o życie człowieka, o starca, który skona z zimna i z głodu, jeżeli pomoc będzie opieszała...
Fonsègne podniósł obie ręce w górę, jakby chcąc mury przyzwać na świadków i znów powtórzył, że nic nie może uczynić. Może lękał się jakiej nieprzyjemnej sprawy dla „Globu“, który przed wyborami posługiwał się Przytułkiem dla inwalidów pracy, jako dowodem nieprzebranej hojności i miłosierdzia klas posiadających. A może trwoga tajemnie go nurtująca czyniła go obojętnym dla nędz ludzkich, lecz na wszelkie przedstawienia Piotra znajdował tylko odmowną odpowiedź, wreszcie rzekł:
— Osobiście nie mogę nic uczynić... ale możesz mnie pan zmusić do zajęcia się losem owego starca... Lecz na to trzeba rozkazu ze strony dam opiekunek Przytułku... Dam należących do komitetu... Już pan masz za sobą panią baronową Duvillard, postaraj się o inne...
Piotr postanowił walczyć do końca, więc, niezrażony przewidywanemi trudnościami, rzekł z trochą otuchy:
— Znam panią hrabinę de Quinsac, mogę natychmiast iść do niej.
— Wybornie! Idź pan zatem do hrabiny Quinsac, a lepiej jeszcze będzie, jeżeli pan weźmie dorożkę i od hrabiny pojedzie pan do księżnej de Harn. Ona jest bardzo uczynną, ruchliwą i zaczyna być wpływową... A gdy będziesz pan miał pozwolenie tych pań na przyjęcie Laveuve’a do Przytułku, wtedy musisz pan powrócić do baronowej Duvillard... Ale ostrzegam, że dopiero około godziny siódmej będzie z powrotem u siebie. Od baronowej uzyskasz pan list do mnie, list zasłaniający mnie od odpowiedzialności, wobec dam opiekunek Przytułku. Mnie zaś zastaniesz pan w biurze redakcyi. Wtedy zaraz sprawą się zajmę, by pański protegowany mógł się wyspać jeszcze dzisiejszej nocy na łóżku w naszym Przytułku...
Z chwilą jak znalazł sposób pozbycia się księdza a przytem uniknięcia wszelkiej wymówki ze strony komitetu dam opiekunek, Fonsègne stał się nadzwyczaj miły i zdawał się nie powątpiewać o skuteczności swej rady. Piotr, ożywiony nadzieją, dziękował:
— Dobry uczynek pan spełniasz! Dziękuję, serdecznie dziękuję! Z pańskiej łaski, starzec odżyje przygarnięty do Przytułku!
— Ależ my tylko tego pragniemy! Ach, gdyby od nas zależało usunąć nędzę na świecie! Lecz śpiesz się pan ze swoją misyą... nie ma chwili do stracenia...
Uścisnęli się za ręce i Piotr skierował się ku wyjściu. Lecz nie było to rzeczą łatwą. Tłum zalegał salę, tworzyły się i rozbiegały grupy, gniew i niepokój miotały wszystkimi. Burzliwe posiedzenie Izby oddziałało na tych ludzi, jak kamień rzucony na dno zabagnionej sadzawki i wypychający na wierzch gnijące w ukryciu nieczystości. Z trudem, prawie przemocą, Piotr przeciskał się wśród wzburzonej ciżby, ocierając się o drżących ze strachu tchórzów, o wyzywająco bezczelnych śmiałków, o zbrukanych i zarażonych panującą tu zgnilizną. Lecz serce Piotra rozjaśniała nadzieja. Zdawało mu się, że jeżeli dziś jeszcze zdoła uratować życie biednego, starego nędzarza, jeżeli zapewni mu spokój na resztę dni pozostałych, będzie to zapowiedzią lepszej przyszłości, początkiem przebaczenia za krzywdy i głupotę tych karłów, mieniących się mężami stanu a uprawiających politykę dla zadośćuczynienia egoistycznej chciwości.
Już był w sieni, gdy drobna okoliczność przykuła go chwilowo na miejscu. Obstąpiono i przysłuchiwano się sprzeczce jednego z woźnych, z człowiekiem w ubraniu robotnika, który chciał dostać się wewnątrz pałacu Izby, pokazując przestarzały bilet wejścia z zatartą datą. Posiadacz biletu był zrazu natarczywy, brutalny, lecz nagle przestał nalegać, jakby opanowany niespodziewaną nieśmiałością. Piotr niezmiernie się zadziwił, poznawszy Salvata. Tak, tym razem się nie mylił, ten człowiek w obdartem odzieniu był dziś rano widzianym mechanikiem, który wyszedł z domu z zamiarem szukania roboty w mieście. Piotr poznał odrazu jego wysoką, chudą postać, twarz zmęczoną, i ogniste rozmarzone oczy, pałające wśród ogólnej bladości. Nie miał już przy sobie worka z narzędziami, a płócienna, robocza kurtka, szczelnie go opinając, wydymała się guzem na lewym boku. Zapewne wsunął tam jaki kawał znalezionego chleba. Woźni wyprowadzili go za kratę pałacu Izby. Nie opierając się i milcząc, poszedł dalej, kierując się w stronę mostu Zgody. Szedł powoli, niepewnie, jak człowiek niewiedzący, gdzie idzie.




IV.

W staroświeckim, wypłowiałym salonie, w stylu Ludwika XVI, hrabina de Quinsac siedziała z boku około kominka, na ulubionem swem miejscu. Zadziwiająco podobną była do syna. Ściągła szlachetna jej twarz o surowo narysowanym owalu, miała te same co Gerard piękne oczy, tylko włosy hrabiny były już śnieżno białe, a lekkie ich pukle upinała podług mody, do której przywykła w młodości. Pomimo wyniosłej dumy, umiała być ujmującą i pełną pociągającej dobroci.
W fotelu po drugiej stronie kominka siedział markiz de Morigny, wierny od lat dawnych przyjaciel hrabiny. Po długiem milczeniu, rzekła nieznacznie, machnąwszy ręką:
— Tak, masz racyę, mój drogi przyjacielu, Bóg o nas zapomniał, pozwalając nam dożyć czasów tak okropnych!
— A jednak osobiście mogliśmy być szczęśliwymi — szepnął markiz. — Pominęliśmy to z twojej woli a może i z mojej winy...
Hrabina spojrzeniem nakazała mu zamilknąć, lecz niemy rozkaz połączyła ze słodkim, smutnym uśmiechem. I znów zapadło głębokie milczenie. Nawet szmer uliczny nie dobiegał do cichego mieszkania, które od lat dawnych hrabina de Quinsac zajmowała na parterze, w głębi podwórza staroświeckiego pałacu przy ulicy Saint-Dominique, prawie na rogu ulicy de Bourgogne.
Markiz de Morigny miał lat siedemdziesiąt pięć i był o dziewięć lat starszy od hrabiny. Pomimo że był nizki i szczupły odznaczał się pańską postawą, nawet głębokie bruzdy na wygolonej twarzy, układały się szlachetnie. Pochodził z jednego z najstarożytniejszych rodów francuzkich i z niezmienną wiernością pozostał legitymistą i jakkolwiek uznawał całą beznadziejność swych opinij politycznych — o możności zmienienia ich nawet nie pomyślał. Dumnie, z wysoka, z całą czystością wiary w zamarłą monarchię, żył, patrząc na walące się w gruzy wszystko, co było i co wyłącznie ukochał. Milionowy majątek markiza przynosił mu minimalne dochody, bo niechciał wkładać kapitałów w nowe przedsiębiorstwa, nieistniejące w czasach ubiegłych. Ogólnie wiedziano, że był dyskretnym wielbicielem hrabiny. Kochał ją jeszcze za życia pana de Quinsac, a gdy ten umarł, pozostawiając ją prawie bez majątku, markiz zaproponował wdowie małżeństwo. Pani de Quinsac miała podówczas zaledwie lat czterdzieści, lecz wyrzekła się osobistego szczęścia przez miłość dla dziesięcioletniego syna, który, będąc niezmiernie delikatnego zdrowia, potrzebował ciągłej i czujnej opieki matki. Zdawało się jej, że ponownem wyjściem zamąż przyniosłaby krzywdę jedynakowi, a przytem z zabobonnym strachem drżała, że Gerard mógłby umrzeć, gdyby przyjęła na siebie nowe obowiązki. Markiz poddał się surowemu wyrokowi, lecz nie przestał ubóstwiać hrabinę i od ćwierć wieku stanowiła ona jedyne jego przywiązanie. Stosunek tych dwojga ludzi był niezrównanej czystości uczuć. Nawet pocałunku nigdy z sobą nie wymienili, chociaż od czasu jak hrabina, owdowiawszy, osiadła w mieszkaniu przy ulicy Saint-Dominique, markiz był nieledwie codziennym jej gościem.
Widząc smutek na jej twarzy, rzekł:
— Wybacz, co powiedziałem... Lecz tak gorąco zawsze pragnąłem widzieć cię szczęśliwą... ale wszystko skończyło się tylko na pragnieniach... widocznie moja w tem wina... A może twój smutek pochodzi z powodu Gerarda; czy masz jakie obawy?...
Zaprzeczyła ruchem głowy, że nie, a potem rzekła:
— Nie narzekajmy na to co jest... zgodziliśmy się dobrowolnie, by tak było a nie inaczej: Lękam się tylko jakiej odmiany niezależnej od naszej woli...
Mówiła to z aluzyą do stosunku Gerarda z baronową Duvillard. Wyrzucała sobie słabość, z jaką ulegała synowi, lecz czyż mogła czynić inaczej, wiedząc o delikatności jego zdrowia, o bezustannej i dotąd przeciągającej się pieczy, jaką otaczała go od dzieciństwa, by ochronić od wszelkiego zła i zachować przy życiu. Ona jedna wiedziała, jak ułudnym był zdrowy wygląd tego młodzieńca, o wspaniałej postawie, byłto tylko świetny a sztuczny pozór, utrzymujący zupełne wyczerpanie przeżytej już rasy. Przebaczała mu więc lenistwo, zamiłowanie do bezczynnego światowego życia, wyrzeczenie się służenia w armii lub dyplomacyi. Ileż razy naprawiła i ukryła błędy, popełnione przez Gerarda, ileż razy spłaciła w tajemnicy drobne długi, przez niego zaciągane! A były to ciężkie dla niej wydatki, bo posiadała zaledwie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu, wszelką zaś pieniężną pomoc, ofiarowaną przez markiza, odrzucała z uporem i dumą, pragnąc wszystkiemu podołać z własnego majątku. Markiz wiec nie śmiał już ofiarowywać jej milionów, które w każdej chwili byłby jej złożył z radością.
O stosunku syna z baronową wiedziała i zamykała oczy, chociaż jej zdaniem była to miłość gorsząca, skandaliczna. Pragnęła wszakże usprawiedliwić Gerarda. On tak słabego charakteru, a raz lekkomyślnie związawszy się z tą kobietą, nie miał dostatecznej woli, by zerwać, by się od niej uwolnić. Markiz zaś, z chwilą jak Ewa przeszła się na katolicyzm, przebaczył Gerardowi grzeszny z nią stosunek.
Hrabina mówiła, jakby dopełniając zwykłą rozmowę ze starym swym przyjacielem:
— Gerard jest taki dobry, taki łagodny jak maleńkie chłopię... Jest to jego dobra i zła strona. Lecz jakże mogę mieć serce łajać go i powstrzymać... kiedy on sam płacze zemną nad sobą. Cała moja nadzieja jest w tem, że wreszcie uprzykrzy sobie tę kobietę...
Pan de Morigny potrząsnął głową, jakby powątpiewając, a po chwili rzekł:
— Jest ona jeszcze bardzo piękna. Lecz niebezpieczeństwo nam większe zagraża ze strony jej córki. Bo cóżby to było, gdyby Gerard chciał się z nią ożenić!
— Tego się nie lękam... córka jest brzydka, a nawet ułomna!
— Tem gorzej... bo cóżby powiedziano! Oto że ostatni przedstawiciel starego rodu szlacheckiego, młody Quinsac, żeni się z potwornie brzydką panną dla milionów, jakie wniesie mu w posagu!
Możliwość małżeństwa Gerarda z Kamillą była nieustającym postrachem tych dwojga ludzi. Świadomymi byli wszystkiego co odnosiło się do stosunku Gerarda z rodziną Duvillard, i przyjaźń pięknego młodzieńca, z upośledzoną fizycznie dziewczyną wydawała się im w pierwszej chwili rozczulającą idylą, lecz spostrzegli, iż po zatem ukrywa się najstraszliwszy dramat. Odtąd oboje protestowali przeciwko przewidywanym planom małżeństwa.
— O co to, to nigdy! — zawołała hrabina. — Niechcę, by mój syn należał do tej rodziny i niepozwolę mu się tam żenić!
Rozmowę przerwało nadejście generała de Bozonnet. Zwykle przychodził odwiedzać siostrę, w dzień, w którym przyjmowała, by powiększyć swą obecnością coraz to rzedniejące kółko dawnych licznych znajomych. Zaledwie kilku pozostało wiernych, nielękających się staroświeckiego salonu hrabiny, żyjącej podług dawniejszego trybu i w takiem oddaleniu od światowego zgiełku, jakby ulica Saint Dominique znajdowała się o tysiące mil od bawiącego się Paryża.
Generał de Bozonnet niezmiernie kochał swoją siostrę, więc chcąc ją zaraz na wstępie zająć i rozweselić, zaczął opowiadać, że był dziś na śniadaniu u państwa Duvillard, wymieniał biesiadników, a między nimi i Gerarda. Wiedział, że sprawia siostrze przyjemność bywaniem w domu baronostwa, bo przynosił jej ztamtąd nowiny, a przytem do pewnego stopnia oczyszczał atmosferę tamtejszą, dodając blasku zaszczytem swej obecności. Sam zaś bynajmmiej się tam nie nudził, oddawna pogodziwszy się z wymaganiami niwelacyjnemi wieku i nieubłaganym będąc tylko w poglądach na kwestye wojskowe. Wszystko, co było po za armią, uważał za rzeczy podrzędne i prawie bez znaczenia.
— Ta biedna Kamilla przepada za naszym Gerardem — rzekł. — Poczas śniadania nie spuszczała z niego oczu, wprost pożerała go wzrokiem.
Na tę uwagę, wypowiedzianą przez generała tonem żartobliwym, markiz rzekł z wielką powagą:
— Powinniśmy nad tem czuwać, bo małżeństwo pomiędzy nimi jest rzeczą niemożliwą, zdrożną i to nie z jednego lecz z mnóstwa powodów.
Generał mocno się zadziwił:
— Dlaczego?... Bo dziewczyna jest brzydka?... Alboż to tylko same piękne kobiety wychodzą zamąż?... A przynajmniej ta posiada milionowy majątek... w ręku naszego chłopaka mógłby przynieść niemałe korzyści dobrej sprawie.. Możnaby nim z początku kierować... W tem wszystkiem jest jedna tylko zła strona... to stosunek Gerarda z matką panny... Lecz, miły Boże, są to sprawy codziennie spotykane i nikt się im nie dziwi...
Oburzony markiz aż powstał z miejsca, lecz opanowawszy się, usiadł napowrót, nic nie rzekłszy, tylko machnął ręką z najwyższem zniechęceniem. Pocóż się miał wdawać w dysputę?... Nie warto... wszak wszystko przepada i nieledwie że już przepadło. Wreszcie, cóż mógł mieć wspólnego z takim generałem de Buzonnet, który, oddawna zapomniawszy czci dla przodków, pogodził się z teraźniejszym republikańskim ustrojem Francyi, a jeszcze w młodości przeniewierzywszy się królowi, przywiązał się do panującego uzurpatora i służył cesarzowi, ubóstwiając wojenną sławę pierwszego z Napoleonów.
Hrabina nie powstrzymała się wymówić bratu:
— Co mówisz! Przestań, ależ to okropne! Bądź przekonany, że nie dopuszczę możliwości podobnego skandalu! Jeszcze przed chwilą poprzysięgłam to sobie i ręczę że dotrzymam!
— Droga siostrzyczko, nie przysięgaj! — zawołał generał. — Co do mnie, to przedewszystkiem pragnę, by Gerard był szczęśliwy. A trzeba przyznać, iż jak dotąd, do niczego nie wykazał żadnej zdolności. Że nie został żołnierzem, wybaczam mu, a nawet rad z tego jestem, bo żołnierskie rzemiosło już dziś przepadło. Lecz dlaczego niczem się nie zajął? Dlaczego żyje w bezczynności?... Dla czego nie skierował się ku dyplomacyi?... Bardzo jest pięknie mówić, że ludzie naszej krwi nie powinni się mięszać z motłocheam, który dziś rządzi, lecz mnie się wydaje, iż głównie tak mówią ci, którzy szukają w tem wymówki dla wrodzonego próżniactwa... Obejrzyjmy się dokoła... prawie każdy pogodził się z istniejącym stanem rzeczy i tak być powinno... Lecz naszego Gerarda usprawiedliwia w moich oczach brak zdrowia a także i zdolności... ukrywać tego przed sobą nie mamy potrzeby... on nigdy nie miał woli, ani siły...
