Paryż (Zola)/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W kilka dni później, Piotr już zupełnie przyzwyczajony do swego nowego ubioru, spotkał się ze starym księdzem Rose w pobliżu bazyliki Sacré-Coeur, na szczycie wzgórza Muntmartre.
Ksiądz Rose w pierwszej chwili wystraszył się, zdawało mu się, że to tylko ktoś podobny do Piotra, lecz gdy ten go powitał, staruszek ujął go za obie dłonie i, wpatrzywszy się w niego załzawionym wzrokiem, rzekł:
— Ach, moje biedne dziecko! Więc stało się nieszczęście, którego zawsze obawiałem się dla ciebie! Nie mówiłem ci o tem, lecz oddawna odczułem, że Bóg przestał zamieszkiwać w twojem sercu! Ach, nic nie mogło mnie tak zaboleć, jak to wyraźne twoje odstępstwo!
Drżąc ze wzruszenia i niepuszczając ręki Piotra, odprowadził go w głąb ustronnego gruntu zawalonego materyałami do budującego się kościoła, a znalazłszy się zdala od ulicy i ludzi, którzy mogliby się byli zgorszyć ubraniem Piotra, ksiądz Rose, prawie bezwładnie, osunął się na stos cegieł, ułożonych na trawie.
Głęboki smutek, jaki wyrył się na obliczu starego przyjaciela, wzruszył Piotra silniej, aniżeli uczyniłyby to wymówki i wyklęcia. Wzruszony zapłakał. Spotkanie to spadło nań niespodziewanie, chociaż mógł był przewidzieć, że prędzej, lub później, musiało ono nastąpić. Serce mu się teraz krwawiło na myśl zerwania swego przyjaznego stosunku z tym świętym księdzem, z którym przez kilka lat łączyły go marzenia i nadzieje zbawienia świata dobrocią i miłosierdziem. Ileż wspólnych przeżyli iluzyj, ile ponieśli trudów, ile wspólnych bywało pomiędzy mmi narad, jak skuteczniej przyjść z pomocą cierpiącym, jak uchronić od nędzy i przygotować do życia dzieci, porzucone przez nieszczęsnych rodzioów! Lecz oto teraz drogi ich rozchodzą się. On, młody, powraca do życia, opuszczając starego towarzysza, który osamotnionym pozostanie ze swemi marzeniami, w próżnem oczekiwaniu ich spełnienia się i bez możności przekazania ich młodszemu spadkobiercy.
Piotr, pochyliwszy się, prawie że padłszy w ramiona starego przyjaciela, szeptał wśród łez:
— Ojcze mój! Ty jesteś jedyną moją żałością, bo prócz ciebie niczego żałować nie będę z tej okropnej przeszłości, od której się wyzwoliłem. Widok twojego bólu rozdziera mi serce... Ojcze, nie płacz nademną i nie miej żalu się do mnie za to, co uczyniłem! Musiałem, sumienie mi rozkazało to uczynić! Ojcze, ty sam byłbyś mi dał taką radę, gdybym ci się zwierzył z swoją katuszą... Ojcze, powiedz wszak lepiej jest przestać być księdzem, aniżeli być księdzem pozbawionym wiary?
— Tak, tak, utraciłeś wiarę, domyślałem się tego oddawna. Żyłeś jak asceta, uważano cię za świętego, a ja lękałem się, iż po zatem wiedziesz z sobą rozpaczliwe walki zwątpienia. Ileż razy starałem się ciebie uspokoić, domyślając się twojego wewnętrznego wzburzenia... Lecz jeszcze niewszystko stracone, posłuchaj, niech ci wypowiem, co mam w sercu... Bo ja cię muszę wyratować! Na nieszczęście, nie jestem uczonym i nie mogę do ciebie przemówić tak, jakby należało; nieszczególny ze mnie teolog, nie zdołam cię nawrócić na dobrą drogę w imię tekstów i dogmatów... Lecz w imię miłosierdzia, zastanów się, moje dziecko... Wszak uprawiając miłosierdzie, cudów można dokonać, ilu nieszczęsnych pocieszyć, wyratować od zguby... Czyż ty możesz się tego wyrzec, zaznawszy już słodyczy takiej misyi na ziemi?...
Piotr, usiadł koło niego rad, że im nikt nie będzie przeszkadzał w swobodnej rozmowie, bo pusto tu było zupełnie, a mury wznoszącej się bazyliki osłaniały ich od jaskrawych promieni słońca.
— Ojcze mój, ja przestałem wierzyć w skuteczność miłosierdzia! Miłosierdzie nie usunie cierpienia nędzarzy... Miłosierdzie jest ułudą, która musi zbankrutować!... Ojcze, zastanów się chociażby nad własnem twojem życiem, przebyłeś je wspomagając, pocieszając, ratując bliźnich, i cóżeś osiągnął w zamian swej pracy?... Ciebie osobiście nękano jako złego księdza, lecz czyś miał pocieszenie, żeś nędzy ludzkiej zapobiegł chociaż w dozwolonym ci zakresie twojego działania? Nędza wzmogła się tylko dokoła ciebie, bo z każdym rokiem srożej ona ciąży nad ludźmi, a miłosierdzie ukrócić jej nie zdoła... Wiem, ojcze, co mi na to odpowiesz, żywot doczesny, chwila przejściowa, ci, którzy cierpią na ziemi, otrzymają nagrodę w niebie... Ojcze, ale ja w tę sprawiedliwość nie wierzę, sprawiedliwość tę ja nazywam oszustwem, łudzeniem ludzi, szalbierstwem, które dłużej trwać nie może, zbyt wiele złego narobiło już ono, wyzyskując ich łatwowierność przez tak długie wieki!
Piotr przypomniał teraz przyjacielowi wspólne ich życie w dzielnicy Chazonne, gdy cały swój czas poświęcali miłosiernym uczynkom. Ach, jakże okrutnie dla księdza Rose zakończyła się ta ich działalność! Zgromiony w arcybiskupstwie, został za karę wyrwany ze swej dzielnicy, i osadzony jak najdalej od biedaków, których wspomagał. Zagrożono mu cięższą jeszcze pokutą, jeżeli będzie nadal kompromitować religię, dając jałmużny, bez zastanowienia się komu je daje. Od tego czasu pozostawał pod nadzorem i nie mógł już uprawiać miłosierdzia z dawną jawnością, lecz miał czas na patrzenie i zastanowienie się, zatem czyż nie doszedł do przekonania, że nawet milionami rozporządzając, nie zdołałby nędzy usunąć? Jałmużna przedłuża tylko konanie, jest tylko chwilową ulgą, zapewniającą dziś, a niezapewniającą jutra.
Ksiądz Rose słuchał przygnębiony, czasami potrząsał głową na znak przeczenia, wreszcie szepnął:
— Chociażby chwilową miała być ulga, nie trzeba jej zaniedbywać... Trzeba wspomagać, ile sił starczy, dawać bezustannie wszystko! Ach, moje dziecko, czyż znasz inną, prócz tej radość dla serca? Słuchaj, jeżeli dogmaty cię rażą to pozostań tylko przy ewangelii, miłość bliźnich, miłosierdzie, starczy dla twojego zbawienia!
Piotr zawrzał cały i zapominając, że ma przed sobą człowieka o wielkiem i tkliwem sercu, lecz o umyśle niezdolnym go zrozumieć zawołał z siłą przekonania:
— Wszystko to już wypróbowane, zużyte, nic niewarte, bo nie w niebie, lecz na ziemi trzeba się doszukać zbawienia i wymiaru sprawiedliwości. Trzeźwieć już poczynające umysły ludzi odwracają się od mrzonek, którem ich otumaniono, i domagają się sprawiedliwości a nie miłosierdzia. Ewangelia przetrwała blizko dwa tysiące lat, lecz nie dokazała niczego. Męczeństwo miało ludzi okupić, lecz okazało się, że to była tylko obietnica, a cierpienie, nędza, niesprawiedliwość — szerzą się, jak się szerzyły, niczem dotąd niezażegnane. Ewangelia jest przestarzałym kodeksem, z którego społeczeństwo nic już zdrowego nie zdoła zaczerpnąć. Trzeba więc z tem wszystkiem zerwać, wyzwolić się i byt swój na ziemi ustalić i uregulować, bez ułudnego szukania go w niebie!
