Paryż (Zola)/Część czwarta/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Piotr, wróciwszy nazajutrz na Montmartre, tyle tam przecierpiał, iż przez dwa dni następne zamknął się w swoim samotnym dworku w Neuilly. Zdecydował się to uczynić, bo przynajmniej miał tę ulgę, iż nie potrzebował udawać swobody umysłu, mógł cierpieć, nie zwracając niczyjej uwagi.
Na trzeci dzień z rana jeszcze był w łóżku i nie miał odwagi wstać, spędziwszy całą noc bezsennie, gdy niespodziewanie wszedł do jego pokoju Wilhelm, mówiąc zaraz na wstępie:
— Przychodzę, ponieważ niema innego sposobu widzenia się z tobą. Opuściłeś nas, lecz w tej chwili nie pytam o przyczynę, przyszedłem po ciebie, bo chcę, abyś ze mną poszedł do trybunału, dziś rozpoczyna się sprawa Salvata, może dziś zapadnie na niego wyrok... Z trudem zdobyłem dwa miejsca w sali. Wstawaj, śpiochu, zjemy razem śniadanie na mieście i postaramy się wejść wcześnie do sali sądowej.
Niespodziewane przyjście Wilhelma nietylko zdziwiło, lecz, w pierwszej chwili zakłopotało Piotra. Zauważył, że Wilhelm jest przygnębiony, chmurny, więc, milcząc, wstał i zaczął się śpiesznie ubierać.
— Czy masz nam co do zarzucenia, żeś przestał do nas przychodzić?
— Jak możesz coś podobnego przypuszczać, Wilhelmie!
— Więc dlaczego stałeś się niewidzialnym u nas?... Dlaczego znów od nas stronisz? Przywykliśmy widzieć cię codziennie, więc markotno nam, gdyś nas opuścił.
Piotr szukał w myśli jakiego wykrętu, a nie mogąc znaleźć nic prawdopodobnego, zmięszany, szepnął:
— Miałem pilną robotę, nie mogłem oddalić się z domu... Wreszcie, cóż chcesz, znów oplątały mnie moje czarne myśli, więc nie chciałem się wam pokazać z twarzą zbolałą i smutną...
Wilhelm oburzył się:
— Więc gdy jest ci źle, stronisz od nas i wyobrażasz sobie, że tym sposobem umniejszasz nam smutku! Wszyscy z przykrością odczuliśmy twoją nieobecność... Marya, zawsze wesoła i zdrowa, miała onegdaj tak silną migrenę, że cały dzień pozostała w swoim pokoju. Jeszcze wczoraj znać po niej było ślady niedomagania, była smutną, nerwową i milczącą. Bez ciebie jest nam wszystkim źle i nudno.
Mówiąc to, Wilhelm patrzał bratu prosto w oczy, pragnąc odgadnąć jego myśli, nie zdradzając wszakże własnych swych domysłów.
Piotr, chcąc odeprzeć siłę badawczą jego wzroku, a przytem przerażony wieścią o chorobie Maryi, zdobył się tym razem na kłamstwo i rzekł głosem spokojnym:
— Nie dziwię się, że Marya jest niezdrową, bo już to zauważyłem podczas naszej wycieczki do Saint Germain... A o mnie się nie kłopocz, rzeczywiście miałem trochę zajęcia w domu, lecz dziś byłbym na pewno do was przyszedł.
Wilhelm jeszcze przez chwilę na niego patrzał, a następnie może przekonany jego słowami, a może tylko odkładając na później dalsze badanie, zaczął mówić o czem innem. Był serdecznym, prawie wesołym, lecz Piotr zbyt dobrze go znał i gorąco kochał, by nie dostrzedz wielkiej w nim przemiany. Zaniepokojony, spytał.
Źle wyglądasz, czyś niezdrów?
— Ja, niezdrów?... O nie! Jestem tylko wzruszonym, przygnębionym... Wiesz, z jakiem przejęciem się śledziłem dotąd wszystko, co się odnosiło do sprawy Salvata... Wiesz, jak się oburzałem na bezczelne wyzyskiwanie czynu tego człowieka, a dziś sądzić go będą, dziś więc zapewne zgniotą go ostatecznie...
Od tej chwili Wilhelm mówił już tylko wyłącznie o Salvacie i jego sprawie, jakby chciał uspokoić Piotra, iż ten, a nie inny jest powód zmiany, jaką w nim dostrzegł.
Na śniadanie wstąpili do małej restauracyi w pobliżu pałacu Sprawiedliwości, lecz i tutaj Wilhelm nie zmienił tematu rozmowy. Ze wzruszeniem unosił się nad delikatnością uczuć Salvata, który podczas śledztwa ani jednem słowem nie wspomniał o swej znajomości z wynalazcą tej materyi wybuchowej, użytej w naboju. Dzięki milczeniu Salvata, Wilhelm pozostał na boku w całej tej sprawie, nawet go nie zawezwano, jako świadka, bo nikt w trybunale nie wiedział, iż obwiniony pracował czas jakiś jako jego pomocnik. Wzruszony, zaczął teraz mówić o swoim wynalazku, dopełniając zwierzenia, jakie poprzednio bratu uczynił. Po dziesięciu latach poszukiwań i udoskonaleń, wszystko było gotowe, a materya wybuchowa i obmyślone narzędzia wojenne były tak potężnej siły, iż Francya posiadając je, stawała się wszechmocną wobec innych państw europejskich. Plany i obliczenia złożył w miejsce bezpieczne i mógł je z dnia na dzień ofiarować rządowi francuzkiemu. Wahał się dotąd, bo wątpił chwilami, czy ta Francya, tak dziś ujarzmiona przez niegodziwych swych kierowników politycznych i finansowych, zdoła odegrać rolę wyswobodzicielki ludów. Obecnie wszakże zdecydował się i wynalazek swój, będący rękojmią wieczystego pokoju świata, złoży Francyi w ofierze, lecz uczyni to dopiero w dniu swego małżeństwa z Maryą, by żonę swą uszczęśliwić darem, jaki wspólnie z nią odda dla dobra ludzkości.
Prawo wejścia dla dwóch osób do sali sądowej Wilhelm otrzymał za pośrednictwem Bertheroya, a gdy o godzinie jedenastej bracia stanęli przed bramą pałacu Sprawiedliwości, zlękli się, że ich nie wpuszczą. Wszystkie bramy i drzwi były pozamykane i obsadzone strażą, w pustych korytarzach i salach pałacu dyszeć się zdawało przerażenie, jakby magistratura ulękła się najścia anarchistów, zaopatrzonych w niewidzialne, lecz niebezpieczne bomby. Był to wynik strachu sianego od trzech miesięcy przez paryzką prasę, która codziennie teroryzowała mieszkańców Paryża, drukując przerażające wieści fabrykowane w głowach dziennikarzy.