Łzy nabiegły do oczu matki. Słuchała, bolejąc, lecz przyznawała słuszność słowom brata. Gerard, zdrowym będąc pozornie dla innych, pozostał wątłem dzieckiem dla matki, wiedzącej że lada przeziębienie a wysoki piękny ten mężczyzna mógł zostać śmiertelnie rażony. Czyż nie był on żywym symbolem wszystkich szlacheckich rodów, które błyszczą jeszcze świetnością dawnych przymiotów, lecz błyszczą jak próchno żadnej nieposiadające wartości.
— Wreszcie — mówił dalej generał — wszak niedługo będzie miał lat trzydzieści sześć, a dotąd tylko jest ciężarem dla ciebie, moja siostro... czas, by się to skończyło i czas, by się żenił.
Hrabina, pragnąc, by brat przestał mówić w ten sposób, zwróciła się w stronę markiza, mówiąc:.
— Najlepiej tę sprawę Bogu powierzyć... Wierzę, że wesprze nas swoją pomocą, bo nigdy Go niczem nie obraziłam w mojem życiu!
— Nigdy! — potwierdził markiz — a powtarzając za nią z siłą to słowo zaznaczyć pragnął, iż pomimo miłości, z jaką ubóstwiał ją od lat tylu, czystymi oboje pozostali i bez grzechu w obliczu Boga.
Do salonu wszedł nowy gość i rozmowa zmieniła kierunek. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, był wysokim, chudym starcem sześdziesięciopięcioletnim, łysym, wygolonym, z wązkiemi białemi faworytami. Oczy miał siwe, usta zaciśnięte i bardzo oddalone od nosa, brodę kwadratową, znamionującą wiele uporu, a na całej, mocno wydłużonej jego twarzy osiadł chłodny wyraz surowej powagi. Mówiąc, seplenił jak dziecko, a ta wadliwość wymowy doprowadziła go do rozpaczy, seplenieniu bowiem przypisywał zwichnięcie swego życia, przekonanym będąc, iż był urodzonym wielkim mówcą. Ciągła, lecz skryta o tem myśl; dokuczliwością swą rozgoryczyła go i uczyniła tetrykiem. Przekonaniami rojalista, był ucieleśnieniem kasty niezadowolonej a jednak pozostającej w służbie Rzeczypospolitej, zaś jako urzędnik sądowy, należał do surowych wykonawców litery prawa, przeciwnych wszelkiej odmianie. Nawet przypuszczalną możność ewolucyi uważał za rzecz zgubną, i godną bezwarunkowego potępienia. Pochodził ze starej, protestanckiej rodziny, która, zwątpiwszy w przyszłość prawowitej dynastyi Burbonów, stanęła pod sztandarem Orleanów; osobiście uważał się za człowieka pełnego rozumu i zdrowych poglądów, a w domu hrabiny de Quinsac bywał oddawna i uważał się za wiernego przyjaciela rodziny. Przytem pochlebiało mu niemało, iż często się tu spotykał z bogatym markizem de Morigny.
Zaczęto mówić o bieżących wypadkach polityki wewnętrznej. Lecz temat ten szybko się wyczerpał, gdyż wszyscy trzej goście hrabiny najzupełniej zgodnie potępiali tak ludzi będących dziś u władzy, jak i wszystkie szczegóły, odnoszące się do rządów republikańskich. Ci trzej starcy, należący do obozów będących w rozsypce i skazanych na wymarcie, przedstawiali szczątki dawnych stronnictw dynastycznych, będących dziś prawie w zupełnem obezwładnieniu. Markiz należał do nielicznej garstki nieprzejednanych, którzy, zapatrzeni w ukochaną przeszłość, umierają z wiarą na ustach i w sercu. Pan de Larombière, wice-prezes trybunału, czuł się dumnym, iż nie ulega mrzonkom, bo miał pretendenta gotowego do włożenia korony i liczył, że cudem stać się to musi; lubował się nawet w dowodzeniu konieczności cudu, bo inaczej Francya popadnie w najstraszliwsze katastrofy, które doprowadzą ją szybko do zguby i zupełnej zagłady. Generał zaś wzdychał za obu cesarzami, bo kwitła za ich czasów sztuka wojskowa, grzmiał huk strzałów, staczano bezprzestanne bitwy, słabą natomiast pokładał wiarę w restauracyę Bonapartych i chętnie porzucał stawianie szczęśliwszych prognostyków ich powrotu do władzy, by z tem zawziętszą natarczywością powstawać na Rzeczpospolitę, która, porzuciwszy napoleoński sposób organizacyi armii i dekretując obowiązkową służbę w wojsku, zabiła żołnierskość, zabiła piękno wojny, zabiła przyszłość ojczyzny.
Przez uchylone drzwi wsunął się służący, by zapytać hrabinę, czy zechce przyjąć księdza Fromont. Nieco zadziwiona niespodziewaną wizytą, szepnęła:
— Czego on może potrzebować odemnie?...
A głośniej rzekła do służącego:
— Proś, niech wejdzie.
Pani de Quinsac była bardzo pobożną, a księdza Piotra Fromont wyjątkowo ceniła, wiedząc o miłosiernej jego działalności, oraz o czci, jaką był otoczony przez swych parafian w Neuilly, gdzie uważano go za świętego.
Przystanąwszy w progu salonu, Piotr poczuł się onieśmielony. W pierwszej chwili nic nie rozróżniał wśród zmroku i zdawało mu się, że stanął nad żałobną otchłanią, wreszcie dostrzegł niewyraźne ludzkie postacie i dosłyszał przygłuszony szept ich rozmowy. A gdy poznał twarze zebranych tu osób, ogarnęła go nieledwie że trwoga. Wiedział jak dalekie, odosobnione jest ich życie od świata, z którego przybywał i do którego zaraz miał powrócić.
Hrabina posadziła go obok siebie naprzeciwko kominka i uważnie słuchała smutnej historyi dogorywającego w nędzy Laveuve’a. Piotr mówił prawie szeptem i zakończył, prosząc, by zechciała nieodmówić swego poparcia dla umożliwienia natychmiastowego przyjęcia biedaka do Przytułku dla inwalidów pracy.
— Ach, tak... przypominam sobie tę nowo założoną Instytucyę... mój syn koniecznie życzył sobie, bym należała do grona dam opiekunek... Lecz wyznaję, że nigdy dotąd nie byłam na posiedzeniu komitetu, zatem lękam się, że moje wstawienie się pozostanie bezskuteczne... wybornie rozumiem, że żadnego niemam wpływu w komitecie...
Podczas gdy mówiła, przed oczyma jej stanęły postacie Gerarda i Ewy, bo kochankowie spotkali się po raz pierwszy w dniu uroczystego otwarcia Przytułku. Poszła tam, bo zawsze ulegała prośbom syna, lecz z wielką niechęcią pozwoliła wpisać swoje nazwisko w poczet dam opiekunek, bo nie lubiła miłosierdzia praktykowanego z hałaśliwością światowej zabawy, posądzała przytem, iż tutaj właśnie, pod osłoną dobroczynności, ukrywają się inne cele.
— Pani — błagał Piotr — tu idzie o uratowanie życia starcowi umierającemu z głodu i zimna! Ulituj się pani i wesprzyj nędzarza!
Jakkolwiek Piotr mówił przyciszonym głosem, generał zbliżył się, mówiąc:
— Jak widzę, jeszcze pan biegasz, troszcząc się o losy tego starego warchoła! A więc administrator odmówił przyjęcia go do Przytułku?... Prawdę powiedziawszy, dobrze zrobił... bo niewarto rozczulać się nad łotrami, którzy, gdyby tylko mogli, wycięliby nas co do nogi... ten stary sam to przecież powiedział... a takich jest więcej!...
Pan de Larombière potakiwał brodą słowom generała, bo od jakiegoś czasu żył w bezustannym strachu przed anarchizmem, groźnym według niego jak widmo ostatecznej zagłady.
Piotr, uniesiony chęcią pozyskania głosu hrabiny, zaczął bronić nędzarzy cierpiących katusze w walących się murach domów na przedmieściach. Opowiadał, co dziś widział. Najsroższą nędzę w zimnych izbach, przez całe miesiące nieogrzanych chociażby paru węglami, kobiety i dzieci w łachmanach, mężczyzn napróżno uganiających się za pracą, żebrzących o kawałek chleba dla zgłodniałej rodziny. I znów zakończył prośbą do hrabiny, błagając o parę słów na bilecie wizytowym, by mógł je zanieść baronowej Duvillard, która w takim razie nie odmówi wyjątkowego przekroczenia poza ustawę Przytułku. Słowa Piotra drżały tłumionemi łzami, padając zwolna wśród głuchej, mrocznej ciszy, panującej w salonie... Gorąca prośba tych słów zdawała się nadpływać zdaleka, żadnego nie znajdując oddźwięku w świecie zamarłym i bez współczucia dla wszystkiego co żyć jeszcze pragnęło.
Pani de Quinsac zwróciła się w stronę pana de Morigny. Lecz ten zdawał się być nieobecnym, tak dalece nie zajmowała go ta cała sprawa. Wpatrzył się w ogień i dumą swą oddzielony od świata, obojętny na wszystko i względem wszystkich, był jakby przypadkowo zabłąkaną postacią, zmuszoną żyć w obcem dla siebie otoczeniu. Poczuwszy wszakże na sobie zatrzymany wzrok ukochanej kobiety, podniósł głowę i oczy ich spotkały się z niewypowiedzianą słodyczą, ze smutną słodyczą bohaterskiego wzajemnego zrzeczenia się a zarazem miłości.
Po chwili hrabina rzekła do Piotra:
— Oceniam twoje cnoty i wielkie zasługi, szanowny księże, nie odmówię ci przeto poparcia jakiego żądasz, by módz spełnić jeszcze jeden dobry uczynek.
Opuściła salon i wkrótce wróciła, trzymając w ręku bilet wizytowy, na którym napisała, że całem sercem popiera sprawę starca, protegowanego przez księdza Piotra Fromont. Ręce Piotra drżały z radości, gdy brał pożądany bilet z rąk hrabiny. Podziękowawszy jej, wyszedł uradowany, pewien teraz że uratuje od głodowej śmierci nieszczęsnego nędzarza, a w salonie, gdy drzwi się za nim zamknęły, opadł jakby jeszcze głębszy zmrok, zatapiając w ciszy zebrane kółko starych ludzi, należących do znikającego już świata.
Wyszedłszy na ulicę, Piotr wsiadł do czekającej go dorożki i pełen otuchy kazał się zawieść w aleję Kleber, gdzie mieszkała księżna de Harn. Jeżeli i ta przychylne zechce dać słówko, to Laveuve dziś jeszcze zostanie umieszczony w Przytułku. Lecz na moście Zgody dorożka prawie się zatrzymała z powodu ścisku ludzi i powozów. Na jednym z chodników zobaczył Duthila, który z cygarem w ustach, wymuskany, lekkomyślny jak ptak, uśmiechał się uradowany z wypogodzonego nieba, swobodny i już niemyślący o ciężkich chwilach, przeżytych dzisiaj podczas burzliwego posiedzenia w Izbie. Widząc go tak rozpromienionym, Piotr pomyślał, iż dobrze byłoby zjednać sobie tego modnego młodzieńca, którego raport tak niepomyślnie podziałał w komitecie dam opiekunek Przytułku. Dorożka postępowała powoli i znów zmuszona się zatrzymać, znalazła się tuż około młodego deputowanego, który, poznawszy księdza, witał się z nim uprzejmem skinieniem głowy.
— W którą stronę pan idziesz? — zapytał Piotr.
— Tuż obok na pola Elizejskie.
— Muszę przejeżdżać tamtędy... a chciałbym z panem pomówić, może pan zechce zająć przy mnie miejsce w dorożce?.. Dowiozę pana, gdzie wskażesz...
— I owszem... z największą chęcią... a czy dym cygara panu nie zaszkodzi?...
— O nie, upewniam, że nie...
Przedostawszy się po za most, dorożka potoczyła się szybko przez plac i zawróciła na pola Elizejskie. Piotr wiedząc, że ma zaledwie kilka minut do rozmówienia się z Duthilem, odrazu przystąpił do kwestyi, gotów uparcie walczyć dla zjednania jego przychylności. Lecz gdy tylko wspomniał o Laveuvie i zajściu w saloniku baronowej, Duthil przerwał mu, wybuchając śmiechem, i z widocznem uradowaniem człowieka wyswobodzonego z kłopotów, które się mogły źle zakończyć, zawołał:
— Ach wiem, to sprawa tego starego pijaka, zatem Fonsègne nie chciał panu dopomódz?... Lecz czegóż właściwie pan chce?... Żeby go dziś jeszcze wzięto do Przytułku?... Ależ, drogi panie, mnie na tem nic nie zależy! Niechaj go biorą, ja nie oponuję!
— Tem lepiej... lecz złożyłeś pan o nim bardzo niekorzystny raport.
— Prawda, zapomniałem, a raport jest rzeczywiście niekorzystny dla tego pijaka, którym się pan opiekujesz z takiem poświęceniem... Lecz wszystko zależy od sposobu widzenia... i jeżeli pan chcesz, z miłą chęcią wszystko zrobię, by panu dopomódz w załatwieniu tej sprawy.
Piotr spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego, lecz czuł się uszczęśliwiony jego uprzejmością, chciał mu dziękować, lecz nie zdążył, bo Duthil, pochyliwszy się ku niemu, zaczął mówić cicho, w formie zwierzenia:
— Źle się pan wziąłeś do rzeczy... u baronostwa on jest wszystkiem, ona się nie liczy... przecież musisz pan o tem wiedzieć a nawet znać przyczyny... z pewnych względów baronowa ślepo spełnia wszystko, czego mąż sobie życzy... Otóż, zamiast ją prosić o poparcie, trzeba było udać się wprost do niego... byłby pan sobie oszczędził biegania po mieście, w sprawie owego szubrawca, którego wziąłeś pod swoją szczególniejszą opiekę. Jestem przekonany, że baron byłby wszystko załatwił na miejscu, bo dziś rano był w wyjątkowo dobrem usposobieniu. Baronowa zaś, bez zająknięcia się byłaby zdania męża; zwykle tak się u nich dzieje...
Duthil roześmiał się szyderczo i po chwili zaproponował bez namysłu:
— Wiesz pan, co myślę zrobić?... Oto zjednam barona dla pańskiej sprawy! Zaraz znajdę się w pewnym pałacyku, tuż ztąd w pobliżu, gdzie o tej godzinie można codziennie i na pewno zastać tego kochanego barona...
I znów się głośno roześmiał, patrząc znacząco na Piotra.
— Przypuszczam, że pan musisz wiedzieć o pałacyku i mieszkance tego gniazdka?... Otóż baron nigdy nikomu i niczego nie odmawia w tem błogosławionem ustroniu... ja zaś przyrzekam panu i możesz pan na mnie liczyć, iż wymogę na baronie natychmiastowe przyjęcie pańskiego protegowanego do Przytułku. Dziś jeszcze powie całą sprawę baronowej a ta zaraz panu wyda potrzebne zezwolenie... Szkoda tylko, że już jest trochę późno...
Zamilkł, lecz nagle przyszła mu dobra myśl:
— Można temu zaradzić! Tak będzie najlepiej; zyskamy na czasie! Oto trzeba, abyś pan zaszedł razem zemną do pałacyku, zamieszkanego przez bóstwo barona. Otrzyma pan od niego list do baronowej i natychmiast puści się pan w pogoń za odszukaniem prezydentki Przytułku... Ach, ale przepraszam... panu może niezręcznie... pan może niechce przestąpić tego progu... Lecz mogę się postarać, byś pan widział tylko barona... Zaprowadzę pana do jednego z saloników na parterze i tam sprowadzę barona, by napisał kilka słów do żony...
Propozycya, którą uczynił, rozbawiła go ostatecznie, podczas gdy Piotr, znienacka nią zaskoczony, wahał się, niepewny, czy należało mu w ten sposób być wprowadzonym do mieszkania Sylwii d’Aulnay. Uczuwał pewien wstręt ku temu. Jednakże gotów był wszystko uczynić dla dopięcia celu, a wszak niejednokrotnie wstępował w podobne progi, w towarzystwie księdza Rose, którego nie zatrzymywały żadne względy, skoro była nadzieja przyniesienia ulgi cierpiącym.
Duthil, mylnie tłomacząc wahanie się księdza, rzekł nieledwie szeptem, chcąc uspokoić skrupuły, jakich się domyślał:
— Wszystko tam należy do niego, każda rzecz tylko przez niego była zapłacona... Zatem powinno to pana uspokoić... w niczem się nie kompromitujesz...
— Ale i owszem... pójdę tam z panem — odpowiedział Piotr — nie mogąc powstrzymać uśmiechu z pomyłki Duthila.