Piotr, nie szczędząc przyjaciela, dalej wypowiadał swoje przekonania z zupełną szczerością. Jakiż błąd został popełniony! Wszak wszystko wyrosło w innem, niż nasze społeczeństwie, w odmiennych warunkach i czasach! A jeżeli chciano przechować tę część nauki, która mówiła tylko o moralności i o rzeczach ludzkich, jakże błędnem było przekonanie, iż te przepisy nazawsze mają pozostać niewzruszone i stosowane dla wszystkich społeczeństw po wszystkie czasy! Żadne społeczeństwo nie mogłoby istnieć, rządząc się wyłącznie ewangelią w całej ścisłości jej przepisów. Katolicyzm zbudował straszliwy gmach, z którego na świat cały rzuca postrach i ujarzmienie. Grzechem pierworodnym napiętnowano każdą ludzką jednostkę, bez nadziei wyzwolenia się jej z pod tej kaźni bez żadnych uwzględnień, bez możności okupu za pomocą poprawy i udoskonalenia swej natury. Człowiek od urodzenia oddany jest w moc czarta i skazany aż do ostatniej chwili swego istnienia na bezustanną walkę z samym sobą! A w walce tej zawsze człowiek musiał paść zwyciężony! Bo jakże mogło być inaczej, gdy miał najpierw pokonać siebie samego, odmienić się całkowicie, zabić w sobie życie ciała, rozumu, energii, bo było to wszystko siedliskiem czarta, a niedość było wytępić go z samego siebie, należało go jeszcze ścigać na ziemi, w wodzie i w powietrzu, by wyplenić jego ziarno ze świata! W tych warunkach ziemia cała stawała się potwornie wielkim grzechem, piekłem pokuszeń i cierpień, które człowiek przebywać musi dla zasłużenia w przyszłem życiu na uchylenie wrót nieba! Katolicyzm, udoskonalając swą potężną organizacyę, stawał się absolutnym posiadaczem każdej ludzkiej jednostki, nakładając na nią swą despotyczną władzę od chwili urodzenia, aż po samą wieczność. Okrucieństwo tej religii śmierci kryło się pod pozornie przewodnią myślą praktykowanego miłosierdzia, lecz dziś sprawiedliwości a nie miłosierdzia ludzie poczynają się domagać, a to własne ich uświadomienie wyzwala ich z pod dotychczasowo znoszonego ucisku. Biedacy, nędznicy dotąd tumanieni, przestali wierzyć w obietnice raju i chcą, by zasługi każdego odbierały na ziemi przynależną nagrodę. Natura, ziemia, życie przestały być grzechem, a nabrały właściwego znaczenia, stając się źródłem ludzkiej szczęśliwości. Płodność i praca są najwyższemi prawami człowieka, kobieta odzyskała swe naturalne stanowisko towarzyszki mężczyzny, a niedorzeczna zmora o piekle znikła, pokonana prawdą piękna natury, zawsze promiennej płodnością przetwarzającego się życia. Ewangelia, ta stara semicka baśń zbyt rażąco dziecinną jest dla umysłów dzisiejszej epoki, zmiotła ją i grunt oczyściła trzeźwo myśląca rasa łacińska, wsparta o wiedzę.
Piotr, uniesiony zapałem, zakończył słowami:
— Przez ośmnaście wieków chrześcianizm krępował pochód ludzki ku prawdzie i sprawiedliwości. A ewolucya zupełna może nastąpić dopiero z chwilą, gdy ludzkość, wyzwoliwszy się z religijnych przesądów, przestanie uważać ewangelię za kodeks moralności, i zaliczy ją w poczet wszystkich innych ksiąg, stworzonych przez mędrców w starożytności.
Ksiądz Rose, wzniósłszy ramiona ku niebu, jęknął drżącym głosem, a patrząc błagalnie na Piotra, prosił:
— Upamiętaj się, upamiętaj się, moje dziecko, przestań bluźnić! Wiedziałem, że powstały w twej duszy wątpliwości... lecz liczyłem, że dobra, łagodna i cierpliwa twoja natura przemoże je i że powrócisz do spokoju umysłu i serca. Co się z tobą stało?... Jakie są przyczyny twego zerwania z Kościołem?... Wszystko to spadło tak niespodziewanie i tak szybko, iż nie mogę cię zrozumieć... Ale widzę olbrzymią odmianę w tobie... jakaś żądza cię unosi... Ale jaka?... Kto na ciebie wpłynął? Kto ciebie tak odmienił?...
Piotr słuchał go ze zdziwieniem, a po chwili odpowiedział:
— Nie odmieniłem się... jestem tym samym, którego znałeś, mój ojcze... tylko teraz wypowiadam się przed tobą... Któżby miał na mnie wpłynąć i narzucić mi swoje poglądy?... Nikt nie zajął wobec mnie takiego stanowiska i żadne nowe uczucie nie wypełniło mi serca. Zapewniam cię, mój ojcze , że jestem takim, jakim byłem...
W głosie Piotra było wszakże pewne wahanie się, skryta niepewność. Bo czyż naprawdę nic nowego nie zaszło w jego usposobieniu?... Zapytywał się teraz sam siebie, lecz odpowiedź formułowała się niewyraźnie, nic stanowczego nie narzucało się jeszcze. Odczuwał tylko rozkoszne zbudzenie się do życia, napływ uczuć, które otwierały mu ramiona do uścisku wszystkich istot i rzeczy. Radosne tchnienie życia napełniało mu serce, unosząc go poza otchłań zwątpień, które dotychczas były jego udziałem.
Niewinne serce starego księdza Rose nie pozwalało mu odgadnąć a teraz zrozumieć przyczyn dawnych umartwień Piotra, wszakże kiwał smutnie głową, przypuszczając jakieś szatańskie sidła i pokusy. Czuł się przygnębiony odstępstwem swojego dziecka, jak zwykł był nazywać Piotra, a wypowiadając mu swoje zmartwienie, zaczął niezręcznie mu doradzać, by poszedł się zwierzyć monsignorowi Martha. Spowiedź przed mężem tak światłym może przykrócić zło, monsignor znajdzie potrzebne argumenty, by przywrócić wiarę ulatującą z jego serca. Piotr, gorzko się uśmiechnąwszy, odrzekł, iż monsigncor Martha był jednym z tych, którzy go skłonili do zerwania z Kościołem, bo miał sposobność bliższego zapoznania się z przebiegłą naturą tego księdza, rządzącego się kłamstwem, używającego religii za narzędzie swej despotycznej dyplomacyi, skierowanej do panowania nad ludźmi, pod pozorem jednania ich dla Boga. Ksiądz Rose jeszcze niżej pochylił teraz głowę, nie znajdując już żadnego ratunku. Nagle powstał z siedzenia i, wskazując na mury bazyliki jeszcze nie ukończonej, lecz potężnej swym ogromem, zawołał z przejęciem:
— Patrz, stoimy przed domem bożym! Przed gmachem wznoszonym, by okupić winy kraju całego! Czyż sama myśl zbudowania tego nowego kościoła nie jest oczywistym dowodem tryumfu religii? Moje dziecko, przypomnij sobie święty obrządek mszy, jaki spełniałeś przed ołtarzami w tym kościele! Czyż cię nie przeraża bluźnierstwo przed temi murami... odstępstwo i świętokradztwo, jakiego się dopuszczasz?!...