Przy każdych drzwiach, przy każdej baryerze na korytarzach, bracia musieli parlamentować ze strażą wojskową, broniącą przejścia, a gdy wreszcie weszli do sali, wyznaczonej na dzisiejsze posiedzenie sądu, zastali ją przepełnioną publicznością. Ciekawość roznamiętniała umysły i nikt się nie uskarżał na brak powietrza i miejsca poddawano się niewygodzie na dzień cały, byle módz słyszeć i widzieć. Krążyły wieści, iż dziś wyrok zapadnie, chociażby posiedzenie miało trwać godzin kilkanaście. W szczupłem ogrodzeniu sali wyznaczonem dla publiczności stojącej, ścisk był wprost zdumiewający, a wśród ciekawych, którzy weszli tu może bezwiednie, jak na każdą inną sprawę sądową, znajdowali się przyjaciele Salvata, przedostawszy się wraz z tłumem. Poza innem odgrodzeniem były dębowe ławy dla świadków, oraz miejsca dla osób dopuszczonych za biletami, stłoczeni goście siedzieli nieledwie że na kolanach jedni drugim, całe zaś pretoryum zajęte było rzędami krzeseł, jak w sali koncertowej i tu zasiedli uprzywilejowani, znajomi sędziów trybunału, dziennikarze, damy, ludzie polityczni i wpływowi, a liczba ich była tak wielką, że musiano urządzić dodatkowe siedzenia aż po za oficyalnem biurem sędziów. Mnóstwo adwokatów w togach i beretach wypełniało wszystkie wolne kąty sali, zbijając się w jedną całość z masą nagromadzonej, stłoczonej publiczności.
Piotr nigdy dotąd nie był w sali posiedzeń Trybunału i zdziwił się, wszedłszy, bo wyobrażał sobie coś bardzo wspaniałego i uroczystego. Świątynia ludzkiej sprawiedliwości wydała się mu małą, ponurą i wątpliwej czystości. Estrada, przeznaczona dla sędziów, była tak nizką, że zaledwie wyróżniał fotele prezydenta i dwóch asesorów. Wszystko wydawało się tutaj ponure z powodu ciemno-zielonych ścian i dębowego drzewa ław, stołów, balustrad i sufitu, ciętego w głęboko rzeźbione kwadraty. Okien w sali było siedem, lecz niewielkie, wysoko umieszczone i przysłonięte mizernemi, białemi firaneczkami, przepuszczały blade światło, które padało na przeciwną część izby, podczas gdy po stronie okien zalegał w dole cień najzupełniejszy. Po stronie światła było miejsce obwinionego i jego adwokata, podczas, gdy w cieniu znajdowało się wązkie ogrodzenie dla sędziów przysięgłych. Piotr zauważył, iż było w tem coś symbolicznego, sędziowie przedstawiali nieznane, a naprzeciwko nich, obwiniony, odarty z zasłon, miał być badanym aż do dna swego dotychczasowego życia.
W głębi ponurej sali, ponad trybunałem, wisiał na ścianie obraz ukrzyżowanego Chrystusa, a w pobliżu zegara, ponad ławą, na której miał zaraz zasiąść Salvat, odbijał jaskrawo biust Republiki z białego gipsu, rażąco odcinając się od ciemnego tła ściany.
Wilhelm i Piotr, zaledwie że znaleźli dla siebie dwa miejsca poza ławami świadków, tuż przy baryerze, oddzielającej zagrodę publiczności stojącej. Siadając, Wilhelm ujrzał Wiktora Mathis, który, wsparłszy się łokciami o baryerę, ukrył twarz w dłoniach i gorączkowym wzrokiem rozglądał się po obecnych. Poznali się wzajemnie, lecz Wiktor nie drgnął nawet, a Wilhelm rozumiał, że nie jest to właściwe miejsce do przypomnienia się niektórym znajomym. Czuł teraz ponad swoją głową roznamiętnioną bladą twarz Wiktora, wyczekującego z płomienną, dziką ciekawością tego, co nastąpi.
Piotr także miał tu znajomych, bo przed nim siedział Duthil, który, przez swe stosunki towarzyskie, zdobył dwa miejsca, dla siebie i dla księżnej Rozamundy de Harn. Wśród rozlegającej się wrzawy rozmów, bo wszyscy zabawiali się i śmieli dla skrócenia czasu, głosy Duthila i Rozamundy brzmiały dźwięcznie i wesoło, oboje byli uszczęśliwieni, że zdołali się dostać na przedstawienie najciekawsze, jakie dziś było w Paryżu. Duthil niestrudzenie objaśniał swej towarzyszce znaczenie każdej rzeczy w sali, przechodząc koleją ławki, ciasne zagrody jak klatki, mówił o sędziach przysięgłych, o adwokatach, o obwinionym, o obronie, o prokuratorze Respubliki, nawet o pisarzu sądowym, nie pomijając stołu z zebranemi dowodami, oraz kratek sądowych, przed któremi stawali świadkowie. Cała ta część sali była teraz jeszcze pustą i tylko posługacz krzątał się po niej, lub przebiegali adwokaci jak aktorowie spodziewanego widowiska, na które zbiegła się tłumnie publiczność ze wszystkich stron Paryża.
Rozamunda może już znudzona monotonnością młodego deputowanego, zaczęła się przypatrywać twarzom obecnych, chcąc wynaleźć znajomych.
— Patrz pan — zawołała — tam za trybunałem to Fonsègne?... Wszak tak?... Przy tej otyłej damie w żółtej sukni... A po drugiej stronie nasz przyjaciel, generał de Bozonnet... Zapewne i baron Duvillard niedługo się zjawi...
— O nie! Duvillard nie przyjdzie — zaprzeczył Duthil. — Nie wypada mu przyjść, bo to by wyglądało, jakby chciał wywrzeć nacisk na sędziów i pomścić się za krzywdę doznaną...
Po chwili zapytał księżnę:
— Czy pani się gniewa na Hyacynta?... Bo zapewne tylko temu zawdzięczam łaskę, iż zostałem obrany na przewodnika w dzisiejszej wyprawie?...
Lekko wzruszywszy ramionami, rzekła z odcieniem prawdy, że jest już znudzona poezyą i poetami. Zaczynała ją obecnie zajmować tylko polityka. Od ośmiu dni bawiła się wybornie, zajmując się badaniem intryg politycznych i przyczyn przedłużających kryzys ministeryalny. Wiedziała o wszystkiem szczegółowo, dzięki swojemu mistrzowi, który ją o tem wszystkiem pouczał.
Mistrzem tym był obecny, miody deputowany Duthil.
— Oni wszyscy są narwani w rodzinie Duvillarda — mówiła dalej księżna. — A czy wiesz, mój drogi, ostatnią o nich nowinę?... Gerard żeni się z Kamillą! Baronowa ustąpiła go córce, poświęciła się, chociaż przyszło jej to z trudnością, a wiem z wiarogodnego źródła, że pani de Quinsac nie stawia już teraz oporu, zezwoliła na małżeństwo syna. Zatem niedługo będziemy mieli nowe, ciekawe widowisko, już nie w pałacu sprawiedliwości, ale w kościele!
Duthil uśmiechnął się, na znak, że zna wybornie wszystkie o tem szczegóły i rzekł:
— Wiem, wiem... Ślub odbędzie się w kościele św. Magdaleny, uroczystość będzie wspaniała cały Paryż tylko tem będzie zajęty!... Lecz musiało się to skończyć małżeństwem! Jest to najprostsze załatwienie mnóstwa spraw pobocznych. Baronowa ma anielskie serce, więc pewien byłem, że się poświęci dla szczęścia córki, a także i Gerarda... A nawet dla osób stojących z boku, dla świata, małżeństwo to wiele tłomaczy i wszystko doprowadza do należnego porządku.
— A baron?... — spytała Rozamunda. — Cóż on na to mówi?
— Baron jest uszczęśliwiony! Wszystko poszło pomyślnie, bo w skład nowego ministeryum wszedł Dauvergne, zrobiono go ministrem oświaty, zapewne musiała pani czytać o tem w dzisiejszych dziennikach?... Otóż baron ma tym sposobem zupełną pewność, że Sylwia należeć będzie do trupy teatru Komedyi-francuzkiej. Dauvergae tylko temu zawdzięcza, że został ministrem.
