Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Tegoż samego dnia popołudniu Raul de Challins, odwiedził swą ciotkę baronowę de Garennes. Przedtem jednakże wstąpił do notaryusza swego wuja, aby go zapytać co czynić należy, żeby zakończyć prędko sprawę sukcesyi.
Notaryusz odpowiedział:
— Biorę na siebie załatwienie wszelkich kroków sądowych. Za osiem dni wszystko może być ukończone... Proszę tylko pana o dostarczenie mi bezzwłocznie papierów ustanawiających stopień pokrewieństwa, tak pana samego jak i pani baronowej de Garennes ze zmarłym hrabią de Vadans, niezbędnych jako dowody praw waszych do spadku.
Raul zażądał od baronowej tych papierów. Były one gotowe. Młody człowiek dodawszy swoje odniósł je notaryuszowi, poczem powrócił na obiad, na ulicę Madame.
Wolałby odwiedzić panie de Brénnes, a raczej Genowefę, której zamierzał wyznać swą miłość, lecz nie śmiał odmówić zaproszeniu ciotki i kuzyna.
Około dziesiątej pożegnał się i powrócił na ulicę Garancière.
Filip odprowadził go do placu Saint-Sulpice i poszedł do swego domu na ulicę Assas.
Julian Vendame oczekiwał go w swoim pokoju paląc cygara z pudełka pana, pijąc stary rum po chodzący z pańskiej piwnicy, i czytając najnowszy romans również wzięty z biblioteki swego pana.
Usłyszawszy powracającego Filipa porzucił książkę, rum i cygaro i zeszedł na dół udając wielką pilność.
— Mam z tobą pomówić Julianie — rzekł mu adwokat.
— Czy wszystko idzie według życzenia pana barona? — zapytał kamerdyner z uśmiechem.
— Wszystko idzie jak najlepiej.
— Zamiana nie została odkrytą?
— Naturalnie że nie, zbyt dobrze wszystko było obmyślane...
— Ah! panie baronie, przypadek bywa czasem tak złośliwy...
— Kiedy się przewidziało wszystko, można sobie drwić z przypadków.
Julian Vendame drapał się w ucho.
Znajdował zuchwałem i nierozsądnem takie wyzywanie przypadku, strzegł się jednak głośno z tem odezwać.
Filip mówił dalej.
— Nader ważna rzecz wychodzi na jaw...
— A więc to dla tego pan baron ma taki poważny wyraz twarzy?...
— Są to skutki tego, o czem się dowiedziałem.
— Cóż się stało?
— Chodzą pogłoski, że mój wuj, hrabia de Vardans, umarł otruty.
— Otruty! — powtórzył Vendame blednąc.
— Tak jest.
— Czyż to podobna?
— Na nieszczęście bardzo to prawdopodobne.
— I czy podejrzywają kogo?
Filip dał głową znak potakujący.
— Kogoż więc? zapytał z zajęciem Julian.
— Czyż nie odgadujesz?
— Boże! czy czasem nie pana barona?
— Tracisz głowę mój chłopcze! rzekł adwokat wzruszając ramionami, cóż się stało z tą jasnością umysłu, która dotychczas pozwalała ci zrozumieć wszystko z jednego słówka. Czyż ja byłem przy moim wuju kiedy on umarł? Czyż ja u niego mieszkałem? Czyż go pielęgnowałem? Czyż to ja zadawałem mu bez recepty doktora, owe mikstury preparowane z jakichś ingredyencyi znajdujących się w aptece pałacowej?
— A więc — mówił Julian — a więc to pan Raul de Challins robił to wszystko...
— Mój kuzyn, tak jest...
— A zatem jego posądzają?
— Jego samego... na nieszczęście!
— A czy istotnie jest winny?
— Któż to może wiedzieć; tylko jeżeli mój wuj został otruty, jak utrzymują, nikt inny nie mógł się tej zbrodni dopuścić chyba tylko on.
— To byłoby straszne!