Piotr podniósł się i, stanąwszy o parę kroków od swego starego przyjaciela, odpowiedział mu spokojnie, lecz stanowczo:
— Zrywam z Kościołem, bo sumienie mi nie pozwala trwać dłużej w kłamstwie. Doznaję wrażenia, jakbym opuszczał ciemne lochy, by powrócić na świeże powietrze ogrzane dobrotliwem słońcem. Niema Boga w tych podziemiach, w których tułałem się i cierpiałem... a ta bazylika nowo wznoszona, jest urągowiskiem przeciwko rozumowi, prawdzie, sprawiedliwości, olbrzymim gmachem, który, dominując nad Paryżem z najwyższego wzgórza, przypominać nam będzie, że jeszcze istnieją cytadele absurdu!
Spostrzegłszy twarz starego księdza zalaną łzami, zrozpaczony zerwanym z nim stosunkiem przyjaźni, Piotr chciał uciec, lękając się przedłużać tę przykrą rozmowę.
— Zegnam cię, mój ojcze, żegnam!
Lecz ksiądz Rose pochwycił go w ramiona i całując serdecznie, jak buntujące się, lecz najdroższe dziecko, szlochał wśród uścisków.
— Nie żegnaj się ze mną w ten sposób!... Nie żegnaj się, jak gdyby nazawsze!... Ja chcę wierzyć, iż będziemy spotykać się z sobą. Odnajdziemy się, niosąc pocieszenie płaczącym, kęs chleba zgłodniałym... Chociaż mi powiedziałeś, że miłosierdzie nie uleczy złego, jednakże wiem, iż nazawsze miłosiernym pozostaniesz... więc kochać się będziemy w miłości dla biednych i cierpiących!
Z myślą o starym przyjacielu, którego tak głęboko zasmucił, Piotr śpiesznie skierował się ku pracowni Wilhelma.
Wyswobodzony z sutanny, Piotr stał się wkrótce towarzyszem swych trzech dorosłych bratanków, którzy w kilku lekcyach nauczyli go jazdy na bicyklu. Brał teraz codziennie udział w ich porannych wycieczkach, a dwa razy z nimi i z Maryą jeździł aż do jeziora d’Enghien, chociaż drogi tam wiodące były niedogodne. Marya utrzymywała, że Piotr już dość wprawnie jeździ, by z nim dotrzeć aż do lasu Saint-Germain, lecz w dniu wyprawy okazało się, że Antoni, który miał im towarzyszyć, musiał pozostać w domu. Marya była już ubrana w swój bicyklowy kostium składający się z czarnych wełnianych hajdawerów i krótkiego bolera z tego samego materyału, lecz otwierającego się na jasną jedwabną bluzkę, pogoda była piękna, więc żal jej było wyrzekać się spaceru. Namyśliwszy się chwilę, zawołała, śmiejąc się wesoło:
— Piotr już umie sobie dawać radę z bicyklem, pojedziemy zatem we dwoje! Będę się nim opiekowała podczas drogi. Zachciało mi się koniecznie, by użył przyjemności jazdy po dobrej drodze, wśród pięknego lasu!
Zważywszy, iż będzie to zbyt daleka wyprawa dla Piotra, który był dopiero początkującym jeźdźcem, postanowili pójść z bicyklami na dworzec kolei żelaznej i wziąć bilety do Maison Laffitte, by ztamtąd już na swych maszynach podążyć do lasu, dojechać do Saint-Germain i znów koleją żelazną wrócić do Paryża.
— Ale będziecie z powrotem na drugie śniadanie — spytał Wilhelm, patrząc z uśmiechem na brata opiętego w czarne bicyklowe ubranie, krótkie spodnie i czarne wełniane pończochy.
— O tak, wrócimy około południa — odpowiedziała Marya. — Teraz jest godzina ósma zaledwie, zatem mamy czasu poddostatkiem. Lecz nie czekajcie na nas za śniadaniem, siadajcie do stołu o zwykłej godzinie.
Poranek ten był dla Piotra wyjątkowo rozkoszną chwilą. Gdy wyruszyli z domu, zdawało mu się, że jest w towarzystwie młodego kolegi, zatem nic naturalniejszego, iż z nim uprojektował wspólną wycieczkę do lasu, podczas łagodnie ciepłego dnia wiosennego. Ubrania mieli na sobie prawie jednakowe i to może przyczyniło się do wywołania w Piotrze wrażenia, iż znajduje się w towarzystwie jakby młodszego brata. Wesół był i dziwnie spokojny, oraz ufny. Główną tego przyczyną było swobodne użycie przejażdżki, wspólna przyjemność na świeżem powietrzu wśród piękna natury, zaznanie własnego zdrowia, młodości i siły.
Wsiadłszy do wagonu, Marya zaczęła opowiadać swe wspomnienia z liceum.
— Podczas rekreacyj lubiłyśmy urządzać grę w obóz. Żeby swobodniej módz biegać, związywałyśmy sznurkami spódnice przy kolanach, bo jeszcze wtedy nie były w użyciu dla kobiet takie wygodne spodnie, jak dziś mam na sobie. Podczas gry, miałyśmy zupełną swobodę, trzeba przyznać, żeśmy z niej korzystały, krzycząc, skacząc, galopując, popychając się, wszystkie szpilki wypadały nam z włosów; a twarze miałyśmy czerwone, jakby krew miała z nich trysnąć. Przepadałam za temi gonitwami po szkolnem podwórzu, ale nie myśl że skutkiem tego źle się uczyłam! Przeciwnie, może właśnie z tego powodu, umiałam po skończonej zabawie pilnie siedzieć nad książką. Wreszcie, nie ja jedna, ale wszystkie lubiłyśmy się ścigać w gonitwach, a potem ścigać się przy nauce. Każda z nas wysilała się, by zająć pierwsze miejsce w klasie.
Opowiadała bez końca, śmiejąc się na wspomnienie szkolnych figlów, a Piotr z przyjemnością patrzał na zdrową, różową jej twarz, nieco w górze ocienioną rondem pilśniowego czarnego kapelusza, przytwierdzonego do włosów wielką srebrną szpilką. Bogate zwoje jej włosów były wysoko zaczesane, odsłaniając delikatny, prawie dziecięcy karczek. Jeszcze nigdy nie wydała mu się tak pociągającą. Zachwycał się kształtną i smukłą jej postacią, która, pomimo silnie zarysowanych bioder i wypukłych piersi, była szczupłą i wiotką. Gdy się śmiała, oczy jej promieniały radością, a cały dół twarzy rozjaśniał się wyrazem nieskończonej dobroci.
— Lubię mieć na sobie hajdawery! I nie rozumiem, dla czego tyle kobiet upiera się nosić spódnice do jazdy na bicyklu!
Piotr zrobił uwagę, że może nie każdej kobiecie byłoby ładnie w krótkich spodniach, chociaż jej ślicznie jest w tem ubraniu. Rzekł to bez intencyi komplimentu, wprost tylko dla stwierdzenia faktu.
— O tem niewarto mówić, — zawołała. — Nie jestem piękną, lecz tylko zdrową, i lubię hajdawery, bo są wygodniejsze od długiej spódnicy. Lecz dziwi mnie, dlaczego tak mało jest kobiet korzystających z tej jedynej okazyi noszenia wygodnego ubrania. Wyrzekłabym się jeździć bicyklem, gdybym musiała nakładać spódnicę i mieć nogi związane, pozbawione możności swobodnych ruchów. Wreszcie, czyż krótka spódnica jak dla małej dziewczynki może być ładnem ubraniem dla dorosłej kobiety? Podług mnie cyklistki w spódnicach są niezgrabne, a nawet śmieszne. A jeżeli mamy brać pod uwagę wstydliwość, to zdaje mi się, że łatwiej jest pokazać łydki w pończochach, aniżeli gołe ramiona w balowej sukni.