Duthil mówił dalej w żartobliwym tonie, lecz Rozamunda, spostrzegłszy Massota, sprzeczającego się z woźnym, który niechciał go puścić poza ogrodzenie, zaczęła dawać mu znaki, że przy niej znajdzie się miejsce dla niego.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł Massot, siadając obok księżnej. — Ławki dla dziennikarzy są przepełnione... A muszę dziś napisać kronikę o tem, co tutaj usłyszę i zobaczę... Jesteś pani najuprzejmiejszą z kobiet, żeś raczyła zrobić miejsce obok siebie dla najwierniejszego z twoich wielbicieli.
Powitawszy Duthila podaniem ręki, Massot rzekł do niego, jakby w dalszym ciągu:
— Więc ministeryum wreszcie się skleiło?... Dość długo wahaliście się w Izbie, lecz wreszcie stworzyliście arcydzieło, wszyscy podziwiają i zachwycają się tem cudem.
Dziennik oficyalny wydrukował dziś listę nowego gabinetu. Po długich wyczekiwaniach, niepewnościach, gdy Vignon powtórnie ujrzał przed sobą niezwalczone trudności i zrzekł się misyi złożenia ministeryum. Prezydent Respubliki przywołał niespodziewanie Monferranda i jemu powierzył załatwienie tej kłopotliwej sprawy. Monferrand już zaraz nazajutrz zestawił listę, która uzyskała zatwierdzenie i dziś jako tryumfator zjawił się na scenie, chociaż tak niedawno upadł wraz z Barrouxem. Zmienił wszakże tekę i z ministra spraw wewnętrznych, stał się ministrem finansów, a prócz tego prezesem gabinetu, co oddawna było jego marzeniem. Obecnie jawnem się stawało, że wszystkie trudności napotkane przez Vignona, były jego dziełem. Podziemną tę robotę poprowadził po mistrzowsku i mając w kieszeni gotową listę przyszłych ministrów, czekał chwili, gdy zostanie przywołanym, jak zbawca.
Massot opowiadał o tem z drwiącą miną i zakończył z udaną powagą:
— Winszuję ci, kochany panie deputowany, winszuję! Plan był wybornie ułożony i świetnie się udał!
— Ja w tem nie brałem udziału! — rzekł Duthil z wymuszoną skromnością.
— Nie zaprzeczaj pan napróżno! Wszyscy wiedzą, kochany panie, żeś brał w tem udział i czynną odegrałeś rolę!
Duthil się uśmiechnął, widocznie pochlebiony, co widząc, Massot, już dla własnej zabawy drwił w dalszym ciągu, lecz tak zręcznie, że słuchający go nie mógł się obrazić. Opowiadał więc, jak Monferrand umie wybornie manewrować swoją bandą, która, upatrując w tem własną korzyść wytrwale pracuje dla zapewnienia mu zwycięztwa. Albo ten Fonsègne! Z jakże lekkiem sercem pozbył się swego przyjaciela Barrouxa, dobijając go codziennie za pomocą artykułów w „Globie“. Równie zręcznie psuł usiłowania Vignona, a przygotowywał zjawienie się zbawcy którego wszakże nigdy nie wymieniał. Poza tą kampanią w „Globie“ pracowały miliony Duvillarda, opłacając armię zaprzedanych popleczników barona, walczących dla dobrej sprawy. Adjutantami byli ludzie, jak Duthil, uprawiający politykę dla wesołego życia w Paryżu, albo Chaigneux — wiecznie potrzebujący pieniędzy i dla ich zdobycia, gotów do załatwiania spraw, których nikt nie śmiał się jawnie podjąć. Usiłowania powiodły się i tryumfujący Monferrand zapoczątkuje swoje panowanie zduszeniem skandalicznej sprawy afrykańskich kolei żelaznych, mianując komisyę śledczą, która ją ostatecznie pogrzebie.
Duthil słuchał poważnie i rzekł z godnością męża stanu:
— Bywają ważne godziny w życiu narodu... zdemoralizowane społeczeństwo zdaje się padać, lecz wtedy, na szczęście występuje człowiek silny, energiczny, który, ująwszy rząd w swoje dłonie, staje się zbawcą ojczyzny... Takim mężem w chwili obecnej jest Monferrand... On bez naszej pomocy doszedłby do władzy, położenie kraju powołało go do steru rządu... Jedyna to pomiędzy nami dłoń żelazna, która nas wszystkich może zbawić.
— Tak, wiem coś o tem — rzekł szyderczo Massot. — Zapewniano mnie nawet, że jeżeli sklejono ministeryum w przeciągu dwudziestu czterech godzin, to jedynie dla dodania ducha ludziom, którzy dziś będą tu wyrokować. Sędziowie przysięgli, oraz cała magistratura wie, że jeżeli Monferrand jest u władcy, to trzeba wydać wyrok śmierci, i nie zawahają się, bo wstąpiła w nich wielka odwaga, mają za sobą żelazną pięść świeżo mianowanego prezesa gabinetu.
— Trzeźwość poglądów, jest prostym wynikiem władzy — zauważył sentencyonalnie Duthil, który rzeczywiście zaczynał nabierać wysokiego o sobie pojęcia. — Trybunał musi dziś wydać wyrok śmierci, bo tego żąda spokój i dobro kraju, a sędziowie, stojący na straży bezpieczeństwa publicznego, powinni wiedzieć, że działają zgodnie z wolą najwyższych przedstawicieli narodu, jakimi są ministrowie, którzy w razie potrzeby potrafią wolę swą narzucić i z godnością przeprowadzić.
Wtem wesoły śmiech Rozamundy przerwał ich rozmowę.
— Panowie, powiedzcie mi, czy to nie Sylwia usiadła tam, obok Fonsègne’a?...
— Tak, to nasza Sylwia! — odpowiedział Duthil.
— Dziś rozpoczyna się era ministeryum Sylwii — szepnął wzgardliwie Massot. — Będzie można wesoło zabawić się u naszych ministrów, jeżeli wszystkie protegowane przez nich aktoreczki, będą do tej podobne...
Wilhelm i Piotr, siedząc tuż za rozmawiającymi, słyszeli wszystko, pomimo swej woli, a te światowe ploteczki, zmięszane z polityką, wywierały przygnębiające wrażenie, zwłaszcza na Wilhelma, który nie był otrzaskany z tą niesmaczną i lekkomyślną niedyskrecyą. Więc Salvat jest skazany na śmierć pierwej, aniżeli ukazał się przed sądem! Głowa Salvata spadnie pod gilotyną, jako dowód tryumfu i objęcia władzy przez bandę zarozumialców i chciwców, pozujących na zbawców publicznego bezpieczeństwa! Jakże wstrętną kloaką jest wszystko, o czem ci ludzie mówili! Poza ich słowami, jakie cuchnące ukazują się kałuże, przekupstwo, zgnilizna stosunków rodzinnych, polityka, będąca już tylko zdradliwą walką osobistości, a władza celem bezczelnych zabiegów! Czyż nie nadeszła jeszcze chwila zwalenia spróchniałego gmachu?... A chociażby ta dzisiejsza, głośna audyencya, czyż nie była parodyą ludzkiej sprawiedliwości?... Większość obecnych w tej sali składa się z uprzywilejowanych, szczęśliwych, którzy zbiegli się, by podtrzymać walące się mury gmachu, zapewniającego im bezkarne używanie zagarniętego dobra wszyscy oni są dumnymi z dzierżonej przewagi, i roztoczyli cały majestat swych praw i siły, by zgnieść, lecz kogo?... Jednego pochwyconego i skrępowanego człowieka, nędzarza, marzyciela o chwiejnych myślach i tkliwem sercu, który, zrzekając się własnego działu szczęścia, rzucił się na szukanie sprawiedliwości dla innych, a chociażby zemsty za ich cierpienia i niedole.