Niewielki, lecz z wyrafinowanym zbytkiem urządzony pałacyk Sylwii sprawiał wrażenie świątyni miłości, do której przeniesiono najbogatsze skarby, złożone niegdyś w uświęconych miejscach. Staroświeckie dalmatyki ze złotogłowiu, osłaniając ściany, lśniły się dyskretnie w przyćmionem świetle najcenniejszych szyb kolorowych, tak dobranych, by kolor lilla przeważał, kolor ten bowiem był ulubiony przez kapłankę tego przybytku. Sylwia dopiero co ukończyła lat dwadzieścia pięć i była drobną, szczupłą brunetką nadzwyczajnej piękności. Cały Paryż ją znał i zachwycał się jej śliczną twarzą, o dziewiczym wyrazie, o delikatnym ściągłym owalu, cienko zarysowanym nosie, małych ustach, świeżych dziecięcych policzkach i naiwnej okrągłej brodzie. Bujne, czarne włosy prosto przedzielone nad czołem, zczesywała w ciężkie dwa skrzydła, zakrywające uszy i część policzków. Słynęła właśnie tym szczególniejszym wyrazem dziewiczej naiwności streszczającej się zwłaszcza w spojrzeniu zadziwionych, ładnych, niewinnie i skromnie patrzących niebieskich oczu, co stanowiło zadziwiający kontrast z przebiegłością nieledwie że potworną jej charakteru, z poziomością jej instynktów, z otwartem afiszowaniem się prostytutki wyrosłej w zepsuciu wielkiego miasta. O jej fantazyach i rozpustnych zamiłowaniach, opowiadano rzeczy zdumiewające. Lecz nikt dobrze nie wiedział jakiego była pochodzenia, jedni twierdzili, że była córką stróża, a inni, że ojciec jej był doktorem, w każdym razie nabyła wykształcenia i ogłady, a w razie potrzeby umiała się znaleźć, mówiła poprawnie, nawet często z dowcipem. Od dziesięciu lat występowała w różnych teatrach, gdzie oklaskiwano jej piękność, wreszcie zyskała nawet niepoślednie uznanie w rolach młodych, niewinnych panien, lub sentymentalnych, a prześladowanych młodych kobiet. Lecz od chwili, jak rozeszła się pogłoska, iż Sylwia pragnie należeć do trupy teatru Komedyi francuzkiej i ma zamiar debiutować w roli Pauliny w „Polieukcie“, szydzono z niej ogólnie, tak dalece dziwacznym wydał się ten zamiar. Mówiono otwarcie, iż byłoby to ubliżeniem dla majestatu klasycznej tragedyi. Lecz niemożliwość otrzymania tej roli na pierwszorzędnej scenie zaostrzała upór Sylwii. Ze spokojem mówiła o przyszłym debiucie, pewna, iż tak się stać musi, doświadczenie bowiem przekonało ją, iż mężczyźni nigdy niczego nie są w stanie odmówić sprzedajnej jej piękności.
Gerard był dziś u Sylwii od godziny trzeciej. Przyszedł, by zabić czas w oczekiwaniu schadzki z Ewą, rad, że ulica Matignon była w sąsiedztwie z pałacykiem Sylwii. Kiedyś był ulubionym kochankiem pięknej dziewczyny i odtąd zachował prawo przychodzenia w roli jednego z najbliższych znajomych. Gerard często z tego korzyrzystał a nawet zdarzało mu się odnawiać dawne wspomnienia, zwłaszcza gdy trafił na dzień, w którym Sylwia się nudziła. Lecz dziś zastał ją gniewną, wzburzoną, więc zadawalając się rolą przyjaciela, wyciągnął się w jednym z głębokich foteli salonu i obojętnie słuchał jej narzekań i złorzeczeń. Sylwia miała na sobie białą, powłóczystą suknię, podobną do sukni, w której Gerard dopiero co widział Ewę podczas śniadania. Stała w pośrodku złoto-żółtego salonu i mówiła ze wzrastającem oburzeniem a patrząc na piękną jej sylwetkę, Gerard zaczynał być z pobłażliwością jednego z nią zdania, porównywał ją przytem z tamtą i czuł się naprzód zmęczony, oczekującą go schadzką. Ogarniało go coraz większe znużenie; moralnie i fizycznie wyczerpany, byłby się najchętniej wyrzekł spotkania się z Ewą, by pozostać bezwładnie w wygodnym fotelu, w którym spoczywał.
Zapominając się w gniewie, Sylwia mówiła mu wprost „ty“, czego unikała w zwykłych okolicznościach.
— Gerardzie, czy słyszysz, nawet ot tego — słowem nic, nic, nie wskóra odemnie, dopóki mi nie przyniesie mojej nominacyi!
Nadszed baron Duvillard. Sylwia natychmiast przybrała minę lodowatą, przyjmując go jak obrażona królowa, oczekująca, by się przed nią wytłomaczono. Winowajca wiedział, iż spotka się tu z burzą, więc chociaż przynosił złe nowiny, silił się to ukryć, uśmiechał się, lecz czuł się zakłopotany. Stosunek z nią był słabą stroną tego człowieka, tak jeszcze silnego i potężnego, pomimo iż był już tylko ostatnim zdrowym potomkiem gasnącego swego rodu. Ta kobieta była dla niego początkiem zasłużonej kary, była wymiarem sprawiedliwości a marnotrawiąc zebrane przez niego skarby i upokarzając go swem okrucieństwem, mściła się bezwiednie za głód i zimno nędzarzy. Wszakże litość brała, patrząc teraz na niego. Ten, przed którym drżały państwa Europy i wszyscy i wszystko ustępowało, tutaj, przed tą dziewczyną, samowolnie znęcającą się nad steranemi jego zmysłami, bladł z niepewności, pokornym był jak pies obity, zdzieciniałym jak chorobliwie roznamiętniony starzec, nic nieznający po nad żądzę swego ciała.
— Ach, droga moja, żebyś wiedziała jak spieszyłem się, by módz przyjść o zwykłej godzinie! Ale miałem nieskończoną ilość nudnych interesów i już myślałem, że chyba nigdy nie zdążę tu stanąć, by ucałować twoje rączki.
Pocałował rękę Sylwii a ona, wciąż milcząc, sztywnym ruchem opuściła ją i obojętnie na niego patrząc, oczekiwała na to, co powinien jej był powiedzieć. Zimnem, niemem zachowaniem się doprowadziła go do najwyższego zakłopotania. Pocił się, jąkał, sam nie wiedział co mówi, słowa ulatywały mu z pamięci.
— Tak... wiem... bądź spokojna... zajmowałem się twoją sprawą... byłem w ministeryum sztuk pięknych... gdzie już poprzednio dano mi formalną obietnicę... Ci panowie wielbią twój talent... wszyscy w ministeryum sztuk pięknych są za tobą... tylko ten głupi Taboureau, jest przeciwny, czy kto kiedy widział podobnego głupca jak ten minister! Sprowadzili go z prowincyi, gdzie był profesorem i gdzie powinien był pozostać. Ten człowiek nie zna Paryża, nie ma wyobrażenia o potrzebach naszej sceny... Otóż wyobraź sobie, moja droga, że Taboureau odrzucił twoją nominacyę i stanowczo oświadczył, że dopóki będzie ministrem sztuk pięknych, nie dozwoli, byś debiutowała na scenie teatru Komedyi francuzkiej!
Sylwia nawet nie drgnęła i dalej stojąc sztywno wyprostowana, spytała krótko:
— Więc cóż?
— Cóż chcesz, moja droga, cóż mogę uczynić?... Przecież nie można zwalić ministeryum dla tego, byś mogła wystąpić na scenie w roli Pauliny!
— A dlaczego nie można?...
Chciał się roześmiać, lecz żyły mu nabrzmiały na twarzy i truchlejąc ze strachu, zaczął mówić tonem błagalnym:
— Sylwio... najdroższa moja... Nie żądaj rzeczy niemożliwych... Nie upieraj się... bądź milutką jak to umiesz, gdy chcesz... Zrób dla mnie poświęcenie... Przestań na teraz myśleć o swoim debiucie... Pamiętaj, że sama wiele ryzykujesz, bo pomyśl, ile miałabyś przykrości, gdyby ci się debiut nie udał... Twoje śliczne oczy zalewałyby się szczeremi łzami bólu... Zażądaj odemnie czego chcesz... wszystko będzie na twoje rozkazy... wiesz, że życzenia twoje spełniam z najwyższą rozkoszą... Proszę... błagam... powiedz, czem mogę sprawić ci przyjemność, a przysięgam, że zadowolnię cię natychmiast...
Zbliżywszy się ku niej, chciał ująć ją za ręce, lecz wzgardliwie cofnęła się, rzucając mu pogróżkę:
— Wszystko między nami skończone... wszystko... dopóki nie otrzymam nominacyi, dopóki nie wystąpię na scenie w roli Pauliny!
Zrozumiał całą doniosłość groźby. A więc nietylko zamykała przed nim swą sypialnię, lecz niewolno mu było spodziewać się nawet pocałunków, nawet najdrobniejszej pieszczoty! Znał Sylwię dostatecznie, by wiedzieć, z jaką ścisłością przestrzegać będzie wszelkiego miłosnego zbliżenia. Czuł, że się dusi z żalu i z bólu. Z piersi wydzierał mu się dziki ryk, lecz silił się w żart obrócić zły humor kochanki. Rzekł więc do Gerarda:
— Moja pani jest dziś gniewna... Co się jej stało?.. Czyś ty ją czem rozdrażnił?...
Gerard, nie chcąc się mieszać w sprawy nieswoje, zbył zapytanie milczeniem i dalej wygodnie leżał w miękim fotelu. Sylwia zaś wybuchła:
— Chcesz wiedzieć, co Gerard mi powiedział? Żałował mnie, że jestem na łasce takiego jak ty egoisty, samoluba, obojętnego na obelgi, jakie mnie spotykają. Bo czyż nie powinieneś ty pierwszy ująć się za mną, gdy mnie krzywda spotyka?... Czyż nie powinieneś postawić na swojem i zmusić ich, by podpisali moją nominacyę?... Jeżeli masz choć źdźbło honoru, to powinieneś w ten sposób rzecz rozumieć! Bo nie chcąc mnie, odmawiając mi dania roli, której sobie życzę, odmawiają oni tem samem i twojemu żądaniu. Uważając mnie za niegodną, wyrządzają ci obelgę! Chyba że porozumiewasz się z tymi panami i wspólnie z nimi nazywacie mnie uliczną dziewczyną. Wszak tak?... Powiedz mi więc w oczy, że jestem prostytutką, istotą godną pogardy i niemającą prawa wystąpienia na scenie ich rządowego teatru!
Raz zacząwszy mówić, nie powstrzymywała potoku słów, które coraz wstrętniejszym doborem płynęły z tych ust prześlicznych, odnajdujących w gniewie dawne, uliczne wyrażenia, do których przywykły w pierwszej młodości. Baron wiedząc, iż wszelkie odezwanie się z jego strony tylko byłoby ją podnieciło do jeszcze ohydniejszych wyrazów, błagał ją wzrokiem a wreszcie zwrócił się z niemą prośbą w stronę Gerarda. Lecz ten, chociaż już niejednokrotnie zażegnywał wybuchające pomiędzy nimi burze, dziś obojętnym był świadkiem, czuł się znużony i chętnie byłby zasnął w fotelu.
Sylwia krótką uczyniwszy pauzę i znów powróciwszy do lodowatego tonu i sztywnej postawy, rzekła zwolna, wymierzając cios ostateczny:
— A teraz, mój kochany, dobrze sobie zapamiętaj, że jeżeli nie urządzisz się tak, bym debiutowała w teatrze Komedyi francuzkiej, to nie pozwolę ci się zbliżyć do siebie... nawet ręki mojej nie pozwolę ci się dotknąć!
— Okrutna, okrutna! — szeptał, dysząc Duvillard. Zrobię co będzie można... Nie gniewaj się... Zobaczysz, że wszystko skończy się pomyślnie...
W tej właśnie chwili wszedł służący, mówiąc, że pan Duthil jest na dole i prosi pana barona, by zeszedł z nim pomówić. Duvillard zadziwił się, bo Duthil był tu uważany prawie za domowego i wchodził kiedy chciał, lecz przyszło mu na myśl, że deputowany przynosi mu zapewne ważne nowiny z Izby i chce o nich zaraz pomówić bez świadków, poszedł więc za służącym, pozostawiając Sylwię w towarzystwie Gerarda.
W salonie do palenia, oddzielonym od sieni ciężką a teraz rozsuniętą portyerą, stał Piotr wraz ze swym towarzyszem i z ciekawością rozglądał się do koła. Dziwił się religijnemu nastrojowi, oraz ciszy tu panującej, bogactwu draperyj, mistycznemu światłu witraży. Staroświeckie rzeźbione sprzęty, zatopione w ciemnawem oświetleniu, przypominały kaplicę, a powietrze nasycała woń podobna do miry i kościelnego kadzidła.
Duthil bawił się wybornie i trzepiąc końcem laski po nizkiej dywanowej sofie, zachęcającej do spoczynku lub miłosnych pieszczot, rzekł śmiejąc się:
— A co?... Ładnie umeblowała swoje gniazdko?... O, to kobietka dobrze znająca swoje rzemiosło!
Jeszcze wzburzony zajściem z Sylwią, baron Duvillard wszedł szybko do salonu i nie dostrzegłszy nawet księdza, zapytał Duthila, chcąc od razu wszystkiego się dowiedzieć:
— Cóż się stało?... Czy bardzo złe nowiny? Mów...
— Mège interpelował, domagając się natychmiastowej dyskusyi... wszystko w celu obalenia Barroux. Domyśla się pan sensu, w jakim przemawiał... Maniera jego znana.
— Tak, tak... Wymyślał na burżuazyę, na mnie... na ciebie... Zawsze jedno i to samo. Cóż więcej?
— Odrzucono żądanie natychmiastowej dyskusyi. Ale Barroux, pomimo świetnej mowy, utrzymał się słabą większością, bo zaledwie dwóch głosów. Dwóch głosów!
— To źle! Dwa głosy większości nie wiele znaczą. Powalili go! Za tydzień Vignon stanie na czele nowego gabinetu.
— Wszyscy są tego zdania. Tylko o tem była mowa po wyjściu z sali posiedzeń.
Baron zmarszczył brwi i zdawał się ważyć, ile podobna odmiana przyniesie zła lub dobra dla świata, wreszcie ruszył ramionami pełen niezadowolenia:
— Ministeryum Vignona... Dyabła to warte...a przynajmniej tyle co ministeryun Barroux... Vignon jest młody demokrata... a tacy jak on panowie lubią się czasami bawić w pozowanie na surową cnotliwość, zatem źle... bardzo źle... nic nie pójdzie... Vignon nigdy się nie zgodzi na debiut Sylwii w teatrze Komedyi francuzkiej.
Tak więc ważna wiadomość o zapowiadającym się przewrocie ministeryalnym, w pierwszej chwili zaniepokoiła go jedynie ze względu zagrożonego debiutu Sylwii! Widząc to, Duthil chciał się upewnić co do własnego bezpieczeństwa.
— A my?... Cóż z nami będzie?...
Te słowa przywróciły baronowi przytomny pogląd na całość położenia. Odzyskawszy zwykłą butę, rzekł z pogardliwą pewnością siebie:
— My?... Pozostajemy tem, czem byliśmy dotychczas. Przecież nigdy nam nic nie zagrażało. Byłem i jestem najzupełniej spokojny. Sagnier może ogłaszać jaką chce listę osób, niechaj się bawi, jeżeli taką sobie obrał zabawę. Każdy zrozumie, że gdyby w tem być mogło coś niebezpiecznego dla nas, to byłyby się znalazły pieniądze na kupienie Sagniera razem z ową listą, którą nam wygraża!... Ale Barroux jest człowiekiem nieposzlakowanej uczciwości, więc kupując Sagniera, byłbym niepotrzebnie wyrzucił pieniądze za okno... a tego nie lubię. Powtarzam ci, mój kochany, niepotrzebujemy niczego się obawiać!
Duvillard spostrzegł wreszcie obecność księdza Fromont. Duthil objaśnił mu, o co ksiądz Fromont zamierza go prosić. Baron jeszcze wzruszony okrutnością Sylwii a może tknięty nadzieją, że spełniony dobry uczynek, szczęście mu przyniesie, odrazu zgodził się napisać kilka słów do żony, by Laveuve pomieszczony został w Przytułku. Wyjął bilet wizytowy, ołówek i zbliżył się do okna, mówiąc:
— I owszem, z miłą chęcią, rad jestem, szanowny księże Fromont, iż pomyślałeś o mojej pomocy. Zawsze jestem gotów na twe usługi.
A napisawszy, dodał:
— Sprawa załatwiona, oto co piszę: „Moja droga, proszę zrób wszystko, czego od ciebie zażąda ksiądz Fromont w sprawie Laveuve’a, bo Fonsègne nie może działać bez twego upoważnienia“.
W tej właśnie chwili, Piotr ujrzał Sylwię, która odprowadzała Gerarda do sąsiedniej sieni. Już się zupełnie rozpogodziła i uspokojona zeszła na dół, może chcąc się dowiedzieć, dlaczego Duthil nie wszedł na górę. Widok Sylwii niezmiernie zadziwił Piotra, nie spodziewał się, by mogła być tak pełną prostoty, słodyczy i dziewiczej niewinności. Nigdy, nawet w marzeniach nie widział równie przeczystego zjawiska. Była piękna skromnością lilii, świeżo rozkwitłej w zacisznym ogrodzie.