Roześmiała się i znów zażartowała:
— Lecz czyż się myśli o tem wszystkiem, pędząc na bicyklu! Jest się swobodną jak ptak i z rozkoszą używa się ruchu na świeżem powietrzu... Ale, żeby przyjemność była zupełną, trzeba mieć hajdawery a nie spódnicę, spódnica jest niedorzecznem ubraniem do jazdy na bicyklu!
Wtem, Marya, spojrzawszy na Piotra przypomniała sobie dawną jego postać, gdy poraz pierwszy otworzyła mu drzwi dworku Wilhelma. Wygląd Piotra przemienił się prawie do niepoznania. Wpatrzona w towarzysza podróży, wywoływała w swej pamięci chudą jego postać w długiej sutanie, twarz bladą, smutną, zrozpaczoną. Obecnie zaś twarz miał pogodną, czoło rozjaśnione nadzieją, oczy i usta poza dawną łagodnością nabrały serdeczności, jakby w poczuciu, że można kochać, być kochanym i żyć w szczęściu i prawdzie. Postać Piotra w niczem już nie przypominała księdza, tylko na zarastającej tonsurze włosy były jeszcze krótsze od innych.
— Z jakiego powodu przypatrujesz się mi z taką ciekawością?
Roześmiała się i odpowiedziała zupełnie szczerze:
— Robiłam spostrzeżenia i porównania. Otóż widocznem jest, że praca i ruch na świeżem powietrzu służą ci równie dobrze, jak nam wszystkim. Odmieniłeś się na korzyść... Wolę cię takim, jakim teraz jesteś. Gdyś do nas przychodził w pierwszych czasach, wyglądałeś na chorego.
— Bo byłem chory.
Pociąg zatrzymał się, dojechawszy do Maison-Laffitte. Wysiedli z wagonu i natychmiast skierowali się w stronę lasu. Droga szła nieco pod górę i była pełną wozów i ludzi, bo był to dzień targowy.
— Pojadę przodem — rzekła Marya — bo ciebie jeszcze przeraża wymijanie się z wozami. Jedź zaraz za mną, to nie będziesz miał z tem kłopotu.
Marya, trzymając się prosto na siodle, jechała szybko, jak strzała, co jakiś czas odwracając głowę, by spojrzeć, czy Piotr z łatwością za nią podąża. Po wyminięciu większego wozu, zwalniała bieg maszyny, by z uśmiechem powinszować towarzyszowi nabieranej wprawy, a zarazem pochwalić doskonałość bicyklów, na których siedzieli. Pochodziły z fabryki Grandidiera i należały do owego popularnego modelu „Lisette“, przy którym niektóre poprawki zrobił Tomasz, a magazyn „Bon-Marché“, zamawiając w wielkich ilościach, mógł sprzedawać po dwieście piędziesiąt franków za sztukę. „Lisette“ miała wygląd nieco ciężki, lecz w zamian była mocną i wytrzymałą.
— Wyborne maszyny dla ludzi wiele jeżdżących bez względu na jakość drogi — rzekła w dalszym ciągu Marya. — Lecz otóż dojechaliśmy do lasu! Zjedziemy z szosy, by użyć prawdziwie leśnego spaceru. Zobaczysz, jak miło jest puścić się bocznemi drogami, jedzie się po krótkiej, leśnej trawie, jak po aksamicie.
Zboczyli w szeroką, prostą drogę, ocienioną wielkiemi drzewami, a Piotr, zrównawszy się z Maryą, cieszył się nabraną już wprawą.
— Przyznaj, że wcale nieźle posługuję się moją maszyną? Powinnaś być zadowolnioną ze swego ucznia?
— Tak, doskonale się trzymasz na siodle i zaczynam się obawiać, że niedługo mnie prześcigniesz, bo jako mężczyzna, masz więcej siły i wytrzymalszym będziesz odemnie. Ale pomimo wszystko bicykl jest wybornym sportem dla kobiety, a nawet dopełnia jej wychowania.
— Jakto? Niezupełnie rozumiem tę teoryę?
— O, bo to własna moja teorya, wielebym mogła o tem powiedzieć... Lecz jeżeli kiedykolwiek będę miała córkę, to napewno każę jej jeździć na bicyklu od dziesiątego roku, by wcześniej nauczyła się kierować w życiu.
— Jak widzę, jesteś zwolenniczką wychowywania za pomocą doświadczenia?
— Tak. Doszłam do tego przekonania z oburzenia nad tem, co widzi się dokoła. Czyś kiedy zastanawiał się nad niedołęztwem dziewcząt wciąż trzymanych przy matczynej spódnicy? Od dzieciństwa matki rozwijają w nich bojaźń, powstrzymują własną ich inicyatywę, sąd, wolę, tak iż dziewczyna, dorósłszy, jest zupełnie niedołężną istotą, lękającą się odezwać, przejść ulicę, bo we wszystkiem i zawsze widzi trudności... Wychowanie naszych dziewcząt paraliżuje ich umysł i ciało. Otóż bicykl jest wybornem na to lekarstwem. Wsadź młodą dziewczynę na bicykl i puść ją na swobodne spacery wśród wiejskiej przestrzeni. Będzie musiała patrzeć i uważać, by wymijać kamienie, skręcać, gdy należy, wybierać najlepszą i najwłaściwszą drogę. A gdy spotka przeszkodę, albo wóz pędzący cwałem, będzie zmuszoną szybko się zdecydować, zabezpieczyć swoją maszynę i siebie. Ratunek od niej samej zależny rozbudzi w jej umyśle pewność siebie i chęć inicyatywy nietylko w kwestyach, odnoszących się do jazdy na bicyklu. Tak, tak, na pozór to może być dziwne, lecz jazda na bicyklu emancypuje kobietę. Kształci jej wolę, przyzwyczaja do zastanawiania się i liczenia tylko na siebie.
Piotr roześmiał się.
— Będziecie zanadto wszystkie zdrowe, jeżdżąc na bicyklu!
— Zdrowia nigdy nie może być nadto. Zdrowie, to najważniejsze dobro każdej ludzkiej jednostki. Im kto zdrowszy, tem jest lepszy i szczęśliwszy. Lecz wierzaj mi, że kobiety, przywykszły od dzieciństwa omijać przeszkody, uważać na kierunek bicyklu, nauczą się stosowania tego w życiu społecznem i jaśniej i trzeźwiej będą myślały, bez długiego wahania się, wybierając najrozumniejszą i najuczciwszą drogę. Całość wychowania streszcza się w dwóch słowach: wiedzieć i chcieć.
— Więc ty naprawdę wierzysz w emancypacyę kobiet za pomocą bicykla.
— Dlaczego nie? Dlaczego wydaje ci się moja teorya śmieszną? A jednak zastanów się, ile bicykl zrobił już dobrego, jak widocznie wyswobodził kobietę! Mamy to samo prawo, co wy mężczyźni, używania bicyklu, żona towarzyszy na nim mężowi, lecz zwłaszcza w stosunkach towarzyskich zaszła wielka zmiana, patrz, chociażby my dwoje, jesteśmy sami, przebiegamy dziesiątki kilometrów obok siebie, i nikt tej koleżeńskiej wycieczce nie może nic zarzucić. Weszło to już w obyczaj i przyucza mężczyzn do koleżeńskich stosunków z kobietami. A takie wspólne wyprawy wśród pól, lasów, piękna natury, muszą dodatnio wpływać tak na kobiety, jak i na mężczyzn. Bo czyż można odbywać bez wrażeń spacer wśród wsi, uroczego powietrza, pędząc z szybkością lotu ptaka, zatrzymując się dowolnie pieszcząc oczy coraz to nowemi krajobrazami, rozweselając umysł i kąpiąc myśli w ożywczem tchnieniu matki-natury! Patrz dokoła. Patrz, jaki uroczy jest ten las, który wspólnie przebiegamy, jaki miły jest pęd powietrza wśród tej zieloności! Czyż te wszystkie piękności nie zachwycają cię, nie przynoszą ci spokoju, otuchy?