Uciszono się w sali, bo gdy zegar uderzył godzinę dwunastą, weszli sędziowie przysięgli i jak bezładne stado podążyli zająć miejsca na ławie wyznaczonej. Byli to poczciwcy w świątecznych ubraniach, jedni chudzi, inni otyli, o twarzach pospolitych, oczach rozciekawionych, a gdy zasiedli po ciemnej stronie sali, prawie że się spłynęli w jedną szarą masę i tylko łysiny niektórych jaśniej połyskiwały zdaleka. Zaraz po nich ukazał się na estradzie najwyższy trybunał, prezydowany dziś przez pana de Larombière, który silił się nadać jaknajwiększą surowość wązkiej, bladej swej twarzy i chudej postaci. Zasiadł na fotelu pomiędzy dwoma asesorami. Jeden z nich był brunet, a drugi blondyn, obadwaj zaś małego wzrostu, pękaci, o twarzach czerwonych i zadowolnionych? W roli prokuratora Republiki wystąpił p. Lehmann, alzatczyk, człowiek krępy, o szerokich ramionach i przebiegłych oczach, używający opinii jednego z najzdolniejszych prawników, wybór, jaki padł dziś na niego, oznaczał, i ż przywiązywano wielką wagę do sprawy Salvata.
Naraz, wśród hałaśliwego stąpania żandarmów, wprowadzony został Salvat, a zebrana w sali publiczność wstała prawie równocześnie, ogarnięta żądzą przypatrzenia się oskarżonemu. Miał na sobie tę samą porozrywaną czapkę i szeroki, postrzępiony paltot, pożyczony mu niegdyś przez Wiktora Mathisa. Publiczność była zdziwioną, ujrzawszy wynędzniałą postać Salvata, o twarzy pozapadanej, smutnej i bardzo łagodnej. Rude, siwiejące kosmyki rzadkich włosów opadały mu na czoło, aż po same oczy, które pozostały piękne, niebieskie, rozmarzone i dobre. Gorączkowym wzrokiem spojrzał po sali i zapewne poznał znajomych, bo uśmiechnął się z tkliwością może do Wiktora, a może do Wilhelma. Następnie stał się nieruchomym.
Prezydent, zaczekawszy, by się uspokojono w sali, otworzył posiedzenie zwykłemi sądowemi formalnościami. Następnie jeden z woźnych odczytał krzykliwym głosem nieskończenie długi akt oskarżenia. Publiczność słuchała tego czytania z widocznemi oznakami znudzenia i zniecierpliwienia, znając wszystkie szczegóły tej opowieści z dzienników rozprawiających tylko o tem od kilku tygodni. Sala tak była teraz pełna, iż tylko przed trybunałem pozostało wązkie przejście do przesłuchania zeznań świadków. Nagromadzona publiczność stanowiła zbitą szarą masę, wśród której wyróżniały się gdzieniegdzie jasne suknie kobiet, czarne togi adwokatów i czerwone togi trzech sędziów na estradzie. Dla skrócenia czasu podczas czytania oskarżenia, publiczność przypatrywała się sędziom przysięgłym, pragnąc coś odgadnąć z ich twarzy, lecz siedzieli w tak głębokim cieniu, iż rysy ich gubiły się jak za gęstą zasłoną. Inni nie spuszczali oczu z oskarżonego, dziwiąc się jego obojętności, łagodności i wielkiemu znużeniu, zaledwie że odpowiadał na pytania, jakie mu zadawał półgłosem pochylony nad nim jego młody adwokat, o którym mówiono, że jest bardzo zdolny, zręczny i pragnący okryć się sławą, broniąc Salvata. W miarę czytania aktu oskarżenia, ciekawość obecnych zwróciła się w stronę stołu, na którym położone były materyalne dowody zbrodni, a więc odszczepiony kawałek drzewa z bramy pałacu Duvillard, okruchy tynku odpadłego ze sklepienia, brukowy kamień rozsadzony siłą wybuchu, oraz inne drobne szczątki ściany osmolone dymem. Ze wzruszeniem spoglądano na pudło kartonowe młodej modniarki, oraz na szklany słój, napełniony spirytusem, w którym spoczywało coś mglisto-białego. Była to ręka dziewczęcia, które padło zmiażdżone wybuchem pod bramą pałacu. Przechowano tę rękę oderwaną od ramienia nie mogąc zachować i przynieść ciała rozszarpanego bombą.
Wreszcie rozpoczęło się badanie obwinionego. Podczas, gdy Salvat stał w pełnem świetle padającem na niego wprost z okien sali i, jak zbrodniarz, otoczony był czterema żandarmami, w cieniu pod przeciwną ścianą, czychali na niego sędziowie przysięgli, mający już wyrok śmierci w pogotowiu. Wilhelm i Piotr odczuli cały tragizm tego przeciwstawienia.
Prezydent de Larombière traktował Salvata z góry, z pogardą i z obrzydzeniem. A jednak chudy, żółty ten człowiek był uczciwego charakteru, odznaczał się skrupulatnością i prawością tradycyjnych piastunów sprawiedliwości, lecz umysł jego zaskrzepł w przeszłości i nie rozumiał nowych tendencyj, więc każdy obwiniony był podług niego zbrodniarzem, którego należało karcić z surowością biblijnego boga. Pan Larombière jąkał się, a ta wadliwość mowy bolała go, jak nieustające nieszczęście, twierdził, iż gdyby nie to, był by niezawodnie jednym z najsłynniejszych mówców swego czasu. Rozgoryczony, iż rozminął się z rzeczywistem swem powołaniem, był cierpkim, okrutnym, niezdolnym wznieść się do wyrozumiałej pobłażliwości. Gdy postawił pierwsze pytania swoim zająkliwym, a przytem cienkim, piskliwym głosem, uśmiechnięto się dokoła, co nie uszło jego uwagi. Zabawny głos tego żółciowego kościanego dziadka udrapowanego w czerwoną togę, ostatecznie pozbawiał audyencyę pożądanej majestatyczności. Publiczność, zapominając, że sprawa się toczy o życie człowieka, śmiała się, żartując i wachlując swe czerwone i spocone twarze. Salvat odpowiadał na pierwsze pytania głosem zmęczonym, ale spokojnie i grzecznie. Prezydent z coraz widoczniejszą zawziętością, starał się go poniżyć, surowo mu wymawiając przeszłość przepróżnowaną, przełotrowaną, i gromiąc rozwiązły jego stosunek z panią Teodorą, bez względu na córkę, kilkunastoletnią Celinkę. Salvat odpowiadał: tak, odpowiadał nie jak człowiek niemający nic do skrywania i przyjmujący odpowiedzialność za swoje czyny. Raz jeszcze opowiedział wszystkie okoliczności odnoszące się do spełnionego zamachu. Niczego się nie zapierając, spokojnie zaczął objaśniać, iż wybrał pałac Duvillard i tam położył bombę, bo chciał tym sposobem wytłomaczyć cel swego czynu, zmusić bogaczów zagrabiających wszystkie pieniądze tylko dla siebie, by oddali je nędzarzom, jeżeli chcą ujść zasłużonej kary, chciał przyśpieszyć wymiar sprawiedliwości, bo dłużej tak trwać rzeczy nie mogą, by jedni tarzali się w złocie, a inni umierali z głodu wraz z żonami i dziećmi. W tem miejscu swego opowiadania Salvat się zapalił. Wspomnienia przebytych cierpień i nędzy napłynęły mu do mózgu i rozsadzały mu czaszkę, wypowiadał je w ogólnikowych obrazach, mieszając do tego zaczerpnięte urywkowo poglądy naukowe, najskrajniejsze teorye, namiętne żądanie sprawiedliwości absolutnej i szczęśliwości powszechnej. Z tą chwilą Salvat przedstawił się takim, jakim był rzeczywiście, to jest sentymentalnym marzycielem, którego rozegzaltowała nędza i cierpienie, jakie widział dokoła siebie, chwycony szałem zapragnął wyswobodzić świat od tych męczarni chociażby z poświęceniem własnego życia.