— Jeżeli pan chcesz zaraz oddać tę kartkę mojej żonie — mówił Duvillard — to musisz pan pojechać do księżnej de Harn... Ztąd niedaleko...
— Wiem, miałem zamiar być u księżnej.
— W takim razie rzecz składa się wybornie. Zastaniesz tam pan moją żonę, bo miała pojechać z dziećmi na przedstawienie dawane dziś przez księżnę de Harn.
Spostrzegłszy Gerarda rozmawiającego jeszcze z Sylwią, przywołał go, mówiąc:
— Gerardzie, wszak moja żona wyraźnie nam dziś powiedziała, że będzie na popołudniowem przedstawieniu?... Zatem jesteś pewien, że ksiądz Fromont zastanie ją u księżnej?...
Zapytany, jakkolwiek szedł ztąd prosto na ulicę Matignon, by czekać na Ewę, odpowiedział bardzo spokojnie:
— Tak, baronowa rzeczywiście tak nam powiedziała... lecz miała prócz tego być u Salmona dla przymierzenia sukni... zatem śpiesz się, księże Fromont, byś ją mógł jeszcze zastać przy alei Kleber.
Pocałował rękę Sylwii na pożegnanie i wyszedł z miną znudzoną pięknego światowca, o niczem niezamąconem sumieniu, lecz wyczerpanego przez uciechy cielesne.
Nie bacząc na zmięszanie Piotra, baron przedstawił go pani domu. Na niemy ukłon księdza, Sylwia odpowiedziała ukłonem zastosowanym do okoliczności. Uczyniła to z tak naturalną skromnością, iż mogłaby jej słusznie pozazdrościć talentu najlepsza aktorka grająca „naiwne“, chociażby na pierwszorzędnej scenie teatru Komedyi francuzkiej. Podczas gdy baron żegnał się z księdzem i do drzwi mu towarzyszył, Sylwia wróciła do salonu wraz z Duthilem, który, znalazłszy się z nią sam na sam, objął ją wpół i chciał całować w usta. Broniła mu dotąd podobnej łaski, wiedząc, że jest niebezpiecznie lekkomyślnym, a przytem nie zdobył jeszcze jej względów, żadną wyjątkową przysługą.
Gdy Piotr zajechał dorożką przed pałac księżnej de Harn, znalazł się w wielkim kłopocie. Cała szerokość alei Kleber, była zajęta mnóstwem powozów zatrzymujących się przed rodzajem olbrzymiego namiotu z czerwonego aksamitu, pod którym przechodził tłum zaproszonych gości. Jakżeż się tam dostać? — myślał Piotr. Uląkł się trudności, zwłaszcza w sutanie, jakże zdoła dotrzeć dziś do księżnej, lub poprosić, by wywołano baronowę Duvillard. Dotąd nie pomyślał o tych przeszkodach. Postanowił pieszo dojść do paradnego namiotu, maskującego bramę pałacu, a stanąwszy tam, zobaczy, o ile będzie rzeczą możliwą zamięszać się w tłum gości i przejść niespostrzeżenie. Wtem młody, wesoły głos odezwał się wprost do niego:
— Księże dobrodzieju, czyż mogłem przypuszczać, że jeszcze raz się dziś spotkamy!
Był to Massot, który w kilkunastu miejscach bywał codziennie, zawsze upędzając się za materyałem do bieżącej kroniki, ukazującej się w „Globie“. Z sumiennością odsiadywał czas potrzebny w parlamencie, szedł na pogrzeb, na ślub i na każdą inną uroczystość, mogącą zainteresować czytelników.
— Własnym oczom nie wierzę — mówił w dalszym ciągu. Pan, znany z kapłańskiej świętobliwości, znasz i bywasz u naszej kochanej, nieocenionej księżnej?... I to w godzinach wielkiego przyjęcia! Powiedz pan odrazu, że przychodzisz zobaczyć taniec maurytanek!
Massot żartował, słusznie przypuszczając, iż Piotr nawet nie wiedział o maurytańskich tancerkach, które, w liczbie sześciu występując od pewnego czasu w teatrze Folies Bergères, ściągały tam cały Paryż, znęcony płomienną zmysłowością giętkich ruchów młodego ich ciała. W prywatnych salonach, lubieżność ich tańca przekraczała granice dozwolone na publicznej scenie i właśnie skutkiem tego, poszukiwano je, rozchwytywano, lubując się i zarażając szaleństwem ich rozpusty. Wielkoświatowe panie domu, kobiety ekscentryczne, lub bogate cudzoziemki jak księżna de Harn, starały się ich obecnością zapewnić zabawę sproszonych gości a zakazany owoc zyskiwał tyle powabu, iż z zaciekłością ubiegano się o zapraszający bilet.
Gdy Piotr opowiedział dziennikarzowi, że dotąd obiega miasto zawsze jeszcze w sprawie Laveuve’a, Massot podjął się z wielką uprzejmością ułatwić mu przedostanie się do pałacu i odszukanie pań, z któremi chciał się widzieć i rozmówić. Znając rozkład domu, przeprowadził Piotra bocznemi drzwiami, korytarzem i usadził w paradnej sieni poprzedzającej salon, gdzie się odbywało przedstawienie. Olbrzymia sień zamienioną została w rodzaj zimowego ogrodu, tak iż z łatwością można było się ukryć pomiędzy klombami z wysokich cieplarnianych drzew i krzewów.
— Zostań pan tu, a ja rzucę się na wyłowienie księżnej. Sprowadzę ją tutaj a zarazem dowiem się, czy baronowa Duvillard już się zjawiła.
Dla wywołania większego efektu, urządzono sztuczną noc w pałacu. Wszystkie okna szczelnie zasłonięto, by nie przepuszczały dziennego światła a całe wnętrze pałacu płonęło od zapalonych lamp elektrycznych. Gorąco już było wielkie, przytem odurzający zapach kwiatów i kobiet przesycał duszną atmosferę. Oślepiony jaskrawością sztucznego światła, nieledwie mdlejący z gorąca, Piotr znalazł się pod wrażeniem, że wstąpił w nieznaną krainę krańcowego zbytku i uciech zmysłowych, że jest w świątyni kultu ciała, w której wierni się zbierają, by poić się urzeczywistnieniem gonionych marzeń. Wspiąwszy się na palce, widział przez otwarte podwoje salonu, plecy kobiet siedzących rzędami, gołe ich ramiona i szyje ocienione opadającemi puklami czarnych lub jasnych włosów. Zapewne maurytanki musiały już tańczyć na scenie. Nie widział ich, lecz mógł śledzić wrażenie ich lubieżnego, płomiennego tańca, bo dreszcz miłosny zdawał się obiegać wszystkie te strojne i w połowie nagie kobiety, słaniające się jakby za podmuchem palącego wiatru. Wtem maurytanki zapewne odtańczyły pierwszą część programu, bo wybuchły szepty, śmiechy i szalone brawa zahuczały burzą rozgorączkowanych zachwytów.
— Nie mogę odnaleźć księżnej — rzekł nadchodzący Massot. — Lecz niechaj pan trochę poczeka... Spotkałem Janzena, który mi przyrzekł, że ją przyprowadzi... Pan zapewne nie zna Janzena?...
Znalazłszy sposobność do sypania ploteczek, Massot zapewnił Piotra, że księżna de Harn, jest jedną z bliższych jego znajomych. Przyjaźń datowała się od roku, to jest od przybycia księżnej do Paryża i wyprawienia pierwszego wielkiego przyjęcia w świeżo urządzonym pałacu. On pierwszy podał o tem wszystkiem pochlebne i długie sprawozdanie w prasie. Lecz przyznał się, iż dotąd nie znał rzeczywistej prawdy o księżnie, jakkolwiek wywiedział się już niemało. Musiała być bogata, bo wydawała krocie. Zapewne była zamężną, a może nawet mąż jej był prawdziwym księciem. Chętnie ręczyła że jest wdową, lecz obiegały wieści, iż mąż jej piękny jak cherubin, podróżował po świecie w towarzystwie znanej śpiewaczki. Pewność zaś była wszelka, pewność codziennie sprawdzana i ogólnie wiadoma, iż księżna była dobrą, lecz narwaną kobietą a po za wybrykami jakiemi się rządziła, nie można jej było odmówić wielkiego sprytu i niezwykłego powabu. Kapryśna i lekkomyślna, wszystkiego ciekawa, nie zatrzymywała się długo nad niczem. Przez jakiś czas z uwielbianiem studyowała malarstwo, potem przepadała za chemią, obecnie zaś tylko poezya dla niej istniała.
— A więc pan nie znasz Janzena?... Właśnie Janzen rozpasyonował ją do chemii, pod jego kierunkiem studyowała zawzięcie skład materyałów wybuchowych, bo domyśla się pan, że chemia o tyle ma dla niej wartości, o ile służy anarchii... Ostatecznie doszedłem do wniosku, że księżna jest austryaczką... lecz ponieważ potwierdziła moje przypuszczenia, przeto zaczynam w to wątpić. Janzen zaś twierdzi, że jest rosyaninem, ale musi być niemcem. Dziwny z niego człowiek; skryty, zagadkowy, bez wiadomej ojczyzny i nazwiska, niewiadomo nawet gdzie mieszka... Jest to jegomość o nieznanej przeszłości i nieznanym sposobie życia. A wszystko co jego dotyczy nie może być jak okropne. Posiadam dowody, które każą mi przypuszczać, że należał do sprawców katastrofy w Barcelonie... Spotykam go blizko od roku w Paryżu i mam przekonanie, że jest pilnie śledzony przez policyę. I niczem nie dam sobie wytłomaczyć, że zgodził się być kochankiem tej nieocenionej księżnej, jedynie w celu obałamucenia policyjnych agentów. Udaje odtąd światowca, wszędzie na wszystkich uroczystych przyjęciach można go spotkać, a tu, u księżnej, czując się nieledwie u siebie, wprowadził całą zgraję anarchistów wszelkiej narodowości, najdziwaczniejszego wyglądu. Oto patrz pan: ten mały, tłusty, okrągły człowieczek, co stoi tam w kącie, to Raphanel, jest on francuzem, lecz radziłbym towarzyszom strzedz się tego jegomości... A ten niedaleko niego, brunet z charakterystycznemi wargami łapczywej bestyi... to Bergaz, podobno hiszpan a w każdym razie podejrzanej opinii szachraj giełdowy. Powiadam panu, że obecnie w salonach księżnej można spotkać awanturników i opryszków ściągających do Paryża z czterech krańców świata... Ach te cudzoziemskie kolonie w Paryżu! Prawda, że znajdują się pomiędzy niemi ludzie wysokiego znaczenia i pięknych nazwisk, lecz masowo biorąc, tylko społeczne męty i kosmopolityczne ściekowiny!
Massot się nie mylił, w ten sposób określając gości gromadzących się w salonach tego rodzaju jak u księżnej Rozamundy de Harn. Obok głośnych nazwisk i prawdziwych bogaczów, falował tłum kłamców, pyszałków i opryszków międzynarodowych. Myślą, Piotr pragnął ogarnąć przyczynę tego coraz to liczniejszego najazdu cudzoziemców na Paryż. Pocóż ta międzynarodowa ciżba obiera sobie Paryż za uprzywilejowany punkt zborny? Przybywali, by używać, by zniknąć w kolosalnem mieście dającem im ponętną gościnę, lecz jadem i zgnilizną ciążyli, zatruwając wszystko dokoła siebie. Czyż koniecznością jest, by metropolie rządzące światem padały zakażone napływowemi warstwami, niosącemi z sobą wszystkie żądze, wszelką rozpustę, całą zgniliznę wszystkich narodów, i aby w ten sposób marniał rozwijający się kwiat piękna, dobra i cywilizacyi?...
Nadszedł Janzen. Był to wysoki, chudy, trzydziestoletni jasny blondyn o szarych, bladych i zimnych oczach. Długie, kędzierzawe włosy opadały mu aż na ramiona, zachodziły na wązką, bladą twarz, która się z nich wynurzała niewyraźna, zamglona. Mówił złą francuzczyzną, po cichu i bez giestów. Zawiadomił, że nie zdołał odnaleźć księżny, chociaż wszędzie jej szukał. Zrobił przypuszczenie, że może kto z gości nie podobał się jej, więc, jak zwykle w podobnych razach, poszła do swego apartamentu, by zamknąć się w sypialni, a pozwalając zebranemu towarzystwu bawić się w salonie z całą swobodą.
— Otóż jest księżna! — zawołał nagle Massot.
Rzeczywiście była to Rozamunda. Przystanęła w sieni, patrząc na drzwi wchodowe, jakby w oczekiwaniu czyjegoś przyjścia. Nizka, szczupła, nie tyle była ładna, ile pełna wdzięku. Rysy miała drobne, oczy koloru zielonkawego morza, nosek zgrabny i ruchliwy, usta nieco duże i zbyt karminowe, lecz po za niemi prześliczne zęby. Ubrana była w suknię blado niebieską naszytą srebrnemi pajetkami, bransolety miała srebrne i srebrny dyadem w jasno popielatych włosach, które bujnemi falami spadały w loki, w loczki lekko zwichrzone i niesfornie fruwające, jakby pod wiecznym podmuchem wiatru.
Gdy się dowiedziała o przyczynie obecności Piotra, zawołała wesoło:
— Drogi, szanowny książę, zrobię co tylko zechcesz i co rozkażesz! Jeżeli nie będziesz mógł umieścić swojego starca w naszym przytułku, to przyślij go do mnie! Wezmę go i znajdę mu kącik spokojny i wygodny.
Mówiła z ożywieniem, uprzejmie lecz ani na chwilę nie spuszczając oczu z drzwi wchodowych, a gdy Piotr zapytał ją, czy pani baronowa Duvillard już przybyła, Rozamunda zawołała:
— Nie, nie! Jestem zaniepokojona, że dotąd jej niema... Ma przybyć w towarzystwie swoich dzieci... Hyacynt przyrzekł mi wczoraj, że przybędzie ze swoją matką...
Hyacynt Duvillard był bohaterem chwilowej jej miłostki. Z tej właśnie przyczyny przestawała już pasyonować się do chemii, natomiast rozwijało się w niej upodobanie do dekadenckiej i symbolicznej poezyi. Nowy ten zwrot datował się od pewnego wieczoru, gdy długo rozmawiała z Hyacyntem o okultyzmie, a odkryła nadzwyczajne piękno w postaci młodzieńca, piękno astralne tułającej się duszy Nerona. Księżna utrzymywała odtąd, iż rozpoznała niezaprzeczone tego oznaki.
Nagle opuściła Piotra w środku zdania i, rzuciwszy się ku drzwiom, uszczęśliwiona, promieniejąca, powtarzała:
— Nareszcie... nareszcie!...
Witała Hyacynta przybyłego tylko z Kamilą. Młodzieniec nawet nie raczył zauważyć miłosnego porywu Rozamundy i zaraz zwrócił się w stronę swego przyjaciela, młodego lorda Elson, dla którego tu przyszedł. Hyacynt, nazywający każdą kobietę bestyą nieczystą i wstrętną, kalającą i poniżającą umysł oraz ciało mężczyzny, miłował obecnie lorda Elson, bladego, chwiejnej postaci swego rówieśnika, o włosach zaczesanych jak u młodej dziewczyny.
Zrozpaczona chłodnem powitaniem, Rozamunda podążyła za obu młodzieńcami do salonu przesyconego wonią kwiatów i ciał, przybytku gorejącego zmysłowem podnieceniem wśród jaskrawej powodzi sztucznego światła, padającego oślepiająco od wysokiego stropu.
Massot, chcąc przysłużyć się Piotrowi, zatrzymał Kamilę i przyprowadził ją ku księdzu, który zapytał ją z wielkim niepokojem:
— Jakto... więc pani baronowa nie przybędzie tutaj?...
Kamila była, jak zwykle, ciemno ubrana. Miała na sobie suknię pawiowo-szafirową. Oczy jej błyszczały złowrogo, głos syczał, widocznie była silnie rozdrażnioną. Usłyszawszy pytanie Piotra, wyprostowała się, drgnąwszy jakby smagnięta wewnętrzną złością i stała się w tej chwili bardziej jeszcze brzydką, ułomną i krzywą.
— Nie, moja matka nie przybędzie tutaj... nie mogła... nie miała czasu... była zmuszona stawić się na oznaczoną godzinę u swego krawca. Przytem zbyt długo zasiedzieliśmy się na wystawie Salonu Lilii... więc trzeba było natychmiast odwieźć mamę do Salmona... co i nas trochę spóźniło z przybyciem tutaj...
Kamila, o ile tylko mogła, przedłużyła zwiedzanie wystawy, chcąc, jeżeli się da, przeszkodzić schadzce matki z Gerardem. A gniew, który teraz hamowała, ogarnął ją w chwili gdy baronowa, nie zważając na manewr córki, rzekła spokojnie, iż musi się spieszyć, by stanąć na godzinę oznaczoną przez krawca.
Piotr, pędzony koniecznością widzenia się z baronową, rzekł dobrodusznie:
— A gdybym natychmiast poszedł do tego Salmona, może zechcianoby mi pozwolić rzec słówko pani baronowej?....