W dnie powszednie nie było w lesie spacerującej publiczności, na prawo i na lewo widać było głębiny zieloności, drzewa, krzaki i trawy cicho wychylające się ku słońcu. Poranne, złote jego promienie, padając jeszcze ukośnie, oświetlały jedną połowę drogi, podczas gdy po drugiej stronie zieloność drzew była prawie czarną, bo spoczywała w zupełnym cieniu. Jakże zdrową i wielką rozkoszą jest jazda na bicyklu wśród cudowności leśnej natury! Piotr i Marya sunęli szybko, płynąc jak jaskółki, pojąc się świeżością i zapachem powietrza, muskając trawy lekkiem zetknięciem, jakby im rzeczywiście skrzydła wyrosły. Jechali równo, mijali światła i cienie ścielące się na drodze, wdychali w siebie życie lasu, miłując jego zieloność, mchy, źródła, zwierzęta i owady.
Marya znała wybornie wszystkie drogi i dróżki tego pięknego lasu, była więc przewodniczką wycieczki i kierowała teraz ku jednemu z zacisznych zakątków, jakie odkryła lat poprzednich w towarzystwie synów Wilhelma. W tem dojechali do szerokiej, lekko spadzistej drogi, prowadzącej do Poissy. Puścili się nią, by się upoić szybkością jazdy, tą szybkością tak szaloną, iż dech w piersiach jest zaparty, a szara droga mknie pod stopami, drzewa, uciekając, łączą się z sobą w jedno skrzydło olbrzymie, które rozpostarte wachluje jadących, rozbawionych tem igrzyskiem, dumnych z równowagi, jaką zachowują, pędząc lotem piorunu. Prute powietrze świszcze jak podczas burzy, jeźdźcy mkną na skraje horyzontu, w nieskończoność coraz dalej i dalej. Z oddalającym się wciąż horyzontem opływa serce jakaś odurzająca nadzieja wyzwolenia się nazawsze z pęt dotąd ciążących. Lotem strzały przeszywana przestrzeń upaja, egzaltuje, po same niebo unosi.
— Skręcamy na lewo! — krzyknęła Marya. — Jadąc tędy, dojechalibyśmy do Poissy, a lepiej nam będzie wśród lasu!
Droga, na którą wjechali, była dość wązką, cienistą, lecz pięła się pod górę, musieli więc zwolnić bieg maszyn, jakkolwiek pedałowali z wysiłkiem. Ostatnie deszcze powyrywały doły wśród piaszczystego gruntu, droga była niewygodną dla bicykli, lecz czyż przezwyciężanie trudności nie ma swej przyjemnej strony?
Marya, widząc pewne zakłopotanie swego towarzysza, rzekła, śmiejąc się:
— Widzę, że ci się ta droga niebardzo podoba?... Lecz naucz się jeździć i po takiej... Ja rada z niej jestem, nie ma nic nudniejszego, jak jechać ciągle po równej, prostej, pięknej drodze... Taki kawałek drogi pod górę urozmaica wycieczkę, podnieca, by przebyć złe jaknajprędzej, ale nie chcę, abyś narzekał, że źle pokierowałam naszym spacerem, więc uprzedzam, iż ta niewygodna droga zaraz się skończy, nie zmordujemy się zanadto. Co do mnie, to lubię takie niespodzianki, wobec trudności czuję się silniejszą i nie lękam się ani wiatru, ani deszczu, ani pięcia się pod górę.
Wytrzymałość i dobry humor Maryi zachwycały Piotra, lecz jako niewprawny jeździec, czując się zmęczonym, zapytał:
— A może puściliśmy się w objazd naokoło Francyi?...
— Nie, nie, uspokój się, już dojeżdżamy do celu podróży.. Przyznaj, że z przyjemnością odpoczniesz? Lecz czyż nie warto było trochę się zmęczyć, by módz odpocząć wśród pięknego lasu? A zaprowadzę cię do uroczego, cichego zakątka...
Lekko zeskoczywszy z bicykla, weszła na wązką ścieżkę, mówiąc Piotrowi, by szedł za nią. Uszedłszy zaledwie piędziesiąt kroków, znaleźli się wśród niewielkiej polanki tak gęsto otoczonej zielonością, iż zdawała się być cudownie uwitem gniazdkiem. Las, jak niezgłębiona puszcza rósł wysoko, wspaniale, swobodnie; cisza była zupełna, a wiosenna zieloność liści z lekkością koronki opinała gałęzie, ozłocone słońcem. Potężne tchnienie życia ogarnęło rozwijającą się roślinność, a zapach ziemi unosił się w ciepłem, łagodnem powietrzu.
Oparli bicykle o drzewa; Marya usiadła pod młodym dębem, a Piotr o kilka kroków dalej na cienistej trawie.
— Teraz jest najprzyjemniejsza pora roku do dalekich spacerów — zauważyła Marya. — Jeszcze niema upałów, jak w lipcu! O, wtedy, po takiej jeździe, panie się pudrują, lecz puder nie wiele pomaga i elegantki muszą pozostać z czerwonemi twarzami... Niestety, niezawsze można popisywać się ze swoją pięknością!
— Ja uważam, że i dziś jest ciepło! — odpowiedział Piotr, ocierając spotniałe czoło.
Żartowała z niego, iż nigdy jeszcze nie widziała go tak rumianym, nareszcie pokazało się, że krew krąży mu pod skórą! Rozmawiali wesoło, bawiąc się, jak dzieci, śmiejąc się byle z czego wprost z radości tak rozkosznej chwili. Zaniepokojona o jego zdrowie, nie chciała, by siedział w cieniu, będąc spotniałym, więc by ją uspokoić, przeniósł się na inne miejsce, więcej słoneczne. Wtem ostrzegł ją, że pająk wplątał się jej we włosy nad szyją. Pierwej, nim zdążył uwolnić ją od najścia owadu, Marya krzyknęła z przerażenia jak prawdziwa kobieta, jaką pozostała pomimo swej pozornej zuchowatości. Szydziła teraz sama z siebie. Jak można być tak niedorzeczną, by lękać się pająka! Ale jakkolwiek chciała zapanować nad sobą, była blada i głos drżał jej jeszcze z przerażenia. Zamilkli teraz oboje i spojrzawszy na siebie uśmiechnęli się przyjaźnie. Czuli wzajemnie, że się bardzo lubią i zdawało im się, że to uczucie jest czysto koleżeńskie, braterskie. Marya radowała się, iż zajęła się wyleczeniem Piotra, a on wdzięcznym jej był za zdrowie moralne, jakie napływało teraz do jego serca. Mówiąc o tem, patrzeli na siebie z tkliwością, serdecznie, lecz nie przyszła im myśl zmącenia tego błogiego spokoju uczuć uściskiem, bezwiednie i bez wysiłku byli czystymi, jak wielkie dęby rosnące dokoła.
Marya nie pozwoliła Piotrowi zabić pająka, którego zdjął z jej włosów, bo oburzało ją wszelkie niepotrzebne tępienie życia. Długo jeszcze gawędzili wśród słonecznej polanki, a Marya, z ożywieniem mówiła o różnych kwestyach, dowodzących, że lubiła się nad niemi zastanawiać. Kochała życie i wiedziała, że nigdy nie postąpi wbrew swoim przekonaniom, bo każdy jej czyn był wynikiem obmyślanego postanowienia.
— Trzeba wracać do domu, bo zapominamy, że nas tam czekać będą ze śniadaniem!