— Nieprawda — krzyknął piskliwie prezydent. — Uciekłeś po spełnieniu zbrodni, więc nie wmawiaj w nas obecnie, że poświęciłeś swoje życie dla dobra sprawy. Uciekałeś, gdy cię goniono. Kłamstwem jest, żeś był przygotowany chociażby na męczeństwo!
Salvat nie mógł sobie darować, że chciał bronić swego życia ucieczką w lasku Bulońskim. Uległ wtedy instynktowi samozachowawczemu, chciał wymknąć się goniącej go obławie, lecz oprzytomniawszy w więzieniu, żałował swej słabości. Słowa prezydenta zabolały go, więc rzekł z uniesieniem:
Śmierci się nie lękam... wszyscy to zobaczą... Gdyby chociaż garść ludu miała moją odwagę, to jutro zmietli byśmy wasze przegniłe społeczeństwo i wreszcie światby odetchnął, by żyć w swobodzie i szczęściu, które się wszystkim ludziom należy!
Badanie obwinionego przedłużało się bez końca z powodu niejasnych jego zeznań odnoszących się do bomby i naboju. Prezydent słusznie zauważył, iż był to jedyny punkt nieznany w całej sprawie.
— Więc obstajesz przy twierdzeniu, że materyał wybuchowy przez ciebie użyty jest dynamitem?... Zaraz usłyszysz zdania ekspertów, prawda, iż nie zgadzają się oni pomiędzy sobą, wszakże pewnymi są, iż użyłeś innej, nieznanej materyi, lecz nie dynamitu. Wyznaj więc prawdę, ponieważ szczycisz się, iż nie chcesz niczego się zapierać i nic ukrywać.
Lecz Salvat stał się teraz milczącym, odpowiadał monosylabami, wreszcie po wielu pytaniach, rzekł:
— Nic innego nie powiem, jak to, co już powiedziałem i musiałem już powtarzać niewiadomo ile razy, bombę sfabrykowałem sam, bez niczyjej pomocy. A nawet, gdyby mi towarzysze w tem dopomogli, to nie jestem zdrajcą, by wymieniać ich nazwiska.
Zaciął się i po zatem nie powiedział nic więcej, lecz ogarnęło go silne wzruszenie, gdy prezydent doszedł do opowiadania śmierci młodej modniarki, tej ładnej, jasnowłosej dziewczynki, która ledwie, że wszedłszy w bramę pałacu, padła bez życia z ciałem rozszarpanem gwałtownością wybuchu.
— Ofiarą twojej zbrodni jest biedna robotnica, prawie jeszcze dziecko, żyła z pracy swych rąk, dopomagając starej babce, której była podporą.
Salvat odpowiedział głosem zdławionym od łez:
— To jedyna rzecz, której żałuję!... O, na pewno mogę zaręczyć, że bombę przeznaczałem dla innych, nie dla niej... Niechajże jej pamięć pozostanie pomiędzy ludem roboczym... padła ofiarą... niewinną ofiarą... nazwisko jej będzie z mojem złączone, bo i moja krew popłynie w tej samej sprawie.
Badanie obwinionego skończyło się wśród ogólnego wzburzenia w sali. Piotr odczuwał wielkie wzruszenie doznane przez Wilhelma podczas, gdy Salvat uparcie i spokojnie odmawiał dania objaśnień o materyi, której użył przy naładowywaniu bomby, widocznem było, że pragnął, by cała odpowiedzialność tylko na nim jednym ciążyła. Pomimo woli Wilhelm obejrzał się poza siebie, by spojrzeć na Wiktora Mathis. Stał nieruchomie w tej samej pozie, z łokciami wspartemi o balustradę, z twarzą do połowy ukrytą w dłoniach, słuchał w skupieniu, lecz na bladej jego twarzy wyryło się gorączkowe roznamiętnienie, oczy mu pałały żądzą pomsty, która groźbę swą spełnić jest gotowa.
Posiedzenie zostało chwilowo zawieszonem a w sali wybuchły natychmiast głośne rozmowy.
— Salvat mi się podoba — oświadczyła księżna, rozbawiona, jak w teatrze podczas antraktu. — Ma piękne oczy i czułe spojrzenie... Nie przecz, mój drogi... nie chcę, abyś źle o nim mówił... Wreszcie wiesz, że jestem anarchistką w duszy... tak, jestem anarchistką.
— Ja nic złego o nim nie powiedziałem — rzekł wesoło Duthil. — Ale kto powinienby zawsze dobrze o nim mówić, to nasz przyjaciel Amadieu; sprawa Salvata uczyniła go sławnym, nigdy o nim tyle nie mówiono, a sędzia to lubi. Od początku sprawy zwrócił na siebie ogólną uwagę, dzienniki zrobiły z niego najmodniejszego z sędziów śledczych, słowem, Amadieu jest obecnie wybitną osobistością w Paryżu.
Massot określił położenie, szydząc ze swą zwykłą wzgardliwą grzecznością.
— Anarchię warto, chociażby sztucznie podtrzymywać... przy tem ognisku niejedna upiekłaby się pieczeń... Chociażby bomba Salvata! Iluż ludziom ona dopomogła!... Nawet mój szef nie może się na nią uskarżać i może dlatego tak się w tej chwili przymila do pięknej Sylwii. Fonsègne ma łeb na karku... sprytna sztuka... A Sagnier, ile zbił pieniędzy na nieszczęsnym Salvacie, a jednak właściwiej on powinienby siedzieć pomiędzy czterema żandarmami, nie na krześle za plecami prezydenta de Larombière. Tak, Sagnier wyzyskał sprawę Salvata w swoim dzienniku, lecz któż nie wyzyskał tego nieszczęśliwego?! Politycy, finansiści, wogóle ludzie obławiający się w mętnych wodach intryg wszelkiego rodzaju...
Duthil przerwał mu:
— Zdaje mi się, że i pan na tem skorzystałeś i zręcznie zużytkowałeś tę całą awanturę. Interview z Celinką musiał panu napędzić sporo pieniędzy do dziennikarskich kieszeni.
Rzeczywiście Massot wpadł na szczęśliwy pomysł odszukania Celinki i pani Teodory, i wizytę jaką im złożył opisał bardzo szczegółowo w „Globie“. Artykuł tchnął szczerością współczucia, jakie udzieliło się czytelnikom. Rozchwytywano i przedrukowywano opisaną wizytę, pełną szczegółów wzruszających o biednych tych dwóch istotach. Odpowiedzi Celinki wzruszały do łez tkliwe czytelniczki, wiele z nich zapragnęło poznać dziewczynkę i z własnych jej ust usłyszeć o jej przywiązaniu do ojca. Wykwintne powozy ze strojnemi paniami podążyły więc przed mieszkanie dwóch nędzarek, zostawiając im hojne datki. Modą się stało protegowanie Celinki, panie rozczulały się nad nią, chociaż wiele z nich uważało za koniecznie potrzebne, by głowa jej ojca spadła pod nożem gilotyny.