Tego rodzaju zamiar wydał się Kamili nieskończenie zabawnym. Wybuchła więc przeciągłym, zjadliwym śmiechem:
— Wątpię, by pan mógł jeszcze zastać tam moją matkę... Wiem, że śpieszyła się w inne miejsce... i zapewne już nie jest u Salmona...
— Zatem pozostanę tutaj... Zapewne pani baronowa przyjedzie po panią i razem powrócicie do domu?...
— Najzupełniej się pan myli... mama tu nie przyjedzie... bo dziś zajmuje się osobistemi sprawami, które jej zabiorą czas aż do obiadu... Wrócę do domu z moim bratem... wszak z nim tylko przyjechałam.
Rozgoryczenie Kamili wzrastało. Czyż ten ksiądz nie rozumiał, że swojemi naiwnemi pytaniami, obraca nóż w jej sercu?... Przecież musi o wszystkiem dobrze wiedzieć, bo wszyscy o tem wiedzą!
— Ach, jakże mi przykro — mówił znów Piotr z przygnębieniem i prawie ze łzami w oczach. — Chciałem raz jeszcze prosić panią baronowę w sprawie owego biednego starca, o którym mówiłem będąc dziś rano u państwa. Ojciec pani tak był dobry, iż mi dał słówko polecające do pani baronowej, a pan Gerard powiedział mi...
Wtem nagle Piotr jasno zrozumiał jak niewłaściwe rzeczy mówi tej dziewczynie. Żył on zwykle w takiem oderwaniu od spraw wielkoświatowych, iż zapominał się, uwłaszcza zaś teraz, mając tak upragniony cel do zdobycia. Chwilowo się zaciąwszy, rzekł, oprzytomniawszy:
— Tak, pani nie może o tem wiedzieć... lecz spotkałem dziś pana barona w towarzystwie pana de Quinsac...
— Domyślam się... tak domyślam się gdzie — przerwała Kamila z bolesnym a zarazem szyderczym uśmiechem dziecka, znającego całą ukrytą stronę życia najbliższych sobie istot. Więc pan tam był?... I spotkawszy mego ojca, otrzymał od niego parę słów do mamy?... Lecz pomimo to wszystko, trzeba się uzbroić w cierpliwość... dopóki mama nie ukończy sprawy, którą jest obecnie zajęta... A czasami długo się na nią czeka w podobnej okoliczności... Niechaj pan sprobuje przyjść do nas o godzinie szóstej, lecz bardzo bardzo wątpię, by mama już była z powrotem...
Kamila mówiła powoli, kładąc nacisk na każde słowo, pragnąc zamienić je w ostrze sztyletu, którymby z rozkoszą kłuła pierś matki, tę pierś tak piękną i ponętną. Nigdy jeszcze nie zawrzała równie głęboką nienawiścią, zazdroszcząc matce piękności a zwłaszcza szczęścia płynącego z miłosnej pieszczoty. Uczuła pewną ulgę, gdy wypowiedziała tyle bólu w swej ironii przed tym naiwnym księdzem. Kryła to zwykle jak odrażającą ranę a dziś szarpiąc ją z okrucieństwem, chwilowo zapomniała o całej tego szpetocie.
Rozmowę przerwała Rozamunda, nadbiegając rozgorączkowana. Uprowadziła Kamilę, mówiąc:
— Chodź, moja droga!... Chcę koniecznie, abyś je widziała... Są zadziwiające... prześliczne, w upojenie wprawiają wszystkich!
Janzen i Massot poszli za niemi. Mężczyzni zbiegali się z sąsiednich pokojów i, tłocząc się, wypełnili salon po brzegi, pragnąc patrzeć na maurytanki, które z nowym tańcem wystąpiły na scenie. Miały teraz tańczyć galopa, o którym dziwy szeptano w całym Paryżu. Namiętnym szałem porwane, zrywały się jak stado samic pędzonych biczem smagającym je aż do zmysłowej ekstazy. Piotr znów ujrzał słaniające się w konwulsyjnym dreszczu nagie ramiona i wyfryzowane głowy brunetek i blondynek siedzących rzędami w wielkim salonie; podmuch szaleństwa zdawał się kołysać tłumem patrzących gości. Powietrze coraz stawało się cięższe, elektryczne lampy płonęły oślepiającym blaskiem a ciała parowały odurzającą wonią. Nastąpiła chwila bezprzytomnego odrętwienia, powetowania nagłym hałasem śmiechów, głośnych zachwytów, oklasków, zatapiających lubieżność podniety i wybuch zmysłowych pożądań.
Gdy wyszedłszy z pałacu, Piotr znalazł się na ulicy wśród dziennego światła, musiał przystanąć, bo mrużyły mu się powieki a w głowie szumiało, kołując wszystkiem na czem wzrok zatrzymał. Przekonawszy się, że jeszcze nie wybiła godzina wpół do piątej, obliczył, że blizko dwie godziny musi czekać, nim będzie mógł się stawić w pałacu przy ulicy Godot de Mauroy. W jakiż sposób czas ten zabije?... Zapłaciwszy dorożkarza, odprawił go, mając zamiar pójść pieszo i powoli polami Elizejskiemi ku Wielkim bulwarom. Ponieważ miał sporo czasu do stracenia, chciał go użyć na przechadzkę, by zagłuszyć gorączkową chęć działalności. Od rana zajmując się sprawą Laveuve’a, czuł wzmagającą się chęć przezwyciężenia trudności, jakie, wciąż się odnawiając, przeszkadzały mu podążyć z natychmiastowy pomocą ku nieszczęśliwemu. Obecnie zdawało mu się, że główne przeszkody już usunął, pilno mu więc było załatwić się z ostatniemi formalnościami, zwłaszcza teraz, gdy wierzył w powodzenie swej misyi. Starał się stawiać kroki powoli, jak to czynili inni spacerujący. Pogodnie było i sucho, słońce jaśniało wśród niebieskiego nieba, zapowiadającego nagłe pojawienie się wiosny.
Piotr nieledwie wyrzucał sobie, iż używać będzie parogodzinnej przechadzki, podczas gdy nieszczęsny Laveuve dogorywa na przegniłym barłogu rzuconym w ciemny, zimny zakątek poddasza. Porywał nim bunt i najwyższa niecierpliwość; chciał biedz, by zaraz odnaleźć baronową Duvillard i uzyskać od niej zbawcze pozwolenie umieszczenia starca w Przytułku. Domyślał się, że ona musi być gdzieś niedaleko, w jednej z tych ulic dobiegających do wspanialej alei pól Elizejskich. Zamęt krzyżujących się uczuć powstawał w jego sercu, na myśl w jak ważnej sprawie wyczekiwać musi na tę kobietę, by dozwolić jej wyczerpać do ostatka miłosną schadzkę, o której wiedziała własna jej córka! Przypomniał sobie okrucieństwo słów i wzroku Kamili i zdawało mu się, że słyszy z hukiem roztwierającą się przepaść, mającą pochłonąć istniejący ustrój rodzin burżuazyjnych: ojciec u prostytutki, matka w objęciach kochanka, córka i syn o tem wiedzący, i podczas gdy syn osuwał się w zwyrodniałości instynktów, córka dyszała żądzą wyrwania matce kochanka i zostania jego żoną. A pomimo dziejące się bezeceństwa, wykwintne powozy żwawo cwałowały tam i napowrót wspaniałą aleją, a bocznemi chodnikami przelewał się tłum strojny i wesoły, wszyscy ci ludzie zdawali się tchnąć rozkoszą używania, bynajmniej się nie troszcząc że już otwarta jest otchłań, że koło niej wirują, że w nią wpadną i pochłoniętymi zostaną.
Doszedłszy do Letniego cyrku, Piotr niespodziewanie ujrzał Salvata siedzącego na ławce. Zapewne odpoczywał po mozolnym trudzie szukania jakiejkolwiek pracy. Zdawał się być mocno przygnębiony, znużony i głodny, chociaż pod roboczą płócienną kurtką widniał jakiś pakunek, zapewne kawał znalezionego chleba, który chciał donieść w całości do domu... Plecami oparty o poręcz ławki, wpatrywał się zamglonym wzrokiem w zabawę dzieci, które łopatkami gromadziły pagórki z piasku a potem rozbijały je nogami. Zaczerwienione powieki robotnika nabrzmiewały łzami a na zbolałych, bladych ustach krążył uśmiech niewypowiedzianej słodyczy. Ogarnięty współczuciem Piotr postanowił zapytać Salvata, czy ma jaką nadzieję znalezienia zarobku, lecz ten, spostrzegłszy księdza, podniósł się z ławki i pełen nieufności skierował się w stronę cyrku, gdzie kończył się koncert zapowiedziany na dzisiejsze popołudnie. Piotr mimowolnie popatrzył za odchodzącym i widział go przystającego przed drzwiami gmachu, gdzie parę tysięcy szczęśliwców przysłuchiwało się muzyce.




V.

Już Piotr minął pola Elizejskie i stanął na placu Zgody, gdy nagle sobie przypomniał, że ksiądz Rose naznaczył mu schadzkę o godzinie piątej w kościele św. Magdaleny. Zupełnie o tem zapomniał wśród wrażeń dziś doznawanych; teraz zaś ucieszył się, mając czem zapełnić chwilę przykrego oczekiwania. Przyśpieszył więc kroku w obawie, że już się trochę spóźnił.
Pomimo że jasno jeszcze było na dworzu, w kościele panowała noc prawie zupełna. W głębi paliło się kilka świec woskowych, rzucając, słabe cienie wzdłuż nawy pogrążonej w ciemnościach, a wśród tego zmroku rozlegał się donośny, czysty głos mówiącego kaznodziei. W kierunku, z którego płynęły słowa, Piotr dojrzał majaczące mnóstwo głów licznych słuchaczów nieruchomie skupionych. Kazalnicę zajmował monsignor Martha i głosił trzecią z rzędu konferencyę, rozbierającą czem jest nowy duch czasu. Dwie pierwsze konferencye narobiły wiele hałasu i bardzo były uczęszczane. Cały Paryż się zbiegał, jak dzisiaj, w poszukiwaniu wrażenia, jakie wywierał ten kaznodzieja obdarzony porywającą dykcyą, urozmaiconą umiejętnemi giestami znakomicie wyrobionego aktora. Prócz wielkoświatowych dam, audytoryum składało się z mnóstwa mężczyzn przeważnie polityków i pisarzy.
Nie chcąc zamącić skupionej uwagi słuchaczów i przerywać głębokiej ciszy wśród której płynęły słowa mówcy, Piotr zatrzymał się przy jednym z filarów niedaleko wejścia, odkładając na potem odszukanie księdza Rose. Dzienne światło, skośnie padając przez jedno z okien, zatrzymało swój blady promień na postaci monsignora. Był to wysoki, barczysty mężczyzna zaledwie siwiejący, pomimo że miał lat przeszło piędziesiąt. Po nad białością komży odbijała piękna jego głowa o regularnych rysach, czarnych, ognistych oczach i silnie zarysowanym nosie. Zwłaszcza linie ust i brody były stanowcze, surowe, lecz monsignor Martha łagodził je ogólnym wyrazem twarzy, starając się każdego ująć uprzejmością i objawami żywej sympatyi. To bezustanne usiłowanie rozpogodziło mu twarz, zdradzającą tłumioną chęć władania i wydawania rozkazów.
Niegdyś Piotr znał go, gdy był proboszczem przy kościele św. Klotyldy. Pochodził z rodziny włoskiej, lecz urodził się w Paryżu i ukończył seminaryum Saint Sulpice z najlepszemi atestatami. Inteligentny, ambitny, czynny, budził wiele zazdrości pomiędzy niektórymi ze swych przełożonych. Gdy został mianowany biskupem Persepolisu, zamieszkał w Rzymie i niewiadomem było w Paryżu, co właściwie tam robił przez lat przeszło pięć. Gdy powrócił do Paryża, odrazu rozwinął nadzwyczaj energiczną działalność na rzecz propagandy. Zajmował się mnóstwem najróżniejszych interesów, ceniono go i kochano w pałacu arcybiskupim, słowem zajął stanowisko wybitne i potężne. Podziw prawdziwy wzbudził, zająwszy się gromadzeniem funduszów na budującą się bazylikę Sacré Coeur. Jakby cudem posypały się obfite składki. Dla zwiększenia dochodów w celu tak upragnionym w arcybiskupstwie, gotów był na wszystko, więc odbywał podróże, kwestował, miewał konferencye, załatwiał sprawy w ministeryum, bywał nawet u żydów i u wolnomularzy. Obecnie pragnął jeszcze rozszerzyć zakres swej działalności i pracował, w celu pojednania wiedzy z katolicyzmem, dążąc równocześnie do połączenia chrześciańskiej, wierzącej Francyi — z Francyą rebublikańską. Głosił, iż tak postępując, idzie w kierunku polityki Leona XIII, polityki zapewniającej ostateczny tryumf Kościoła nad światem.
Pomimo okazywanej sobie życzliwości, Piotr nie lubił tego człowieka. Był mu wszakże wdzięczny, iż z jego ramienia zacny ksiądz Rose został mianowany wikaryuszem przy kościele św. Piotra na wzgórzu Montmartre. Monsignor to uczynił dla uniknięcia skandalu, jaki mógł był wyniknąć, gdyby się rozeszła pogłoska, że ten stary ksiądz został skarcony i ukarany za zbytnią gorliwość w wspomaganiu ludzi bez przytułku i bez chleba. Patrząc teraz na monsignora i słuchając go mówiącego z rozgłośnej kazalnicy w kościele św. Magdaleny, Piotr przypominał go sobie w salonie państwa Duvillard, gdzie go spotkał w przeszłym roku na wiosnę. Była to chwila, gdy z mistrzowską zręcznością przygotowywał nawrócenie się Ewy na katolicyzm, i dopiął swego celu, mówiąc, że to pozostanie najpiękniejszym tryumfem jego kapłańskiego powołania. Chrzest odbył się w tym kościele, a ceremonia dała sposobność do rozwinięcia całej wspaniałości kościelnej uroczystości; było to nadzwyczajne galowe przedstawienie dane najwykwintniejszemu towarzystwu Paryża. Gerard klęczał przez cały czas trwania ceremonii, płacząc ze wzruszenia, a baron Duvillard tryumfował w roli przykładnego małżonka, szczęśliwego że religia utrwali niezmąconą harmonię w szczęśliwym jego pożyciu z żoną. Potajemnie szeptano wśród zebrania, że rodzina Ewy, a zwłaszcza jej ojciec, stary Justus Steinberger, jest prawie zadowolniony z całej tej hałaśliwej awantury, bo z szyderczym uśmiechem zapewniał swoich przyjaciół, że dobrze znając córkę, mógł ją śmiało, oddać za żonę... najgorszemu nieprzyjacielowi. Traktował on tę rzecz po bankiersku, uznając że są wartościowe papiery, które z przyjemnością się ustępuje współzawodnikowi na giełdowym rynku. Justus Steinberger z zaciętością wierzył na przyszłość w wielkość i przewodnią rolę swojej rasy, pocieszał się więc, iż pomimo zawodu, jaki spotkał pierwiastkowe jego obliczenia, taka kobieta, jak Ewa, musi się stać rozkładowym czynnikiem chrześciańskiej rodziny, a zatem dopomoże, by pieniądze i władza stały się bezpodzielnem dziedzictwem żydów.
Głos kaznodziei brzmiał teraz z donioślejszą siłą, zagarniając uwagę słuchaczów, wprawiając ich w zachwyt najwyższego zadowolenia. Monsignor Martha wielbił dobroczynny wpływ nowego ducha czasu, który, jednocząc wszystkie dotąd zwaśnione stronnictwa polityczne i religijne, uspokoił umysły i postawił tem samem Francyę na pierwszorzędnem a przynależnem jej stanowisku. Czyż zewsząd nie ukazują się widoczne znaki tego błogosławionego odrodzenia? A czemżeż jest nowy duch czasu, jeżeli nie zbudzeniem się ideału?... Protestem duszy przeciwko poniżającemu materyalizmowi, tryumfem wyższych aspiracyj nad literaturą lubującą się w błocie! Nowy duch czasu godzi się z wiedzą, lecz wyznacza zarazem miejsce jej właściwe. Uznaje wiedzę, lecz pod warunkiem, iż wkraczać ona nie będzie na niewłaściwe tory, i uszanuje całą świętość i nietykalność wiary. Blizką jest zatem chwila, gdy Kościół będzie mógł otworzyć ojcowskie ramiona i przytulić z miłością tak długo zbłąkaną francuzką demokracyę. A wtedy Rzeczpospolita otrzyma sankcyę i uznaną zostanie za najukochańszą córkę Kościoła, jaką była dawna królewska Francya, szczycąca się być dzieckiem Rzymu.
