Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyrozumiałej pobłażliwości. Gdy postawił pierwsze pytania swoim zająkliwym, a przytem cienkim, piskliwym głosem, uśmiechnięto się dokoła, co nie uszło jego uwagi. Zabawny głos tego żółciowego kościanego dziadka udrapowanego w czerwoną togę, ostatecznie pozbawiał audyencyę pożądanej majestatyczności. Publiczność, zapominając, że sprawa się toczy o życie człowieka, śmiała się, żartując i wachlując swe czerwone i spocone twarze. Salvat odpowiadał na pierwsze pytania głosem zmęczonym, ale spokojnie i grzecznie. Prezydent z coraz widoczniejszą zawziętością, starał się go poniżyć, surowo mu wymawiając przeszłość przepróżnowaną, przełotrowaną, i gromniąc rozwiązły jego stosunek z panią Teodorą, bez względu na córkę, kilkunastoletnią Celinkę. Salvat odpowiadał: tak, odpowiadał nie jak człowiek niemający nic do skrywania i przyjmujący odpowiedzialność za swoje czyny. Raz jeszcze opowiedział wszystkie okoliczności odnoszące się do spełnionego zamachu. Niczego się nie zapierając, spokojnie zaczął objaśniać, iż wybrał pałac Duvillard i tam położył bombę, bo chciał tym sposobem wytłomaczyć cel swego czynu, zmusić bogaczów zagrabiających wszystkie pieniądze tylko dla siebie, by oddali je nędzarzom, jeżeli chcą ujść zasłużonej kary, chciał przyśpieszyć wymiar sprawiedliwości, bo dłużej tak trwać rzeczy nie mogą, by jedni tarzali się w złocie, a inni umierali