— Ja się nie skarżę na korzyść, jaką osiągnąłem — odparł dziennikarz. — Każdy się zadawalnia, jak może i czem może...
Rozamunda, przypatrując się publiczności, obróciła się i spostrzegła za sobą Wilhelma z Piotrem, lecz tak się przeraziła, ujrzawszy tego ostatniego w cywilnem ubraniu, że nie śmiała się z nim przywitać. Zapewne opowiedziała szeptem swoje zdziwienie sąsiadom, bo Duthil i Massot także się obejrzeli, lecz przez dyskrecyę udali, że go nie poznają i nic nie widzą. Gorąco w sali było teraz tak duszne, iż jedna z obecnych kobiet zemdlała. Naraz, odezwało się znów piskliwe jąkanie prezydenta, nastąpiła cisza, nie chciano nic uronić z ciekawego widowiska.
Salvat wstał, trzymając w ręku kilka ćwiartek papieru. Z trudnością wytłomaczył, że chce dopełnić zeznania przeczytaniem tego, co napisał poprzednio, dla jasnego przedstawienia przyczyn zamachu. Prezydent de Larombière spojrzał na niego z oburzeniem i myślał nad znalezieniem sposobu przeszkodzenia podobnemu czytaniu, lecz zrozumiawszy, że niemoże nakazać milczenia obwinionemu, upoważnił go gestem gniewnej pogardy.
Salvat zaczął czytać, nieumiejętnie, lesz pilnie jak żak, zacinał się, truchlał, ale stopniowo zapominając o swem początkowem onieśmieleniu, kładł nacisk na zdania, które mu się więcej podobały jako streszczenie myśli rozsadzających mu piersi. Wypracowanie, jakie napisał i obmyślił podczas samotnych dni więzienia, było krzykiem rozpaczy i buntu nieraz powtarzanym przez wyzyskiwanych, uciskanych nędzarzy. Opowiadał o czarnem ubóstwie pracującego ludu, o niedostatecznej płacy robotników, o tych najliczniejszych w narodzie, którzy uginają się pod ciężarem trudów, by zmarnieć z głodu, gdy brakuje roboty, podczas gdy uprzywilejowani bogacze żyją w przesycie zbytku, nie poczuwając się do obowiązku rzucenia im chociażby okruchów ze swego stołu, chociażby nadmiaru swojego złota, zagrabionego tym, którzy własnym wysiłkiem go zdobyli. Kiedy nie uznają potrzeby dobrowolnego podziału, wydrzeć im należy zatrzymywane przez nich zyski. Niechaj bomby zbudzą ich i ostrzegą, że dzień sprawiedliwości już blizki i sroga kara dla nich wszystkich nadejdzie, jeżeli się nie otrząsną ze swego zbrodniczego egoizmu!
Słowo: sprawiedliwość, Salvat rzucał z naciskiem, wstrząsającym całą salą. Lecz wzruszenie jeszcze się pogłębiło, gdy głosem spokojnym oświadczył, że życie swe poświęcił, by módz to wszystko wypowiedzieć, że jest pewnym wyroku śmierci i bynajmniej się go nie lęka, wie bowiem, że idea, za którą, umrze nie zginie, a z krwi jego powstaną inni męczennicy. Niechaj więc sąd przysięgłych, śle go na gilotynę, by przykład, jaki on z siebie daje, zrodził innych za niego zastępców. Może poczet tych przyszłych męczenników nie będzie jeszcze licznym, lecz będzie nieustającym, aż do dnia zagłady przegniłego starego społeczeństwa, a powstania społeczeństwa nowego, którego on, Salvat jest apostołem.
Prezydent niecierpliwił się i kilkakrotnie chciał mu przerwać, lecz Salvat z zapamiętałością wizyonera cały był oddany czytaniu, wypowiedzeniu tego, co uważał za swoją misyę. O tem, co teraz czytał, myślał przez cały czas w więzieniu, był to dla niego najważniejszy akt życia, które poświęcał sławie śmierci dla dobra ludzkości. Gdy skończył, siadł znów na ławie pomiędzy żandarmami, lecz twarz jego promieniała wielką wewnętrzną radością.
By usunąć wrażenie wywołane słowami Salvata i nie dozwolić na roztliwienie się publiczności, która zdawała się być wzruszoną, a zarazem wylękłą, prezydent natychmiast przystąpił do przesłuchania świadków. Było ich wielu, lecz żaden nie miał nic ciekawego do powiedzenia, bo przed żadnym obwiniony nie zwierzał się ze swemi zamiarami. Zauważono zeznanie przemysłowca Grandidiera, który Salvata niegdyś odprawił ze swojej fabryki za szerzenie propagandy anarchistycznej. Szwagier obwinionego, mechanik Toussaint, zrobił wrażenie uczciwego człowieka, przedstawiając Salvata w korzystnem świetle, lecz widocznem było, że o jego przekonaniach politycznych nic nie wiedział, nigdy się niemi nie interesując. Najdłużej trwały zeznania ekspertów, którzy, nie będąc z sobą w zgodzie w złożonych raportach, przedstawiali teraz przed publicznością różnicę swoich opinij, pewnymi byli, że bomba nie była napełniona dynamitem, lecz o materyi wybuchowej, doniej użytej, wypowiadali najsprzeczniejsze poglądy. Odczytano więc objaśnienie słynnego chemika Bertheroya, który proszony o wypowiedzenie swego zdania, oświadczył, że materya użyta do fabrykowania bomby, jest nowym materyałem wybuchowym nieznanej dotąd potęgi, lecz i nieznanego mu składu. Następnie agent Mondésir i komisarz policyi Dupot, opowiedzieli przebieg polowania urządzonego przez nich dla pochwycenia Salvata w lasku Bulońskim. Mondésir zabawił całą salę swojemi wyrażeniami, ożywionemi dowcipem wojskowym i kładł nacisk na trudności obławy wśród lasku Bulońskiego napełnionego spacerującą publicznością. Po chwilowej wesołości, wywołanej rubaszną werwą agenta policyjnego, sala uległa bolesnemu wzruszeniu na widok babki dziewczęcia padłego ofiarą pod bramą pałacu Duvillard. Była to chuda, mała, zgarbiona staruszka, która z trudem zdołała się stawić na okrutne wezwanie sądu, przerażona, nie wiedząc dlaczego, została tu przywleczoną; zalewała się łzami, nie rozumiejąc pytań, jakie jej stawiano. Zaczęła się teraz szybka defilada mnóstwa innych zawezwanych świadków, dawnych kolegów, majstrów i znajomych Salvata. Wszyscy oni twierdzili, że Salvat był inteligentnym robotnikiem, dobrym, uczciwym człowiekiem, kochającym swoją córkę, dbałym o znalezienie pracy, unikającym szynków i niezdolnym do wyrządzenia komukolwiek krzywdy!
Przesłuchanie świadków przeciągnęło się do godziny czwartej. Duszne, gorące powietrze sali rozpłomieniło zmęczone twarze, majaczące coraz niewyraźniej wśród atmosfery, pełnej ryżawego oparu, a światło padające z okien coraz było bledsze. Kobiety wachlowały się, a mężczyźni ocierali spocone czoła. Lecz ciekawość przykuwała wszystkich na miejscu, zapalając oczy bezlitosnem zadowolnieniem.
— Ach — westchnęła Rozamunda — myślałam, że zdążę wstąpić na filiżankę herbaty do jednej z moich znajomych, która mnie czekać będzie o godzinie piątej... Umrę z głodu...
— Nie wyjdziemy ztąd, jak o godzinie siódmej a może nawet znacznie później — rzekł Massot — Nie śmiem pani proponować przyniesienia rogalka, bo napewno nie wpuszczonoby mnie z powrotem.