Idyliczne tchnienie spływało z kazalnicy na rozrzewnionych słuchaczów. Kościół w nieprzebranej dobroci otwierał swe serce wszystkim swoim dzieciom, by radowały się w zgodzie i szczęściu, dla czegóżby więc lud nie miał uledz wpływowi nowego ducha czasu i oddać się wzbierającemu jego prądowi?... Niezadługo zabłyśnie ta chwila i lud podda się Kościołowi, jak niegdyś poddawał się z posłuszeństwem sprawiedliwej władzy swoich królów, a wtedy przez wszystkich chwalona będzie wielkość Boga, jedynego Pana ciał i dusz ludzi na ziemi.
Piotr przysłuchiwał się teraz uważnie, pytając sam siebie, gdzie i kiedy słyszał już te same słowa. Nagle przypomniał sobie i zdawało mu się, że znów słyszy w Rzymie mówiącego monsignora Nani, gdy po raz ostatni miał z nim dłuższą rozmowę. Tak, były to te same marzenia papieża demokraty, odwracającego się od monarchów tracących dawne znaczenie a wyciągającego ramiona do ludu, w nim widząc siłę przyszłości. Czyż ze strąceniem władzy głów koronowanych nie nadchodzi chwila urzeczywistnienia odwiecznych pragnień i dążności papieży?... Któż, jeżeli nie papież, powinien w sobie jednoczyć władzę cesarza i kapłana, Boga królującego nad rządami świata?... Poruszywszy dawne wspomnienia, Piotr przypomniał sobie, że sam tego żądał, pisząc książkę „Nowy Rzym“ i z naiwnością apostoła upatrywał w tem szczęście ludzkości, lecz gdy podążył do Rzymu, i ujrzał stan rzeczy na miejscu, został nazawsze uleczony ze swej mrzonki... Danem mu tam było poznać całą kłamliwość i obłudę księżej polityki, która, opierając się na czasie, wytrwale dąży zawsze w jednym celu, w chęci zagarnięcia władzy i zawojowania świata. By ten cel osiągnąć, armia Kościoła wiedzie bój dziesiątki wieków trwający, nagina się do chwilowych wymagań, a zawsze jest czujna i gotowa korzystać z każdej okoliczności. W ewolucyi dziś na dobie będącej Kościół staje po stronie wiedzy, demokracyi, rzeczypospolitej, pewnym będąc, że skruszy te potęgi, byle mu dano czas po temu! Ach, ten nowy duch czasu, czyż nie jest on odwiecznie odradzającym się duchem Kościoła, duchem zaborczym i żądnym zwycięztwa oddającego mu świat na pastwę chciwości, zaostrzonej tak długiem wyczekiwaniem!
Pomiędzy słuchaczami monsignora Martha, Piotr rozpoznawał postacie wielu deputowanych, których dopiero co widział w Izbie. W wysokim blondynie wsłuchującym się z pobożnością w słowa kaznodziei Piotr poznał ulubionego pomocnika ministra; sam Monferrand musiał go tutaj przysłać, bo chociaż kiedyś nie mógł znieść widoku sutany, obecnie odznaczał się uprzejmością względem duchowieństwa. Pod naciskiem rozkazu nadeszłego z Rzymu, francuzcy księża nabierali chęci zbliżenia się i pojednania z rządem republikańskim. Nowa taktyka polegała na zewnętrznych oznakach uległości i przymierza, podczas którego Kościół sprobuje wszędzie wtargnąć łagodnością, by następnie wszystkiem zawładnąć. Zaczynano znów nadawać Francyi tytuł najstarszej córki Kościoła, bo czyż Francya nie była jedynym z silnych narodów mogących przywrócić władzę świecką papieża?... Należało więc postarać się o jej względy i być z mą w jedności, chociaż głosiła ideje republikańskie.
Mówiono że biskup Persepolisu często miewał narady w ministeryalnym gabinecie Monferranda. Równie ambitni, równie zręczni, inną posługiwali się dyplomacyą, lecz biskup posługiwał się ministrem a temu się zdawało, iż wiele zyska, mając biskupa za sobą, skrycie zaś każdy z nich czyhał na ujęcie za kark przeciwnika. W ręku tych ludzi religia schodzi do podrzędnej roli pionka, którym się można dogodnie posługiwać podczas wyborów do Izby, podczas głosowania przedstawicieli narodu, utworzenia się parlamentarnej większości, a zatem otrzymania i zachowania teki ministeryalnej. Ten właśnie punkt, jakkolwiek sekretny, był najważniejszy. Ach, jakże wszystkie te nizkie manewry dalekiemi były od świętości posłannictwa religii, posłannictwa mającego koić ludzkie niedole i wszelakie cierpienia! Serce Piotra opłynęło tem większą goryczą, iż przypomniał sobie niedawną śmierć kardynała Bergerot, ostatniego ze świętych i czystych postaci wśród francuzkich biskupów, bo pozostałych nie można było jak wliczyć w poczet intrygantów albo głupców.
Konferencya już się kończyła. Monsignor Martha w gorących słowach obrazowo wywołał bazylikę Sacré-Coeur na szczycie świętego wzgórza Męczenników, bazylikę, która, wznosząc się wysoko po nad Paryżem, ukazywała mu zbawczy symbol krzyża, a łaską nawiedzony Paryż powracał do świętości chrześciańskich wierzeń, odzyskując dzięki temu wielkość swego znaczenia, bo Paryż jaśniejący boskiem światłem nowego ducha czasu, panować będzie nad światem, odtąd uległym jego moralnemu wpływowi. Audytoryum pobożnych słuchaczów, nie mogąc bić oklasków, podziękowało kaznodziei szmerem uwielbienia. Wszyscy zdawali się podzielać jego zdanie, uszczęśliwieni cudownością przepowiedni, radzi, iż przyszłość zapowiada się jasna, promienna, w niczem nie grożąca ich stanowisku, a zapewniająca spokój umysłu i sumienia.
Podczas, gdy monsignor Martha z wystudyowanym szlachetnym ruchem opuszczał kazalnicę, słuchacze podnieśli się z krzeseł, które, usuwając się z hałasem, przerwały dotychczasową ciszę zaległą wśród ciemnej nawy kościelnej, zaledwie że rozjaśnionej w głębi płomykami kilku świec woskowych, połyskujących jak pierwsze gwiazdy po zachodzie słońca. Tłum skierował się ku wyjściu, płynąc potokiem niewyraźnych postaci, zcicha między sobą szepczących. W kościele pozostała tylko garstka kobiet klęczących i zatopionych w modlitwie.
Piotr, nie ruszywszy się z miejsca, rozglądał się, szukając księdza Rose, gdy ktoś dotknął jego ramienia. Byłto ksiądz Rose, który oddawna go tu widział.
— Byłem przy samej kazalnicy i cieszyłem się, zobaczywszy, żeś przyszedł. Ale wolałem doczekać końca konferencyi, by nikogo nie poruszać z miejsca... Prześlicznie dziś mówił monsignor Martha... wspaniała mowa... nieprawdaż, moje dziecko?
I rzeczywiście, poczciwy staruszek był szczerze wzruszony. Lecz pomimo to łagodna jego twarz, dziecięco szczere oczy i słodki uśmiech, były smutne, bolejące. Po chwili mówił dalej:
— Lękałem się, że odejdziesz, nie zobaczywszy się ze mną, a mam ci coś do powiedzenia... Wiem, że byłeś u biednego starca przy ulicy des Saules... ale dziś rano, gdy dawszy ci do niego zlecenie, powróciłem do domu, zastałem u siebie jedną panią, która czasami przynosi mi trochę pieniędzy dla biednych... Otóż, widząc się bogatym z jej łaski, pomyślałem, że można będzie dać coś więcej biednemu Laveuve, boć trzy franki, które mu miałeś do zaniesienia, nie mogły starczyć nawet na najpilniejsze potrzeby... Ta myśl nie dawała mi spokoju... wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać, poszedłem po południu na ulicę des Saules...
Ksiądz Rose mówił szeptem przez uszanowanie dla miejsca. Byłoby mu się zdawało rzeczą karygodną mówić głośno w kościele i przerywać w ten sposób głęboką, grobową ciszę świętego przybytku. Teraz zaś jeszcze głos zniżył, wstydząc się, że na nowo popadł w grzech tajemnego udzielania pomocy ludziom nieznanym, chociaż mu to było surowo wybronione przez zwierzchników w arcybiskupstwie. Nieledwie więc drżąc i zacinając się ze strachu, kończył:
— Wyobraź sobie, moje dziecko, jak się zmartwiłem... Niosłem dla Laveuve’a pięć franków... ale przyszedłem za późno... zastałem już tylko nieboszczyka...
Piotr drgnął i, szeroko roztworzywszy oczy, wpatrzył się w twarz starego księdza. Wprost nie chciał rozumieć, by mogło się zdarzyć coś podobnego.
— Jakto?... Co?... Więc ten starzec umarł?... Laveuve umarł?...
— Tak. Zastałem go już zmarłego... ach, w jakiej nędzy był ten człowiek! Zwierzęby nie chciało leżeć w takim barłogu i w takiej norze, jak ten biedak żył przez całe miesiące! Nikogo z sąsiadów nie było przy jego zgonie... Odwrócił się do ściany i skonał w samotności. Ach, jaka tam pustka na jego poddaszu... a jak zimno... wilgotno... jak jemu okropnie musiało być konać w takiem opuszczeniu, bez słowa pociechy... bez niczyjego współczucia... Ach, wiesz, serce krajało mi się z bólu, gdym stanął przy jego zwłokach... i tak mi jest okropnie przykro, gdy o tem wszystkiem pomyślę... Czyż się godzi, by ludzka istota popadała w tak okrutną niedolę...
Serce Piotra zawrzało buntem przeciwko niedorzecznemu okrucieństwu społecznemu. Uspokoiwszy się nieco, zaczął robić przypuszczenia, że może zgłodniały Laveuve zbyt łapczywie rzucił się na chleb przy nim pozostawiony i umarł z przejedzenia... A może zgasł wyczerpany ostatecznie, zużyty nadmiarem pracy i niedostatku... Lecz pocóż szukać przyczyny?... Śmierć przyszła i wybawiła starca od ciężkich katuszy.
— Nie jego żałuję — szepnął Piotr — lecz nas wszystkich... bo czyjaż wina, jeżeli nie nasza, że dzieją się na świecie takie okropności...
Lecz dobry ksiądz Rose nie miał energii do buntu, z poddaniem znosił złe istniejące, wszystko przebaczał, a całem jego pocieszeniem była nadzieja lepszej przyszłości.
— Moje dziecko... nie trzeba szemrać. Jeżeli nasza w tem wina, to módlmy się do Boga, by w miłosierdziu swojem ulitował się nad nami i odpuścił nam grzechy, w jakie popadamy... Prosiłem cię, byś tu przyszedł, myśląc, że mi przyniesiesz jakie dobre wieści... tymczasem ja ci przyniosłem tę smutną wiadomość... Lecz w Bogu pokładajmy ufność... módlmy się... pokutujmy za nasze przewinienia...
Rzekłszy to, ukląkł na kamiennej posadzce i modlił się z wiarą jak pozostałe w kościele kobiety, których ciemne postacie niewyraźnie majaczyły dokoła. Srebrzysta głowa starego księdza pochyliła się z pokorą, jasno odbijając od ciemno-marmurowego pilastru.
Piotr nie mógł się modlić, gdyż cały wrzał gniewem. Nawet nie ukląkł i, stojąc, pasował się z własnemi myślami. Ach, jakże okropną ironią był dla niego cały dzień dzisiejszy! Podczas gdy Laveuve leżał już martwy na przegniłych łachmanach wśród swego zimnego poddasza, on, chcąc go od śmierci uratować, biegał po całym Paryżu i, podniecony pragnieniem niesienia ulgi cierpieniu, na nowo w sobie rozniecił apostolską żądzę miłosierdzia! Zapewne był w wykwintnym, ciepłym salonie państwa Duvillard, gdy Laveuve konał, wstrząsany ostatnią chwilą życia! Więc dla trupa już tylko wysiadywał w Izbie deputowanych! Dla trupa przemawiał w salonie hrabiny de Quinsac, był u tej Sylwii i u tej księżny spraszającej hulaszczy Paryż do swego pałacu. I po cóż?... Kiedy nieszczęsny starzec już się wyswobodził z dokuczliwości nędznego swego życia... po cóż więc wstawiał się i prosił za niego?... Po cóż naprzykrzał się niepotrzebnie ludziom, drażniąc ich egoizm, niepokojąc ich obojętność i godziny zabawy! Jakże próżnym okazał się cały wysiłek i uporczywe bieganie z jaskini parlamentu do lodowatego salonu strupieszałej przeszłości, z pałacu rozpustnicy do pałacu kosmopolitycznego zepsucia! Wszędzie zatem był napróżno, bo zapóźno! Chciał ratować człowieka, a ten człowiek już nie żył! Piotr szydził teraz z siebie. Bo po cóż dał się na nowo ogarnąć płomiennej żądzy miłosierdzia?... Lecz ostatni to był pożar i czuł teraz po nim w sercu tylko zimne popioły. Wszystko w nim zamarło, ostygło i stało się grobem.
Straszliwa próżnia i nicość, jaką odczuł dziś w sobie, odprawiając mszę w bazylice Sacré-Coeur, zdawała się teraz pogłębiać i stawać się bezdenną otchłanią. Miłosierdzie jest tylko ułudą pomocy i ratunku! Rzeczywistość o tem pouczywszy, uniesie te mrzonki w zapomnienie wraz z Ewangelią i z Księgą prastarej mądrości. Przez długie wieki ludzkość szukała zbawienia w pokorze i modłach, lecz zawód tylko znalazła. Trzeba więc nowe odkryć drogi, bo oszukany ród ludzki zanosi jęki rozpaczliwe, domagając się sprawiedliwości. Już go nie kołyszą i nie koją w niedoli przebrzmiałe baśnie o raju. Nastała potrzeba doraźnego rozwiązania kwestyi szczęśliwości na ziemi. Lecz jak rozwiązać tę palącą kwestyę?... Za pośrednictwem jakiego kultu?... Jak pogodzić sprawy boskie z ludzkiemi?... Jak stworzyć religię życia i piękności jego objawów?... Piotr zadawał sobie takie pytania i bolał, nie znajdując odpowiedzi, nierozwiązane zadanie dręczyło go ze srogością natury. Czuł, że ginie z nieświadomości swojej, bo jako ksiądz, jest po za ludzkością. Przysięgą czystości związany i wierny służeniu niedorzeczności, cóż miał on wspólnego z życiem, z naturą i ludźmi?...
Przywalony ciężarem swego bólu z tem większą goryczą przestawał wierzyć w zaradność miłosierdzia. Nie wystarczało być dobroczynnym, należało być sprawiedliwym. Tak, sprawiedliwość zniesie nędzę i usunie potrzebę miłosierdzia. Napróżno bowiem Paryż wysilał się, mnożąc dobroczynne instytucye, które rodziły się w olbrzymiem mieście, jak liście na wiosnę. Było ich niezliczone mnóstwo dla każdego wieku i w przeciwstawieniu wszelkiemu niebezpieczeństwu i wszelkiej nędzy. Wspierano dzieci jeszcze nieurodzone, opiekując się ich matkami, a żłobki i ochronki dla sierot przygarniały dzieci wszystkich warstw społecznych. Znów inne dobroczynne zakłady opiekowały się dorosłemi, a zwłaszcza starzejącymi się ludźmi, otwierając dla nich ochrony, szpitale, przytułki. Miłosierne ręce wyciągały się ku bezdomnym, opuszczonym a nawet ku przestępnym. Tworzyły się ligi dla wspierania słabych, stowarzyszenia zapobiegające występkom, wznoszono domy dla pomieszczenia zbłąkanych, utrwalano poprawę żałujących za winy. Książkaby wyrosła ze spisania samych nazw instytucyj dobroczynnych w Paryżu, a z dniem każdym rosła ich liczba, dzięki szlachetnemu popędowi jednostek lub całych grup ludzi bogatych, lecz z dobrocią serca szły tutaj często ściśle złączone: światowa próżność i pycha. Lecz pocóż pytać o przyczyny?... Cel dobroczynny był odkupieniem i oczyszczeniem wszystkiego. Ale okropnością było teraz uznać, iż cała ta dobroczynna pomoc była bezskuteczna, żadna. Wiekami uprawiane chrześciańskie miłosierdzie nie uzdrowiło żadnej społecznej rany, nędza, nieustannie wzrastając, łączyła się śmiertelnym jadem. Precz więc z miłosierdziem, kiedy wykazało już ono całą swą niezaradność!
Gorycz myśli Piotra ciągle się wzmagała. Chciał co prędzej wyjść z kościoła, drażniony wciąż głębszą ciemnością przybytku, wśród którego jaśniejszemi plamami występowały blade ciała Chrystusów konających na krzyżach. Pomimo zapadającej nocy, kobiety klęczały, szepcząc pacierze, skarżąc się westchnieniami, a pochylone ich postacie prawie, że ginęły w ciemnościach.
Wszakże nie chciał wyjść, nie pożegnawszy się z księdzem Rose, który z całą naiwnością wiary modlił się, błagając niebo o zapewnienie ludziom szczęścia i spokoju na ziemi. Wahał się Piotr, czy ma przerwać jego modlitwę, i już zdecydował się wyjść cichaczem z kościoła, gdy ksiądz Rose, powstawszy z klęczek, rzekł tajemniczo:
— Ach, moje drogie dziecko, żebyś ty wiedział, jak to trudno być dobrym, a zarazem rozsądnym... Monsignor Martha znów mnie zgromił... ach, gdyby nie boże miłosierdzie, w które wiesz, jak ufam, to drżałbym o zbawienie mojej duszy!