Wstali i, doprowadziwszy bicykle do drogi, szybko pojechali przez Leges do Saint-Germain. Czuli się szczęśliwymi, jadąc obok siebie, płynąc w powietrzu, jak dwa ptaki o równym locie. Dzwoneczki bicyklów dźwięczały wesoło a niklowe łańuchy zlekka ślizgały się, cicho sunąć po osiach. Jechali chłodzeni pędem powietrza i dalej wiodąc swobodne wzajemne zwierzenia, było im obojgu dobrze i miło w tem odosobnieniu od reszty świata, więc się zdziwili, gdy przebywszy wspaniałą aleję, ujrzeli się przed zamkiem w Saint-Germain.
Chcąc wrócić do Paryża koleją żelazną, wsiedli do wagonu, zdarzyło się, że już parę kobiet zajmowało w nim miejsca. Marya nagle się zarumieniła, a Piotr, spostrzegłszy to, rzekł żartobliwie.
— Jak widzę, tobie teraz gorąco.
Zaprzeczyła, lecz policzki jej zapłonęły jeszcze gwałtowniej.
— Nie jest mi gorąco... patrz, ręce mam chłodne...
A po chwili dodała:
— Jaka ja śmieszna jestem, rumieniąc się bez żadnej przyczyny, zupełnie niewiadomo dlaczego!
Tak, zarumieniła się bez przyczyny, jak sama mówiła. Serce jej, które pozostało niewinnie uśpionem wśród leśnej ciszy i pustki, miewało takie nagłe i gwałtowne uderzenia, objawiające się szkarłatnemi kolorami na jej twarzy, co doprowadzało ją do chwilowych rozpaczy.
W dworku na Montmartre, po wyjeździe Maryi i Piotra, Wilhelm zajął się fabrykacyą owej odkrytej przez siebie materyi wybuchowej, której naboje chował do kryjówki w pokoju babki. Fabrykacya ta przedstawiała wiele niebezpieczeństw; którykolwiek z kranów, zapóźno zamknięty podczas manipulacyi, mógł spowodować wybuch, jaki wysadziłby w powietrze dom cały wraz z jego mieszkańcami. Wilhelm wolał więc wyczekiwać chwili, gdy był sam w domu, by nie narażać innych na niebezpieczeństwo. Dziś wszakże synowie jego byli w pracowni, a babka, jak zwykle, zajęta szyciem, siedziała w pobliżu aparatów i specyalnego pieca laboratoryjnego. Lecz znała ona całą doniosłość niebezpiecznych zajęć Wilhelma, a obdarzona wyjątkową odwagą tak dalece do nich przywykła, iż często pomagała mu w manipulacyach, obeznawszy się dokładnie ze wszystkiemi fazami fabrykacji materyałów wybuchowych.
Dzisiejszego poranka Wilhelm wpadł w głębokie zamyślenie, babka przeto, spostrzegłszy to, często odrywała oczy od szycia i spoglądała, czy o niczem nie zapomniał przy swej robocie. Rzuciwszy okiem i upewniwszy się, że wszystko w porządku, znów szyła w milczeniu. Pomimo, że już skończyła lat siedemdziesiąt, szyła baz okularów, a chociaż włosy miała prawie zupełnie siwe, zachowała wszystkie zęby i rysy jej pozostały niezmienione, tylko wyschły i zżółkły, nabrawszy przytem wyrazu wielkiej słodyczy. Zwykle była milczącą, nie sprzeczała się nigdy, a zarządzając całym domem i kierując wszystkimi, odzywała się zwykle rozumnie, z siłą przekonania o słuszności słów wypowiadanych. Znano jej myśli i wolę głównie z odpowiedzi, jakie dawała, a każdy z domowników czcił ją i podziwiał jako wzór sprawiedliwości i hartu ducha.
Od jakiegoś czasu odzywała się rzadziej, niż zwykle, krzątała się wszakże przy domowych zajęciach z równą jak dawniej wytrwałością, lecz w oczach jej widać było głębokie zadumanie. Nikt nie śmiał się jej spytać o przyczynę, bo panowała jak królowa nad swoim ludem, składającym się z Wilhelma, jego trzech synów, z Maryi, oraz z Piotra. Czyżby babka przewidywała jakieś zmiany, jakieś fakta, których nikt inny dotąd nie dostrzegł? Milczała zadumana, jakby w oczekiwaniu godziny, w której będzie zmuszona dać skuteczne rady i wywrzeć swój wpływ stanowczy, nigdy w domownikach nieznajdujący opozycyi.
— Wilhelmie, uważaj — odezwała się. — Jesteś dziś roztargniony. Czy masz jakie zmartwienie?
Spojrzawszy na nią, uśmiechnął się i odpowiedział wesoło:
— Nie, droga babko, nie mam żadnego zmartwienia, zapewniam cię, że niesłusznie mnie posądzasz o skrytość... Powiedziałbym, gdyby mi co dokuczało. Oto w tej chwili pomyślałem o Maryi... o tem, jak ona się cieszyła, jadąc na dzisiejszą wycieczkę, pogodę mają śliczną, las musi być piękny w takiem wiosennem słońcu...
Antoni, podniósłszy głowę od roboty, odezwał się:
— Jaka szkoda, że musiałem zostać w domu nad ukończeniem tej deski, byłbym z ochotą pojechał z nimi do Lasku. Wreszcie, może byłbym się im przydał, bo puścili się daleko...
— Nie ma obawy o żadną przygodę — rzekł Wilhelm głosem spokojnym. — Piotr obeznał się już z bicyklem, a przytem jest ostrożnym, będzie zatem czuwał nad Maryą.
Babka, znów uważnie na niego spojrzawszy, szyła dalej. Skromnie ubrana w prostą wełnianą suknię, miała wygląd królowej, bo rozum jej, przykład i szlachetność gorącego serca, zniewalały domowników do kornego poddania się jej władzy. Niegdyś, w młodości była wierzącą protestantką, a gdy wyswobodziła swój umysł ze wszelkich pęt religijnych doktryn, obrała sobie jako ideał sprawiedliwość, czcząc ją nadewszystko, może właśnie dla tego, iż całe życie przecierpiała skutkiem niesprawiedliwych prześladowań losu. Gardząc przesądami, pomijając je z wyniosłością, szła do celu, jaki sobie postawiła, uznając to za najważniejszy ze swych obowiązków. Poświęciła się w ten sposób najpierw dla swego męża, następnie dla swej córki, Małgorzaty, a po śmierci tamtych dwojga oddała resztę swego życia wychowaniu trzech wnuków, synów Wilhelma i młodo zmarłej swej córki. Przybyła jej następnie opieka nad Maryą, a oto teraz nie mogła się powstrzymać, by nie zapragnąć przygarnięcia Piotra do familijnego kółka jakiem zarządzała. Musiała osądzić, iż zasługuje on na to wielkie szczęście, a zastanawiała się nad nim długo, będąc nim początkowo bardzo zaniepokojoną. Obecnie zdecydowała się i Piotr został przez nią zaliczony do rodziny, lecz nie wypowiadała swych przyczyn, nie uznając tego za potrzebne. Któregoś dnia rzekła tylko do Wilhelma, że dobrze zrobił, wprowadzając do swego domu Piotra.
Zbliżyła się godzina południowego śniadania, a Marya i Piotr jeszcze nie byli z powrotem; Wilhelm, nie odrywając się od roboty, zawołał:
— Już dwunasta, a dzieci nasze nie wracają, poczekajmy na nich ze śniadaniem, poczekajmy z pół godziny... Tymczasem i ja skończę moją robotę.
Przeminął jeszcze kwandrans w milczeniu i pracy, wreszcie trzej chłopcy, wstawszy, poszli umyć ręce przed śniadaniem i pozostali w ogrodzie.