Podczas, gdy Salvat czytał swoje wyznanie wiary, Duthil uśmiechnął się pogardliwie, wzruszając ramionami, a gdy skończył, rzekł półgłosem:
— Co za niedorzeczność, co za dzieciństwo!... I powiedzieć, że ten głupiec głowę swoją położy za brednie, które mu się w niej roiły... On protestuje przeciwko bogaczom i nędzarzom! Ale zawsze tak było na świecie i tak pozostać musi!... Piorunuje przeciwko bogaczom, bo sam zawsze należał do przeciwnej kategoryi, a przecież każdy nędzarz tylko o tem marzy, by zostać kapitalistą... Salvat siedzi dziś na ławie oskarżonych, bo mu się nie powiodło w życiu... gdyby posiadał majątek, napewno wyrzekłby się swoich dzikich przekonań...
Piotr bardzo był wzruszony, lecz w tej chwili przedewszystkiem niepokoił się o brata, przerażony jego bladością i przygnębieniem. Wziął go ukradkiem za rękę i serdecznie ją tuląc, spytał szeptem:
— Może ci słabo? Chcesz, to wyjdziemy ztąd?...
Wilhelm, oddając mu cichy uścisk dłoni, odszepnął, że chce tu pozostać do końca, chociaż rozpaczliwe oburzenie szarpie mu serce.
Zabrał teraz głos Lehmann, prokurator generalny. Był to człowiek barczysty, o szerokich ustach i surowych słowach. Chociaż był żydem, co uwydatniało się na typowej jego masce, posiadał rozgałęzione stosunki we wszystkich obozach politycznych. Odznaczał się szczególniejszą zręcznością, by zawsze żyć w przyjaźni z ludźmi, będącymi u władzy; tej właśnie giętkości swego postępowania zawdzięczał szybkość swej karyery i bezustanne łaski i odznaczenia, jakie sypały się na niego hojnie. Wiedziano, że został dziś wyznaczonym z ramienia rządu i rzeczywiście, gdy tylko usta otworzył, zrobił aluzyę do nowo utworzonego gabinetu ministrów i silnego męża stojącego u władzy, co uważać należy za dobrodziejstwo dla kraju, albowiem jest on pokrzepieniem i uspokojeniem dobrych a pogromcą nieprzyjaciół publicznego porządku. Rozpoczynając raz jeszcze od początku historyę życia Salvata, prokurator generalny przedstawił ją jako pasmo zbrodni. Z zawziętością twierdził, że Salvat był zbrodniarzem od urodzenia, potworem, który musiał dojść do popełnienia najnikczemniejszego zamachu. Zgromiwszy anarchizm, ukazał anarchistów, jako bandę opryszków i złodziei. Wszak dopiero co schwytana ich banda, która złupiła i zniszczyła pałac księżnej de Harn, powołuje się na anarchizm i mieni się być apostołami tej doktryny. Obecnie rabują oni domy prywatne, gdyż liczebnie jeszcze się nie wzmogli, lecz zaprawiając się w zbrodniach, wyczekują sposobności, by silną ławą rzucić się na szerzenie pożogi i mordów masowych wśród spokojnych obywateli.
Blizko przez dwie godziny pan prokurator generalny szerzył postrach w głowach zebranej publiczności a rozmijając się z prawdą i logiką, silił się jedynie na kreślenie przerażających obrazów, w celu steroryzowania umysłów słuchaczy. Powoływał się na dzienniki, które w obywatelskiem poczuciu solidarności przestrzegają publiczność o grożącem niebezpieczeństwie i organizacyi nieprzyjaciół porządku. Dla ostatecznego wzruszenia serc obecnych, patetycznym giestem wskazał na szklany słój, w którym spoczywała w spirytusie blada rączka dziewczęcia, ofiary zamachu, i głosem drżącym z politowania opowiedział smutny jej koniec. By dodać otuchy sędziom przysięgłym, prokurator zakończył znów pochwałą nowego ministeryum i rzekł do nich wprost, że mogą bez obawy spełnić swój obowiązek, skazując na śmierć obwinionego, rząd bowiem jest zdecydowanym na surowe karcenie anarchistów, zagrażających publicznemu bezpieczeństwu bezprawiem swych teoryj, które w czyn chcą zamieniać.
Z kolei przemówił młody adwokat, któremu oddano obronę Salvata. Powiedział, co powinno było być powiedziane, bez patosu i z wielką ścisłością. Widocznem było, że należał do innej szkoły, przekładającej prostotę i dbałej przedewszystkiem o prawdę. A więc opowiedział rzeczywiste fakty życia Salvata, jak nad nim od dzieciństwa ciążyły fatalności społeczne, a zamach, jakiego się dopuścił, był tylko wynikiem przecierpianych męczarni, które rozegzaltowały do szału tę naturę skłonną do gorączkowego marzycielstwa. Czyż zbrodnia jego tylko na nim jednym ciążyć powinna... czy znaczna część winy nie wypływa wprost z wadliwości organizacyi społecznej?... Któż z ludzi bezstronnych nie usprawiedliwi tego ubogiego robotnika, który, umierając z głodu wraz ze swą rodziną, w chwili rozpaczy rzucił bombę pod dom bogacza, będącego dla niego przedstawicielem jednostek niesłusznie uprzywilejowanych z krzywdą większości pozbawionej najkonieczniejszych warunków bytu! W epoce przełomu i rozpatrywania dróg nowych, jeżeli ktoś wyrwie się naprzód i zapragnie przyśpieszyć dzień ogólnej szczęśliwości, czyż należy uważać go za złoczyńcę i skazywać na zagładę w imię sprawiedliwości? Któż z nas może powiedzieć, że sam osobiście opieszałością swoją nie przyczynił się do wywołania szału ze strony niecierpliwszego towarzysza? Zakończył obronę, błagając sędziów przysięgłych, by zawyrokowali podług sumienia bez oglądania się na poboczne względy. Sprawiedliwość nie może iść w parze z intrygą polityczną sztucznie podbudzającą ludzkie żądze. Wyrok sądu przysięgłych powinien tchnąć bezstronną mądrością, uspakajającą umysły, bo surowością przedłuży się tylko rozpoczęta wojna. Nędzarze bowiem nową zapłoną nienawiścią, jeżeli jeszcze jednego męczennika więcej będą mieli do pomszczenia.
Już było po szóstej, gdy prezydent de Larombière streścił przebieg sprawy, a piskliwym głosem wypowiadane przez niego słowa stwierdzały gniewną jego zawziętość i stronne przedstawianie faktów. Następnie trybunał opuścił salę, a sędziowie przysięgli poszli się naradzać podczas, gdy żandarmi uprowadzili z sobą oskarżonego. Pomiędzy publicznością wszczęła się natychmiast wrzawa, świadcząca o gorączkowem wyczekiwaniu ogłoszenia wyroku. Kilka dam znów zemdlało, a nawet jednego z mężczyzn trzeba było wynieść z sali, ponieważ padł nieprzytomny, skutkiem braku powietrza i nieznośnego gorąca. Wszakże innych to nie zrażało i postanowili pozostać do końca. Odtąd ani jedna osoba nie opuściła miejsca swego w sali.
— Jeszcze chwilę, a wszystkiemu będzie koniec — rzekł Massot. Każdy z przysięgłych przyszedł dziś z wyrokiem gotowym w kieszeni. Patrzałem na nich, podczas gdy adwokat przemawiał do ich umysłu i serca. Pogrążeni w cieniu, drzemali w dalszym ciągu. W każdym razie z ciekawością byłbym zajrzał w ich mózgi.