Przez chwilę Piotr zatrzymał się pod wysokim portykiem kościoła św. Magdaleny i spojrzał w szeroką przestrzeń, biegnącą po za kratą otaczającą w dole wspaniały peron gmachu. Wprost przed sobą widział ulicę Royale, gubiącą się w olbrzymim placu de la Concorde, w pośrodku którego wznosił się obelisk i dwa puszczone wodotryski, a dalej jeszcze, w samej głębi majaczyła kolumna pałacu Izby deputowanych, zamykając horyzont. Była to perspektywa zdumiewającej piękności. Jasne niebo, oświetlone ostatniemi blaskami zachodniego słońca, zdawało się rozszerzać ulice, oddalać gmachy, rysujące się niepewno w półcieniu, jak senne widziadła. Żadne miasto na świecie nie posiadało tak chimerycznie wspaniałej dekoracyi, olśniewającej swym ogromem i pięknem, zwłaszcza o tej pierwszej godzinie zbliżającego się wieczoru, gdy miasta zdają się pogrążać w zadumie i potęgują wrażenie nieskończoności swego obszaru.
Nieruchomie zapatrzony, Piotr zapytywał sam siebie, gdzie mu teraz iść należało, teraz, kiedy wszystko, czego tak gorąco pragnął od rana, rozbiło się i pierzchło bezpowrotnie. Czy ma się stawić na godzinę oznaczoną w pałacu Duvillard przy ulicy Godot-de Mauroy?... Nie wiedział. Myśli, boleśnie kołując, przypominały mu bezustannie okrutną ironię dnia dzisiejszego. Po cóż tam pójdzie, kiedy Laveuve już nie żyje! Po cóż ma się słaniać po ulicach, wyczekując godziny szóstej?... O tem, że ma własny swój dom, gdzie mógłby odpocząć, nawet nie pomyślał. Zdawało mu się, że ma coś niezmiernie ważnego do spełnienia, lecz nie wiedział co właściwie. Przebyte dziś chwile chaotyczne wywoływały w nim wspomnienia, wszystko zdawało się być dalekie i blizkie, a tak zmącone i pełne bólu, iż czuł się niezdolnym do znalezienia wyraźnego celu. Ociężałym krokiem zszedł ze stopni peronu i bezmyślnie zaczął się przechadzać wśród kwiatowego targu. Zwiezione na targ kwiaty więcej świadczyły o zimie, aniżeli o nadchodzącej wiośnie. Rozkwitłe w cieplarni azalie chorobliwie bladły od chłodu. Mnóstwo strojnych kobiet kupowało fiołki i róże z Nicei. Piotr patrzał czas jakiś na bogactwo pachnących bukietów, lecz nagle odwrócił się ze wstrętem od tego przepychu i skierował się ku Wielkim bulwarom.
Szedł prosto przed siebie, nie wiedząc gdzie i po co idzie. Ciemniejące, wieczorne powietrze zadziwiło go, jak niespodziewane zjawisko. Podniósł oczy w górę i z zadziwieniem patrzył na gasnące niebo i na łagodnem tem tle rysujące się mnóstwo czarnych, cienkich kominów. Dziwacznem mu się również wydało, że nieledwie na wszystkich balkonach widział napisy z wielkich złoconych liter, w których odbijały się ostatnie blaski dziennego światła. Zdawało mu się, że po raz pierwszy zauważył teraz te szyldy i jaskrawe handlowe reklamy, zwierciadlane szyby, story, trofea, rzucające się w oczy afisze, bogate magazyny wykwintne jak salony, powabne jak buduary i jarzące się światłem lamp już pozapalanych wewnątrz domów. A po za chodnikami, wzdłuż których występowały kolumny i kioski wszelkich kolorów, w pośrodku ulicy, jakiż ścisk! Jakie nadzwyczajne zbiegowisko nieustającego ruchu! Turkot powozów huczał, jak pędzące fale wezbranej rzeki. Wśród żwawego rozmijania się mnóstwa dorożek, poważnie manewrowały ciężkie, wysokie omnibusy, a pomimo ruchu tylu powozów, przechodnie uwijali się pomiędzy kołami i końmi, śpiesząc by przejść ulicę, ewolując i biegnąc, byle prędzej stanąć u celu. Zkąd tu zbiegli się ci ludzie?... Gdzie dążyły te wszystkie powozy?... Roiło się jak w mrowisku. Lecz po co... w jakim celu?...
Piotr szedł ciągle naprzód, szedł machinalnie, porwany bólem własnych myśli. Zapadła już noc i zapalono gazowe latarnie na ulicach. Naraz zajaśniały banie lamp elektrycznych, mieszając swój blask z resztkami światła dziennego. Ze wszystkich stron ukazywały się nowo zapalone gazowe gwiazdki migocące w oddali, a magazyny płonęły coraz sutszą jasnością szyb wystawowych. Powozy zaświeciły latarnie i bulwar iskrzył się ruchliwemi ich światełkami, a wzdłuż chodników widno było, jak w dzień, niektóre magazynowe lampy oślepiały jak słońca.
Zdawało się, że ruch uliczny ciągle się teraz potęgował. Stangreci klęli za lada przeszkodą, piesza publiczność pędziła, roztrącając się wzajemnie, była to ostatnia godzina do załatwienia interesów, dyszał więc gorączkowy pośpiech w zdobywczej walce o złoto i o miłość. Kończył się dla Paryża dzień pracy, wysiłku, a rozpoczynał żyć Paryż hulający przy świetle kinkietów. Kawiarnie, szynki, restauracye, ukazywały po za wielkiemi frontowemi szybami, połyskujące sprzęty, marmurowe stoliki, nęcąc przechodniów pięknością owoców i koszami ostryg ustawionych przy wejściu.
Paryż budzący się wraz z pierwszemi zapalonemi lampami już zaczynał kipieć wrzącą wesołością i z podnieconym apetytem biegł ku wszystkiemu, co za pieniądze otrzymać można.
Spokojnie, w zamyśleniu idący, Piotr omal że nie upadł na ziemię, roztrącony przez bandę przekupniów cwałem biegnących wśród tłumu z dziennikami wieczornemi. Każdy z tych ludzi wywoływał tytuł swojego dziennika, lecz najhałaśliwiej, dominująco powtarzały się okrzyki sprzedających nową edycyę „Głosu ludu“. Wrzask ochrypłych głosów powtarzał w równych przestankach: „Głos ludu“, nowy skandal afrykańskiej kolei żelaznej, upadek ministeryum, trzydziestu dwóch zdrajców w Izbie i w Senacie!“ Pędzili naprzód, krzycząc na całe gardło i powiewając rozłożonym egzemplarzem dziennika, pod którego nagłówkiem widniały głoszone przez nich słowa, wydrukowane olbrzymiemi zgłoskami. Publiczność prawie że na to nie zważała, będąc oswojoną i przesyconą hałaśliwością powtarzających się oszczerstw. Czasami ktoś z mężczyzn się zatrzymał dla kupienia dziennika i szybko szedł dalej, by uniknąć zaczepki ulicznych dziewczyn, natarczywie szukających chwilowego kochanka. Szły one zwolna, rażąco strojne, i przystawały przed tarasami kawiarni, chcąc upatrzeć kogoś chcącego im zapewnić obiad dzisiejszy. A krzyki przekupniów roznoszących dzienniki rozlegały się coraz namiętniej, głusząc turkot powozów, zatruwając powietrze wyziewem zgnilizny nagromadzonej dniem całym. Kał bryzgał i rozlewał się strugą, zatapiając czynności dnia ukończonego, by utorować nadejście nocy i rozpoczynających się hulaszczych rozkoszy.
Piotr raz jeszcze powrócił myślą do dzisiejszego poranka i znów ujrzał widmo okropnego domu przy ulicy des Saules, gdzie tyle się gromadziło nędzy i cierpienia. Ujrzał bagniste, cuchnące podwórze, odrażająco brudne schody i ciasne mieszkania, w których drżący z zimna i z głodu ludzie żywili się odpadkami strawy wygrzebanej w śmietnikach, a pogardzonej przez psy wałęsające się po mieście. Ujrzał blade postacie matek rozpaczliwie tulących do wyschłych piersi niemowlęta zanoszące się z płaczu, a nadewszystko utrwalił mu się w pamięci widok nieszczęsnego Laveuve’a, pracą, niedostatkiem i wiekiem steranego nędzarza, konającego w kącie pod strychem na zimnym barłogu jak bydlę porzucone, bo już niezdatne do żadnego użytku. Myśl Piotra przypominała mu teraz inne szczegóły dnia dzisiejszego. Zbytek, spokój i zabawy w salonach dopiero co widzianych, Paryż bogaczów, Paryż polityczny, Paryż oddany światowej rozpuście, aż wreszcie teraz o zmroku, po Paryżu kościelnym patrzał na Paryż jaśniejący światłami zapalonemi rzęsiście, dla uciechy zbytkujących i zamieniających olbrzymie miasto w Sodomę i Gomorę nowożytnego zepsucia. Potworne żądze dyszeć się zdawały w powietrzu nad tym tłumem zalegającym ulice a noc opadająca z szarego nieba ku ziemi niosła zasłonę dla stać się mających bezeceństw. Pierwsze gwiazdy nieśmiało jawiące się na bladem tle nieba, drżały trwożne w swej czystości.
Piotr z przerażeniem obejmował myślą cały ogrom niesprawiedliwości i cierpienia, nędzy i występku ciążącego na wszystkich społecznych warstwach, od najniższej aż do tej najwyższej brnącej w bogactwie i rozpuście. Burżuazya stała u szczytu i samowładnie rządziła wszystkiem, wszystko zagrabiwszy w swoje wyłączne posiadanie, podczas gdy okradziony, otumaniony przez nich lud, zaciskał pięści a, otrząsnąwszy się z dotychczasowej milczącej niemocy, harcząc coraz donośniej, dopominał się o przynależną część swoją. Pogodne dni burżuazyjnego panowania zaczynały się mroczyć, grożąc burzą wszechwładzy grabicieli. Lecz z którejże chmury padnie grom wymiaru sprawiedliwości?... Pomstę zwiastujące błyskawice rozdzierały niebo na wszystkich krańcach horyzontu a zastraszający huk gromów co raz wyraźniej, bliżej, dobiegał, niosąc zagładę. Piotr rozpamiętywał, jak od lat dawnych dostrzegłszy zbliżającą się burzę, chciał ją powstrzymać, odwrócić i z dziecięcą wiarą w możliwość dokonania tego, napisał książkę i pojechał w jej obronie do Rzymu, pewnym będąc że po bliższem objaśnieniu, znajdzie tam najgorętsze poparcie. Lecz powrócił z Rzymu ze zgasłą nadzieją w sercu i czuł, że już nic nie zdoła odwrócić spaść mającego gromu, który wszystko zburzy w nieuniknionej katastrofie. Nigdy jeszcze nie odczuł tak wyraźnie nadciągającej i już blizkiej nawałnicy. Czyż dla tego, że dziś widział krańcową nędzę i krańcowy zbytek?... Lecz czuł burzę, i widział gromadzące się brzemienne chmury, z których miał paść piorun zniszczenia na miasto, na ten Paryż hulaszczy i niepomny, z szałem każdego wieczoru zapalający pochodnie orgii, będącej wyrokiem jego zagłady.
Doszedłszy do placu Opery, Piotr, zmęczony i znękany myślami, podniósł oczy, pytając sam siebie gdzie się znajduje?... Serce wielkiego miasta zdawało się tutaj pulsować, a krew do niego napływała zewsząd niesiona wspaniałemi ulicami, zbiegającemi się z najodleglejszych dzielnic. Zmierzył wzrokiem głębie gubiących się w zmroku ulic Quatre Septembre i de la Paix, tryumfalną Aleję opery i Wielkie bulwary przecinające plac, na którym się zatrzymał. Dopływ tych ulic oraz innych sąsiednich czynił plac Opery środowiskiem wciąż falującego ruchu ludzi i powozów. Panujący tu zamęt i wir zamieniał to miejsce w otchłań pełną niebezpieczeństwa. Napróżno policyanci wysilali się, by utrzymać pewien porządek wśród powozów i pieszej publiczności, koła się zaczepiały, konie wspierały się osadzone na miejscu, wrzał popłoch nieustający i huczał przeciągły odgłos podobny do łoskotu fal szalejącego burzą oceanu. A ponad placem dominował oddzielnie wznoszący się gmach Opery, gmach olbrzymi i tajemniczy jak symbol. Szare cienie wieczoru zatapiały dolną część jego murów a na samym ich szczycie unoszący się Apollo ze złotą lirą w ręku jeszcze połyskiwał ostatniemi blaskami dziwnego światła, nikle odbijając się na tle bezbarwnego nieba. Fasady domów dokoła placu coraz jaśniej płonęły zapalonemi światłami w oknach, a tysiące tych jarzących się płomieni nieciły wesołość, głosiły koniec dnia i potrzebę swobodnego wypoczynku, wśród ponętnych rozkoszy sprzyjającej ku temu nocy. Wśród potokiem płynącego gazowego światła, wypełniającego place i ulice, strzelały białe promienie lamp elektrycznych zawieszonych jak księżyce przyświecające jasnym nocom Paryża.
Dla czego jestem tutaj? — zapytał Piotr samego siebie. Rozdrażniony, zniechęcony, mówił sobie, że powinien wrócić do domu, bo teraz, kiedy nikomu już nie jest potrzebny, może się zamknąć samotnie i z beznadziejną rozpaczą oddać się wyczekiwaniu ostatecznej zagłady. Z placu Opery było daleko do małego dworku, w którym mieszkał w Neuilly, jednakże, pomimo wielkiego znużenia, nie chciał brać dorożki, zawrócił więc na wprost w stronę kościoła św. Magdaleny. Szedł znów wśród ciżby przechodniów, ogłuszony uliczną wrzawą, i prawie rad, że nie dając sobie wytchnienia, pogarszał ból szarpiący mu serce, poił się dalej goryczą i buntem. Zdawało mu się, że słyszy pękanie murów przestarzałego społecznego gmachu; tak, runąć on musi lada chwila, a gdzież pierwsze objawy kataklizmu mają świat przerazić, jeżeli nie tutaj... w Paryżu, może na tej właśnie ulicy, wśród Wielkich bulwarów, będących gościńcem, ku któremu się zbiegają wszystkie inne drogi.
Przy rogu ulicy Scribe musiał się zatrzymać, bo ruch został zatamowany przez zbiegowisko ludzi kupujących dzienniki u dwóch przekupniów, wysokich, obdartych i naprzemian reklamujących „Głos ludu“, skandale, szacherki w Izbie i w Senacie, krzyczeli oni tak głośno, tak przeraźliwie i zajadle, że publiczność mimowolnie zatrzymywała się zaciekawiona. Nagle Piotr z zadziwieniem poznał sylwetkę Salvata. Szedł krokiem niepewnym, zatrzymał się i przysłuchiwał, wreszcie zbliżywszy się przed szyby kawiarni, patrzał uważnie wewnątrz. To kilkakrotne spotkanie się z tym człowiekiem zaniepokoiło Piotra, rozbudzając w nim pewnego rodzaju podejrzenie. Postanowił zdać sobie sprawę z obecności Salvata. Przecież ten biedak w podartem roboczem odzieniu, z chlebem sterczącym pod kurtką, nie wejdzie do tej, błyszczącej złotem, kawiarni i nie usiądzie przy marmurowym stoliku w sali jarzącej się światłem lamp i odbijających je luster?... Piotr stał i czekał. Po chwili Salvat zawrócił się, jakby niezadowolony z pustej jeszcze kawiarni i ociężałym krokiem zwolna się oddalił. Czegóż on szukał?... Po cóż się błąkał od samego rana po najbogatszych ulicach Paryża, cóż ten zgłodniały nędzarz mógł mieć wspólnego ze zbytkiem i wesołością wielkiego miasta?... Wlókł się teraz z trudem, jakby pozbawiony woli i energii. Przygnębiony, znękany, zbliżył się do kiosku i oparł się plecami, zapewne szukając chociażby chwilowego wytchnienia. Lecz prawie natychmiast wyprostował się i znów zaczął iść w ciągłem poszukiwaniu za czemś nieznanem.