— Spóźniają się z powrotem — odezwała się babka. — Byle nie zdarzył się Maryi jaki wypadek...
— Marya jeździ znakomicie — rzekł Wilhelm — Ja, raczej o Piotra jestem niespokojnym.
Babka, złożywszy robotę na kolanach, znów wpatrzyła się w niego, mówiąc:
— Marya się nim zaopiekuje... Lecz nie przypuszczam, by im się zdarzył jaki wypadek, tylko spacer przeciągnęli, bo im dobrze było razem wśród pięknego lasu...
— Tak, zapewne... Lecz wolałbym już widzieć ich z powrotem.
Wtem, zdawało mu się, że dosłyszał brzęk dzwonków przy bicyklach i zawołał uradowany:
— Otóż i oni!
— A rzekłszy te słowa, wypadł z pracowni do ogrodu na ich spotkanie, z uciechy zapominając o niedokończonej swojej robocie.
Babka, pozostawszy samą, szyła dalej spokojnie, zapomniawszy ze swej strony, że tuż w pobliżu jej krzesła stoi aparat, w którym kończy się fabrykacya straszliwej materyi wybuchowej. W parę minut wrócił do pracowni Wilhelm, mówiąc, że się omylił, lecz nagle zbladł śmiertelnie, utkwiwszy wzrok na jednym z kranów aparatu. Chwila zamknięcia go minęła bez niebezpieczeństwa, podczas, gdy wybiegł do ogrodu na spotkanie Maryi i Piotra. Teraz wybuch był nieuniknionym, jeżeli śmiała ręka nie zbliży się i nie zakręci kranu. Zapewne już nie zdoła tego wykonać, chwila właściwa minęła i katastrofa nastąpi natychmiast.
Niejednokrotnie się już zdarzało, że Wilhelm z zimną krwią ryzykował śmierć ponieść przy swoich pracach laboratoryjnych, lecz dziś owładnęła nim niemoc, stał, jakby wrośnięty w ziemię, nie mając odwagi na zrobienie paru kroków, drżał całem ciałem, przerażony myślą nastąpić mającej zagłady. Stracił nieledwie głos w oczekiwaniu wybuchu, który miał cały dom wysadzić w powietrze, wreszcie, jąkając się, szepnął:
— Babko, babko... Aparat, kran... Wszystko skończone, skończone... Zginiemy...
Staruszka podniosła głowę, nie rozumiejąc.
— Co takiego?... Co tobie?
Lecz spostrzegłszy zmienioną twarz Wilhelma, nieprzytomnego z przerażenia, spojrzała na aparat i odczuła grozę niebezpieczeństwa.
— Ach, zapomniałeś o swojej robocie!... Trzeba zakręcić kran?... Wszak tak?...
I bez pośpiechu, położywszy rozpoczęte szycie na stoliku obok siebie, wstała swobodnie jak do każdego innego zajęcia i, zbliżywszy się do aparatu, zakręciła wiadomy kran, bez śladu zaniepokojenia na twarzy.
— Otóż, sprawa załatwiona,.. Ale, powiedz mi, dlaczego sam tego nie zrobiłeś?
Wilhelm, stojąc na miejscu jak wryty, śledził oczyma postać i ręce babki, czując, iż krew ścina mu się w żyłach w oczekiwaniu nieuchronnej śmierci. A gdy odzyskał przytomność i odnalazł się żyjącym obok zamkniętego aparatu, odetchnął głęboko, lecz jeszcze nie ochłonąwszy, odpowiedział:
— Dla czego sam tego nie zrobiłem? Bo się bałem. Strach mnie obezwładnił.
Właśnie w taj chwili Marya z Piotrem wróciła z wycieczki i ogród napełnił się śmiechem i zmięszanemi głosami pytań i odpowiedzi. Tomasz, Franciszek i Antoni żartowali z Piotra, twierdząc, że najniezawodniej zjeżdżał z drogi na pola i straszył pasące się krowy na łąkach. Nie wierzyli, by odbył tak daleką wycieczkę bez żadnej przygody. Głośno rozmawiając, wbiegli wszyscy do pracowni, lecz nagle zamilkli, ujrzawszy zmienioną twarz Wilhelma.
Uśmiechnął się ku nim, chcąc ich uspokoić i rzekł jeszcze wzruszony:
— Moje dzieci stchórzyłem... dopiero co stchórzyłem. Ciekawy objaw, dotąd nie zdarzyło mi się z nim zapoznać.
Opowiedział rzecz całą, obawę katastrofy, swe przerażenie, oraz spokój, z jakim wybawiła babka ich wszystkich od niezawodnej śmierci. Babka zlekka ruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że zakręcenie kranu nie jest czynem bohaterskim. Lecz trzej wnukowie okrążyli ją i z nabożeństwem całując staruszkę, wypowiadali tą pieszczotą cały ogrom swej czci i wdzięczności. Wychowała ich, pielęgnując od chwili pojawienia się ich na świecie, a oto dziś darzyła ich życiem. Marya, rozpłakawszy się ze wzruszenia, rzuciła się babce w objęcia, wszycy mieli łzy w oczach, a tylko babka, pozostawszy niezmiennie spokojną, zachęcała ich, by się opanowali i wrócili do rozsądku, bo nie trzeba o rzeczach sądzić z przesadną egzaltacyą.
— Babko — rzekł Wilhelm — pozwól pierwej, bym cię ucałował... a niechaj i Piotr skorzysta z tego pozwolenia, bo ty jego nie odłączasz i jesteś dla niego równie dobrą i macierzyńską, jak dla nas wszystkich.
Gdy opanowawszy wzruszenie, zasiedli wreszcie do śniadania, Wilhelm zaczął się zastanawiać nad nieznanym sobie dotąd uczuciem strachu, był zdziwionym i zawstydzonym. Przyznał się, iż od jakiegoś czasu był o wiele ostrożniejszym, niż dawniej, więcej dbał o swoje życie, i przypominał sobie, iż w przeciągu ostatnich miesięcy, parę razy złapał się drżącym z obawy przed możliwością katastrofy i nagłej śmierci. Zkąd w późnym wieku pojawiło się u niego to nagłe przywiązanie do swego istnienia? Dlaczego tak dbał o własne życie?.... Roześmiał się i rzekł, z tkliwością patrząc na Maryę:
— Zdaje mi się, że ty jesteś tego przyczyną! Z twojego powodu czuwam nad własnem życiem, jako nietylko do mnie należącem. Poczuwam się do obowiązku stania na straży twojej własności. Przed chwilą, gdy myślałem, że wszyscy niebawem zginiemy, obraz twój stanął mi przed oczyma i obawa utracenia ciebie, sparaliżowała moją wolę. Tak, z twojego powodu stchórzyłem!
Marya uśmiechnęła się, bo była to jedna z rzadko powtarzających się aluzyj o ich projektowanem małżeństwie. Jak zwykle, przyjęta to swobodnie i rzekła z prostotą:
— Już tylko sześć tygodni dzieli nas od naszej daty!
Babka, która patrzyła na mówiących, spojrzała teraz na Piotra. Twarz miał zupełnie spokojną i uśmiechniętą.
— Tak — rzekła — za sześć tygodni pobierzecie się. Dobrze więc zrobiłam, chroniąc, by dom nie wyleciał w powietrze!
Trzej chłopcy wybuchnęli śmiechem i ogólna wesołość trwała przez cały czas śniadania.