— A pani zawsze głodna? — zapytał Duthil Rozamundę.
— Umieram z głodu... Nie dojadę do domu... musisz mnie pan zaprowadzić gdzie na ciastka... Ale nie żałuję, że tu jestem.. to bardzo interesujące... pomyśleć, że w tej oto chwili decydują za ścianą o życiu człowieka! Tak, albo: nie, od tych słów wszystko teraz zależy!
Piotr znów ujął dłoń Wilhelma, bo chociaż sam był zbolały, odczuwał rozpaczliwe przygnębienie brata. Milczeli obadwaj, gdyż zbyt wielki natłok szarpiących myśli opływał ich równocześnie, tysiączne bóle dokuczały ich sercom bez wyraźnego sformułowania przyczyn. Cała nędza ludzka, oraz ich własna, wszystkie nadzieje, bóle i umiłowania wypowiadały się w nich cierpieniem. Wśród zamętu i wrzawy całej sali, wyczekującej niecierpliwie rozwiązania się dramatu, bracia drżeli z przerażenia, zdawało się im, że słyszą straszliwe jęki ofiar bezbronnych wobec szalonego egoizmu silniejszych. W sali zapadał zmrok, lecz nie zapalano świateł, spodziewając się natychmiastowego wydania wyroku. Wśród zamierającego dziennego światła tłum publiczności zlewał się w jedną niewyraźną całość, rozpływającą się i zatapiającą w szarym oparze. W głębi, poza biurem trybunału, strojne kobiety w jasnych sukniach, zdawały się być blademi widziadłami o roznamiętnionych oczach, a togi licznych adwokatów stanowiły wielką czarną plamę, która, zwiększając się w miarę coraz większej ciemności, groziła nadejściem nocy. Bitumowy obraz Chrystusa znikł i pozostała tylko biała plama jaskrawo odcinającego się biustu Republiki. Ta gipsowa głowa zdawała się być głową zimnego trupa, wynurzającego się wśród ciemności.
— A co, powiedziałem — zawołał Massot — że niedługo będziemy na nich czekać!
Rzeczywiście, zaledwie po kwadransie nieobecności, sędziowie przysięgli wracali, defilując z hałaśliwem stąpaniem wzdłuż ław dębowych. Zaraz za nimi zjawił się cały poprzedni skład trybunału. Wzruszenie w sali wzmogło się i jakby nagle zerwany wicher trwożnego niepokoju kołysał głowami zabranych. Niektórzy wstali, innym wyrywały się mimowolne słowa, nikt nie pozostał chociażby w pozornym spokoju. Jeden z przysięgłych, człowiek otyły, o wielkiej czerwonej twarzy, musiał czekać, by się w sali uciszono.
Głosem ostrym, trochę zacinając się, oświadczył:
— Na honor i sumienie, w obliczu Boga i w obliczu ludzi, odpowiedź jury w kwestyi zabójstwa jest „tak“ — większością głosów.
Noc już prawie zapadła, gdy znów wprowadzono Salvata. Wobec przysięgłych, prawie niewidzialnych w cieniu, stanął Salvat, a na twarz jego padały ostatnie promienie światła z wysokich okien przeciwległej ściany. Nawet postacie sędziów były przyćmione, czerwone ich togi prawie były czarne. W całej sali tylko postać Salvata występowała wyraźnie, a chuda, znużona jego twarz o rozmarzonych oczach słuchała, bo pisarz sądowy czytał teraz głośno uchwalony wyrok.
Zatem nic nie mówiono o łagodzących okolicznościach, Salvat zrozumiał i, gdy zapadło milczenie, z twarzą nagle rozpogodzoną rzekł:
— A więc śmierć. Dziękuję sądowi.
Zaraz potem odwrócił się w stronę publiczności, pragnąc dojrzeć wśród zmroku twarze przyjaciół. Wilhelm wyraźnie uczuł, że Salvat go poznał i że jeszcze raz przesyła mu nieme podziękowanie za kawałek chleba, jaki niegdyś w ciężkich dniach głodu, otrzymał z jego ręki. Musiał także dostrzedz Wiktora Mathis, bo Wilhelm, obejrzawszy się, ujrzał Wiktora zawsze w tej samej pozie, lecz z oczyma szeroko, nieruchomie rozwartemi. Twarz miał niezmiernie bladą i groźną obietnicami.
Teraz nic już nie można było słyszeć z ostatniego pytania, z narady trybunału i wyroku. Wzburzenie sali zagłuszyło wszystko, bo chociaż od początku sprawy spodziewano się, że oskarżony zostanie na śmierć skazany i pomimo że tego sobie życzono, teraz, wobec zapadłego wyroku, napływała, do serc litość i prawie współczucie.
Gdy mu zakomunikowano wyrok trybunału, Salvat wyprostował się i, chociaż żandarmi już go wyprowadzali, krzyknął z całych piersi:
— Niech żyje anarchizm!
Krzyk ten nikogo nie zgorszył, a nawet nikogo nie przeraził. Publiczność opuszczała salę znużona, jakby nadmiar zmęczenia przytępił jej żądze. Widowisko trwało zadługo i było zbyt uciążliwem. Spieszono się, by odetchnąć świeżem powietrzem i otrząsnąć się z przykrego wrażenia.
W sali poczekalnej Wilhelm i Piotr przeszli około Duthila i księżnej, których zatrzymał generał de Bozonnet, rozmawiający z Fonsègnem. Wszyscy czterej rozprawiali bardzo głośno, narzekając na gorąco, na głód, i zgadzali się w zdaniu, że sprawa nie była tak interesującą, jak przypuszczali. Lecz wszystko dobrze się skończyło, jak powtarzał Fonségne, bo wyrok śmierci był koniecznością polityczną i społeczną, śmierć Salvata jest teraz rękojmią spokoju publicznego, który przez tak długi czas był zakłóconym z powodu tego człowieka.
Przechodząc przez most, Wilhelm się zatrzymał i, wsparłszy się łokciami o balustradę zapatrzył się w szarą wodę Sekwany, połyskującą odblaskiem zapalających się gazowych latarni. Piotr przystanął przy bracie i obadwaj, milcząc, wdychali orzeźwiające powietrze i rozkoszny chłód powiewający od rzeki. Długo tak stali pochłonięci troską własnych serc swoich, Piotr z goryczą myślał o danem przyrzeczeniu powrotu na Montmartre, gdzie wiedział, że oczekuje go okropność przymusu i czuwania nad sobą, by nie rozbudzić podejrzenia o przyczynach swej męki. Wilhelm, zamyślony, pragnął przeniknąć rodzące się w swem sercu domysły, przypominał sobie niepokój Maryi, jej odmianę pod wrażeniem nowych uczuć, z których sama nie zdawała sobie sprawy. Czyżby ci bracia tak serdecznie miłujący się wzajemnie, byli teraz w przededniu cierpień, walk i przeszkód ku szczęściu swojemu?... Serca się im krwawiły w przeczuciu mąk oczekiwanych, a dzień przebyty wśród głębokich wzruszeń napełniał ich przygnębiającym smutkiem.
Ruszyli z miejsca i szli wybrzeżem Sekwany. Naraz Wilhelm poznał idącego przed nimi Wiktora Mathis. Szedł sam w ponurem zadumaniu. Wilhelm zatrzymał go i zaczął mu coś mówić o jego matce. Lecz Wiktor nie słyszał go i oschłym głosem rzekł prawie nieprzytomnie:
— Chcą krwi... niechaj mu więc zetną głowę... on będzie pomszczonym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.