Nieledwie w tejże chwili zaszła okoliczność, która ostatecznie zaciekawiła Piotra. Z ulicy Caumartin nadchodzący człowiek poznał Salvata i, zbliżywszy się ku niemu, powitał go podaniem ręki. Po krótkiem wahaniu, Piotr nabrał przekonania, iż ten wysoki, barczysty mężczyzna jest jego bratem. Tak, był to Wilhelm. Zatrzymał się i Piotr wyraźnie widział jego rysy, krótko przystrzyżone i już białe jak śnieg włosy, pomimo, że Wilhelm miał zaledwie lat czterdzieści siedem. Za to obfite wąsy pozostały czarne, bez śladu siwizny, co nadawało twarzy wyraz niepospolitej energii. Czoło miał wysokie, potężne, jak wieża. Było to myślące czoło ojca, które i Piotr odziedziczył. Lecz dół twarzy starszego brata był silnie rozwinięty, nos miał większy, usta szerokie, brodę kwadratową, energicznie zarysowaną. Na lewej skroni bieliła się szeroka blizna, pochodząca z lat dawnych. Pomimo, że całość tej twarzy była surowa, zamknięta i szorstka, rozpromieniał ją niekiedy uśmiech, pełen dobroci, a po za czarnemi wąsami ukazywały się wtedy białe, zdrowe zęby.
Piotr przypomniał sobie teraz opowiadanie pani Teodory, która dziś rano wspomniała nazwisko Wilhelma, jako dobroczynnego sąsiada, dostarczającego chwilowego zajęcia nieszczęsnemu Salvatowi. Okoliczność ta objaśniła Piotrowi przyczynę rozmowy dwóch ludzi, na których teraz patrzał. Zapewne Wilhelm dopytywał się mechanika, czy znalazł jakie zajęcie, lecz ten, niezadowolony ze spotkania, miał twarz wystraszoną i spoglądając to w tę, to w inną stronę, zdawał się pragnąć iść dalej w przerwaną a nieznaną wędrówkę po mieście. Wilhelm zapewne dostrzegł to dziwne zmięszanie człowieka, z którym rozmawiał, lecz popatrzywszy na niego uważnie, pożegnał się i odszedł. Po chwili wszakże zatrzymał się i odwróciwszy się, patrzał za oddalającym się Salvatem, który nieledwie padając ze znużenia, z trudem się przeciskał wśród gwarnego tłumu. Twarz Wilhelma spochmurniała i jakby pod naciskiem groźnej myśli, zawrócił się i poszedł za robotnikiem.
Piotr uczuł się silnie zaniepokojony całą tą sceną, na którą patrzał z wytężoną uwagą. Rozdrażniony bolesnym wątkiem własnych myśli, pod wrażeniem przeczucia jakiegoś straszliwego a nieokreślonego nieszczęścia, zaczął podejrzewać, że jest coś nienaturalnego w postępowaniu Salvata. Dla czegoż tyle razy spotkał go dzisiaj w różnych punktach Paryża?... Uląkł się teraz, widząc swego brata zamięszanego w tę sprawę i pochłonięty żądzą zbadania tego bliżej, postanowił iść za tymi dwoma ludźmi. Bez namysłu puścił się za nimi, nie chcąc tracić ich z oczu, postanawiając, w razie potrzeby, przeszkodzić ich zamiarom.
Z nowem wzruszeniem spostrzegł, że Salvat a następnie Wilhelm, obadwaj skręcili na ulicę Godot de-Mauroy. Jakie dziwne zrządzenie losu! wszak i on miał zamiar stawić się o tej godzinie na tej ulicy w sprawie Laveuve’a, lecz Laveuve umarł. Chwilowo chwycony goryczą tej myśli, Piotr stracił z oczu postać Salvata, lecz z tem większem zdziwieniem odnalazł go stojącego na chodniku naprzeciwko pałacu Duvillard, w tem samem miejscu, w którem zdawało mu się, że go poznał, wychodząc dziś w południe z salonu baronowej. Piotr zatrzymał się, nie chcąc być widzianym przez tych, których śledził.
Podjazdowa brama pałacowa na rozcież była otwarta, bo reparowano w niej bruk w mozajkę układany. Robotnicy dopiero co odeszli, a po za ciemnością sklepionej bramy widniał obszerny dziedziniec zatapiający się w zmroku. W porównaniu z Wielkiemi bulwarami, ulica Godot-de-Mauroy była wązka i ciemna. Zrzadka palące się latarnie gazowe połyskiwały jak gwiazdy wśród niebieskawej szarości wieczoru. Kilka kobiet idących razem zmusiło Salvata do ustąpienia im miejsca, lecz gdy przeszły, znów wszedł na chodnik i zapalił kawałek cygara, zapewne znalezionego gdzie pod stolikami bulwarowej kawiarni. Paląc, stał nieruchomie, jakby postawiony na straży i wpatrzony w pałac, cierpliwie wyczekiwał.
Widok tego człowieka drażnił i niepokoił Piotra. Zadawał sobie pytanie, czy nie powinien zbliżyć się ku niemu i wdać się w rozmowę. Lecz powstrzymywała go obecność Wilhelma, którego widział zaczajonego we wgłębieniu sąsiedniego domu. Nie wiedząc na razie, jaką powziąść decyzyę, postanowił nie spuszczać z oczu Salvata, który stał wpatrzony w otwartą bramę pałacu i tylko od czasu do czasu odwracał głowę w stronę bulwarów, jakby w oczekiwaniu czegoś, czy kogoś, mającego ztamtąd się pojawić. Niezadługo ukazał się nadjeżdżający z bulwarów powóz państwa Duvillard. Na koźle, obok stangreta, siedział lokaj, obadwaj w ciemno-zielonej liberyi ze złotem. Najświeższego fasonu powóz był zaprzężony w parę pięknych, karecianych koni.
Zwykle o tej godzinie powóz ten odwoził do domu barona, albo baronowę, dziś zaś wyjątkowo był zajęty przez ich dzieci, to jest przez Kamillę i Hyacynta. Powracali z przedstawienia u księżnej de Harn i rozmawiali swobodnie, spokojnie, siląc się wzajemnie zadziwić wyuzdaniem swych poglądów.
— Kobiety są odrażające! Nie znoszę zapachu kobiet, wstręt we mnie budzą! A przytem obrzydzeniem mnie przejmują z powodu, że z niemi zawsze się ryzykuje spłodzenie jakiejś nowej ludzkiej istoty!
— A jednak, mój kochany, na twojem miejscu, wolałabym kobiety, niż twojego Jerzego Elson... patrząc na niego, nie wie się — czy chłopiec, czy dziewczyna... Ale posądzam cię, braciszku, że pozujesz... i sporo na tem tracisz... bo księżna może być wcale miłą kochanką... powinieneś skorzystać, bo co ona... o, to każdy widzi, że przepada za tobą...
— Daj pokój... księżna jest wprost zabijającą... nudzi mnie...
Hyacynt, przybrawszy omdlewający ton mowy, wygłosił swoje zasady. Brzydził się istnieniem płci, utrzymując konieczność ogólnego się ich wyrzeczenia. Lecz Kamilla, nie słuchając słów brata, drżała z rozdrażnienia, wzburzona nawałem gorączkowych swych myśli. Oczy jej połyskiwały złowrogo, wreszcie przerwała wykładane przez brata teorye słowami:
— Czy wiesz, że mama jest znów tam... razem z nim!
Nie potrzebowała bliżej określać, bo często mówiła z bratem o rodzicach z jaknajwiększą swobodą i ze znajomością ich spraw pozadomowych.
— Tak... jest z nim... a wszystko pod pozorem przymierzenia sukni u Salmona!... Co za głupia historya! Łatwo się było domyśleć, że weszła jednemi drzwiami — by wyjść drugiemi... byle zdążyć na godzinę schadzki...
Hyacynt spokojnie spojrzał na siostrę i rzekł z politowaniem:
— Cóż to ciebie może obchodzić? Niechaj sobie naznacza schadzki z Gerardem...
Lecz widząc gwałtowne wzburzenie Kamilli, spytał:
— Więc ty go jeszcze kochasz?... Chciałabyś go wziąść dla siebie?...
— Tak, chcę go mieć i będę go miała!
Słowa te zasyczały w ustach Kamilli całą wściekłością zazdrości brzydkiej, upośledzonej kobiety, nienawiścią córki względem rodzonej matki, która pięknością swą zabrała jej upragnionego kochanka.
Hyacynt, uszczęśliwiony ze zdarzającej się okazji dręczenia siostry, której się lękał, rzekł, drwiąco:
— Będziesz go miała... będziesz go miała... ale pod warunkiem, że on się na to zgodzi... Bo on ciebie nie kocha...
— Mylisz się! — krzyknęła ze złością — On mnie kocha! Sam chyba widzisz, jaki jest zawsze dla mnie uprzejmy! To mi wystarcza!
Wylękły złością pałającą w oczach siostry, jej kurczowo zaciśniętemi rękoma, podobnemi do szponów, przestał ją drażnić i dopiero po dłuższem milczeniu spytał:
— Cóż papa na to wszystko?...
— Papa?... Jemu wszystko jest jedno... byle od czwartej do szóstej godziny mógł być u tamtej, reszta go nie obchodzi...
Hyacynt się roześmiał. Oddawna przywykli nazywać te wycieczki ojca „chodzeniem na podwieczorek“. Kamilla lubiła żartować z bratem z podwieczorków ojca, lecz dziś nie miała ku temu ochoty wrzała bowiem rozpaczą i gniewem, że nie zdołała powstrzymać matki od „podwieczorku“ na mieście.
Zamknięty ich powóz zakręcił na ulicę Godot-de-Mauroy i z turkotem zbliżył się ku domowi ciągnięty kłusem przez parę rosłych karecianych koni. W tej właśnie chwili jasnowłosa dziewczyna, mogąca mieć lat szesnaście, a najwyżej osiemnaście przebiegła ulicę, chcąc wyprzedzić powóz i weszła w pałacową bramę, niosąc wielkie kartonowe pudło, w jakiem zwykle modniarki odstawiają damskie kapelusze. Niosła kapelusz dla baronowej i była w obawie, że się spóźniła, bo idąc z magazynu, zatrzymała się, gapiąc na bulwarach; śpieszyła się więc teraz i śliczna jej twarzyczka zarumieniła się w biegu, lecz drobne usta, zadarty zgrabny nosek i niebieskie oczy śmiały się figlarnie, wesoło. Prawie równocześnie za nią wpadł do bramy Salvat, raz jeszcze rzuciwszy wzrokiem na nadjeżdżający powóz. Nieledwie że natychmiast ukazał się znów na chodniku i rzuciwszy w rynsztok palący się jeszcze kawałek cygara, poszedł dalej, nie śpiesząc się i wkrótce znikł wśród zmroku zalegającego ulicę.
Cóż się wtedy stało?... Piotr dopiero później przypomniał sobie, że wóz przewożący towary z dworca kolei zachodniej, stanął w poprzek ulicy, na chwilę tamując przejazd powozowi, podczas gdy jasnowłosa dziewczynka niosąca kapelusz, znikła w głębi pałacowej bramy. Z niewypowiedzianem przerażeniem ujrzał Wilhelma pędem wbiegającego do pałacu. Nie rozumiejąc przyczyny, Piotr drgnął w obawie jakiegoś strasznego, nieuniknionego nieszczęścia. Chciał biedz, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa, chciał krzyczeć, lecz gardło miał ściśnięte, jakby go dusiła ciężka, ołowiana ręka. Nagle rozległ się huk gromu, i przerażający wybuch. Zdawało się, że ziemia się rozwarła, by pochłonąć pałac zdruzgotany piorunem. Wszystkie szyby sąsiednich domów posypały się jak gradową burzą, a płomienie pożaru błysnęły zewsząd i naraz zagasły, pozostawiając po sobie tyle pyłu i dymu, iż ludzie, oślepieni, zawyli z przerażenia, sądząc, że wybiła ostatnia dla nich godzina.
Ta olśniewająca błyskawica stała się jakby objawieniem prawdy w umyśle Piotra. Ujrzał skórzany worek z narzędziami w mieszkaniu Salvata. Wyładowany on był nie narzędziami, lecz bombą, narzędzi Salvat nie potrzebował, nie mając żadnego zajęcia! Z przygotowaną bombą chodził dziś dzień cały po Paryżu i ona to widniała pod roboczą, podartą kurtą; tak, to była bomba, a nie kawał suchego chleba znalezionego na mieście i niesionego do domu, gdzie go wyczekiwały dwie zgłodniałe istoty. Grożąc zniszczeniem, obiegał najbogatsze dzielnice Paryża, aż wreszcie zatrzymał się i rzucił grom przed progiem pałacu, który w jego pojęciu był symbolem burżuazyjnego możnowładztwa, jaskinią przepełnioną zagrabianem złotem.
Lecz Piotr, pochłonięty myślą ratowania Wilhelma, rzucił się teraz ku bramie buchającej kłębami dymu jak czeluść nagle pękniętego wulkanu. W pierwszej chwili nie widział nic, prócz dymu. Lecz natychmiast dostrzegł popękane mury, wyłom sięgający po za pierwsze piętro, stosy gruzów i kamieni, a pod nogami czuł powyrywane głębokie wyboje. Przed pałacem stał powóz, który już miał wjeżdżać. Powóz i konie nie były nawet draśnięte. Lecz pod bramą, na powyrywanej ziemi leżała nieżywa jasnowłosa ładna dziewczyna. Wybuch zmiażdżył jej czoło, a tylko różowa buzia pozostała nietknięta i uśmiechała się uroczo, jakby zadziwiona, zaciekawiona katastrofą. Obok trupa rażonej nagłą śmiercią dziewczyny, leżało otwarte kartonowe pudełko i wytworny, nieuszkodzony różowy kapelusz, świeży i jakby żadnym pyłem nietknięty.
Cudem Wilhelm został przy życiu i już stał o własnych siłach, tylko rękę miał krwią zbroczoną, widocznie odłam bomby ugodził go w to miejsce. Trząsł się jak w febrze, bo wybuch powalił go na ziemię, wstrząsnąwszy nim tak silnie, iż czuł ból we wszystkich członkach. Poznał wszakże swego brata i bynajmniej się nie zdziwił, znajdując go obok siebie, oszołomiony okropnością wydarzenia, niczego sobie nie tłomacząc, odczuł tylko zbawczość obecności Piotra. Nie widział go oddawna, stracił go prawie z oczu, lecz czyż brat nie powinien być przy nim w chwili niebezpieczeństwa?... Więc konwulsyjnie drżący, z wąsami opalonemi, z wyglądem szaleńca, rzekł pośpiesznie:
— Zabierz mnie ztąd... uprowadź... zawieź do Neuilly... do Neuilly... nie do mnie...
Po chwili zaś dodał, mówiąc o Salvacie:
— Domyślałem się, że ukradł mi jeden nabój, na szczęście tylko jeden... bo inaczej... byłby całą dzielnicę miasta wysadził w powietrze... Okropność... okropność... nie zdążyłem wbiedz za nim na czas, by przydeptać lont, jedna chwila, a byłbym zgasił lont nogą!
Piotr, nie odrzekłszy słowa, lecz z zadziwiającą przytomnością umysłu, jaka się czasami pojawia w razie wielkiego niebezpieczeństwa, przypomniał sobie, że pałac posiada wyjście na ulicę Vignon. Zdawał sobie sprawę, że trzeba uprowadzić ztąd Wilhelma, chroniąc go od możliwych posądzeń. Szybko pociągnąwszy go więc za sobą, przystanął z nim dopiero na ulicy Vigon, a korzystając, że nie było przechodniów, obwinął mu rękę chustką i, rozpiąwszy surdut brata, ukrył skaleczoną jego rękę, zasuwając ją głęboko przytuloną do piersi.
— Zawieź mnie do Neuilly — powtarzał prawie nieprzytomny Wilhelm. — Zawieź co prędzej... do siebie... nie do mnie... nie do mnie...
— Dobrze... dobrze... bądź spokojny. Zaczekaj tu na mnie... zaraz wrócę z dorożką...
To mówiąc, prowadził go w stronę Wielkich bulwarów, chcąc co prędzej znaleźć dorożkę. Lecz na bulwarach panował szalony zamęt, spowodowany grzmotem wybuchu, który wstrząsnął domami, rozlegając się aż tutaj. Konie wspinały się, ludzie biegali tam i napowrót bez żadnego określonego kierunku, zewsząd pędzili policyanci i już zbity tłum zaległ ulicę Godot-de-Mauroy, ulicę czarną jak przepaść, bo wszystkie światła zagasił wybuch. Pomimo ogólnego popłochu, rozległ się donośny głos jednego z przechodniów, uparcie krzyczący, w różnych przestankach: „Głos ludu“! Nowy skandal afrykańskiej kolei żelaznej, upadek ministeryum, trzydziestu dwóch zdrajców w Izbie i Senacie“!
Wreszcie Piotr napotkał wolną dorożkę, a podczas gdy się umawiał z woźnicą, usłyszał, jak jeden z przechodzących mężczyzn rzekł do drugiego:
— Ministeryum... ta bomba sklei je na nowo! Dla ministeryum to gratka nielada! Prawdziwa szansa!
Bracia wsiedli do dorożki i wkrótce wjechali w cichsze dzielnice miasta, a nad Paryżem zawisła noc ciemna, ponura. Ani jedna gwiazda nie połyskiwała na niebie. Mętne opary zbrodni zdawały się unosić ponad morzem domów nowej Sodomy i Gomory, a powietrze przeszywał głuchy jęk głosów, domagających się sprawiedliwości doczesnej i ogólnej.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 53 przepisano z wydania „Paryż“ Émile Zola, Wydawnictwo Nexto 2008 r., ebook





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.