Południowe godziny płynęły jak zwykle, przy pracy, lecz Piotr uczuwał dziwny jakiś ciężar na sercu. Słowa Maryi: „już tylko sześć tygodni dzieli nas od naszej daty“ przypominały się mu bezustannie. Tak, za sześć tygodni przestanie ona do siebie należeć. Powtarzał sobie tę wiadomość, jakby nigdy poprzednio o niej nie wiedział i nigdy o tem nie myślał. Gdy wrócił do siebie, do Neuilly, ból wielki napłynął mu do serca. Słowa Maryi dokuczały mu, zabijały go. Dlaczego w pierwszej chwili nie odczuł tego bólu i wysłuchał owych słów spokojnie, z uśmiechem? A dlaczego brzmiały mu one w pamięci przez resztę dnia i nieciły w nim ból coraz dotkliwszy? Nagle prawda odsłoniła się jego oczom. Kochał Maryę, rozkochał się w niej gwałtownie, namiętnie!...
Uczyniwszy to odkrycie, zrozumiał niejasne dotąd strony swego usposobienia względem tej młodej dziewczyny. W pierwszych czasach znajomości, zdawało mu się, że go ona razi, i we wszysikiem drażni, a było to wprost tylko wzruszenie pierwszego porywu miłości. Czuł się następnie podbity jej dobrocią, wesołością, rozkoszował się słodyczą tego, co uważał za braterskie dla niej przywiązanie. Któż go uleczył i uwolnił od walk, jakie w nim wrzały?... Marya i miłość dla Maryi. Zastanawiał się nad rozwojem tego uczucia w swem sercu i dzisiejszy spacer poranny zajaśniał przed nim, jak najrozkoszniejsza chwila w życiu. Te kilka godzin razem z nią spędzonych przyśpieszyły ujawnienie się dotąd kryjącej się miłości. Las i wiosenne piękno natury chwyciły go i tchnęły w niego życie, był teraz zdrów i silny, cały należący do kobiety, którą miłował. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego czuł się tak niewypowiedzianie szczęśliwym podczas dzisiejszego spaceru. Ciało jego harmonizowało z otaczającą go naturą. W lesie, budzącym się do nowego życia, kochał drzewa, całą roślinność, wszystkie stworzenia, dobrotliwe słoneczne promienie, lecz egzaltacya ta powstała w nim skutkiem obecności Maryi. Ona jedna była tego przyczyną. Ona jest jego uleczeniem, nadzieją, pewnością odrodzenia się i szczęścia! Wszak przy niej zapominał o wszystkich swoich dawnych umartwieniach, niepewnościach i katuszach. Wszak od jakiegoś czasu przestał myśleć, czem jest jutro śmierci, dokuczliwy ten problemat, z którym nierozłącznie dotąd obcował, oddalił się od niego i stopniowo znikł w otchłani rzeczy zapomnianych. Wszystkie dawniej trapiące go myśli rozwijały się, ustępując w miarę oddziaływania Maryi, która kochając życie, obdarzyła go tą samą miłością. Tak, kochał teraz życie, bo kochał Maryę i przez nią pragnął żyć pełnią sił swoich. Nauczyła go cenić pracę, zrobiła z niego człowieka, który czuł się w prawie być kochankiem i ojcem.
Nagle, Piotr przypomniał sobie ostatnią swą rozmowę ze starym księdzem Rose. Święty ten starzec, który całe życie przebył w nieświadomości kobiety, odgadł wszakże właściwą przyczynę odmiany Piotra. Powiedział mu, że stał się innym człowiekiem. Piotr zaprzeczał mu i przysięgał, że się myli, bo sam jeszcze wtedy nie zeznawał dokładnie swej odmiany i nie domyślał się właściwej tego przyczyny. A jednak kochał już wtedy Maryę, tylko nieuświadomiony był o ogarniającej go miłości, która dziś dopiero ujawniła się przed nim samym. Obok Maryi spędzone godziny wsród pól i lasu, przekształciły go ostatecznie. Marya rozbudziła w jego piersi miłość dla całej natury, dla jej płodności, dla słońca, nieba i ziemi. Stworzony był dla tej miłości i dlatego nie mógł złapać tchu, żyjąc zamkniętym z katolicyzmem, z tą religią śmierci! Dla tego wrzał w nim bunt, który wypowiedział przed starym swym przyjacielem, zakrwawiając mu serce twierdzeniem, że ewangelia jest prawdą przebrzmiałą i już bez znaczenia, a świat wyczekuje nowego kodeksu, prawa do szczęścia na ziemi, sprawiedliwości społecznej, miłości życia i błogosławionej płodności.
— A Wilhelm? Stanął teraz przed Piotrem obraz Wilhelma, tego brata, który go ukochał i wprowadził do swego domu pełnego szczęścia, spokoju i pracy, by go uzdrowić, rozniecając w nim miłość dla życia. Przez niego poznał Maryę. Wtem znów przypomniał sobie jej słowa o blizkim jej ślubie z Wilhelmem. Za sześć tygodni Marya będzie żoną jego brata... Myśl ta, jak ostrze noża zagłębiła się teraz w serce Piotra. Nie wahając się ani chwili, powiedział sobie, że umrze, jeżeli przenieść tego nie zdoła, lecz nikt wiedzieć nie będzie o jego miłości, postara się przezwyciężyć namiętność, a gdyby słabł, ucieknie, ale nie zdradzi ufności brata. Ach, Wilhelm nie przewidział niebezpieczeństwa i sam go wprowadził pod swój dach, sam rozniecił płomień, jakim zapłonęło jego serce! Nie, nie, raczej umrzeć, aniżeli nadużyć zaufania Wilhelma! Piotr czuł, iż woli się skazać na wieczną katuszę, byle oszczędzić bratu niepokoju i zmartwienia.
Lecz jednocześnie z tem postanowieniem katusze się rozpoczęły... Wyrzekając się Maryi, Piotr tracił wszystko i znów wpadł w otchłań nieszczęścia. Położył się, lecz noc mijała dla niego w bezsenności. Obiegły go całe zastępy udręczeń. Znów wszystkiemu zaprzeczał, wszystkiemu odmawiał racyi istnienia, świat utracił dla niego jakiekolwiek znaczenie, szydził z życia, przeklinając je, jako źródło cierpienia. Wznowiło się w nim pożądanie śmierci. Umrzeć! Ach, pragnął umrzeć! Ale, jakże ciężko umrzeć, nie zaznawszy nawet, czem jest właściwie życie!
Toczyła się w nim walka zaciętsza, niż kiedykolwiek. Aż do rana dręczył się, jęcząc z bólu. Pocóż zdjął sutanę?... Z powodu kilku słów wyrzeczonych przez Maryę, zdarł z siebie to obłudne odzienie, a teraz po kilku innych słowach, jakie z ust jej usłyszał, zrodziła się w nim okrutna chęć powtórnego nałożenia na siebie znienawidzonego księżego munduru. Więc chwilowo tylko zbiegł ze swego więzienia? Sutana wżarła mu się w ciało i chociaż zrzucił ją z siebie, przypomina mu, że on do niej należy, zatem, czemu nie ma się temu poddać?... Najrozsądniej będzie włożyć ją jak całun i pożegnać się z życiem. Nosić ją teraz będzie jako oznakę żałoby po utraconych nadziejach szczęścia...
Wtem nowa myśl targnęła mu serce. Dlaczego wywołuje w sobie tyle przyczyn bólu, kiedy dość tej jednej: Marya go nie kocha. Czyż to nie wystarcza, by go na zawsze od życia usunąć? A łudzić się nie powinien, Marya go nie kocha, bo kocha Wilhelma. Chociażby podczas dzisiejszego spaceru, wszak była dla niego uprzejmą i dobrą, lecz jak siostra względem brata, i zwykle tylko taką była względem niego! Marya nie kocha go, bo kocha Wilhelma! Piotr jęknął z bólu i twarz ukrył w poduszkach, by zagłuszyć krzyk, wydzierający się mu z gardła. Nieco opanowawszy się, postanowił przezwyciężyć się, i z uśmiechem witać wieści, odnoszące się do blizkich zaślubin Maryi z Wilhelmem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.