— O tyle straszniejsze, że mój wuj bardzo był dla niego dobry...
— Ależ w jakim celu on to uczynił?
— Ba! w celu prędszego odziedziczenia!
— Wszakże nie sam dziedziczył, pracując dla siebie, pracował i dla pana barona...
— Niewątpliwie, a nawet, nie wiedząc o tem, być może, pracował dla mnie tylko samego.
— Jakto, panie?
— Pogłoski te rozejdą się, ludzie będą gadać... Cóż wtedy nastąpi?
— Pan de Challins znajdzie się pod ciężarem strasznego oskarżenia.
— Na to właśnie rachuję... rzekł Filip ostrym i ponurym tonem.
Vendame pomimo zepsucia i zakamieniałej duszy, spojrzał na swego pana z prawdziwem przerażeniem.
— Ależ, wyjąknął, jeśli oskarżają pana Raula, zostanie aresztowany. — Koniecznie. — A jeśli zostanie aresztowany, będą szukać dowodów... zarządzą ekshumacyą ciała na cmentarzu w Compiègne, aby dopełnić sekcyi...
— To również niewątpliwie nastąpi.
— I znajdą w grobie familijnym trumnę pustą to jest napełnioną ziemią... i...
— I, przerwał baron de Garennes, tak samo jak oskarżają dziś mego kuzyna o otrucie swego wuja, oskarżać go również będą o usunięcie zwłok noszących dowód jego zbrodni.
— Nieszczęśliwy nie będzie mógł się bronić.
— Probować będzie, ale napróżno... Oczywistość będzie przeciwko niemu, oczywistość materyalna, niewątpliwa, ponieważ on sam towarzyszył zwłokom w podróży z Paryża do Compiègne... Zostanie więc skazany, a sam fakt skazania, czyni go niezdolnym do dziedziczenia.. Zaczynasz więc odgadywać do czego zmierzam?...
Julian Vendame podskoczył i uderzył się pięścią w głowę.
— Co za osioł zemnie! zawołał. — Zaczynałem już żałować tego naiwnego chłopca!
— Teraz rozumiesz?
— Rozumiem i podziwiam! Pan baron jest wielkim człowiekiem! Ta mała kombinacyjka w wyższym jest gatunku! Nic równego nie widziałem nawet w Ambigu, najlepsi autorowie nie wpadli na taki pyszny pomysł! Niepodobna sprytniej usunąć współspadkobiercy! Dumnym się czuję, będąc w pańskiej służbie!
— A więc jak widzisz, potrzeba teraz ażeby pogłoski o otruciu hrabiego de Vadans rozeszły się w okolicach placu Saint-Sulpice...
— Tak jest panie, i widzę również, że dość będzie kilku słów zręcznie i w porę rzeczonych... aby ta plotka wielkie przybrała rozmiary, jak to zwykle bywa. Strumyk zamienia się w potok... Komisarz policyi zawiadomi prokuratora, a jak tylko sądy się wdadzą, interes pójdzie jak po mydle...
— Chodzi o założenie grzechotki.
— To rzecz bardzo łatwa.
— Twój własny interes wymaga abyś się tem zajął, ponieważ jak tylko obejmę w posiadanie spadek po wuju, otrzymasz majątek...
— Majątek bardzo skromny — rzekł Vendame. — Pan baron wspominał o stu piędziesięciu tysiącach...
— Tak jest, zdawałeś się zadowolony?...
— Zastanowiłem się później. Spadek jest zbyt piękny... Pan baron podwyższy do dwóchkroć.. przecież to go nie zrujnuje...
— Ależ — rozpoczął Filip.
— Targować się! byłoby to bardzo brzydko... — Przerwał Julian. — Sto pięćdziesiąt tysięcy za interes Pontarmé, a pięćdziesiąt tysięcy za grzechotkę.
— No zresztą, niech tak będzie, zgadzam się.
— Pan baron dobrze czyni... Ja się za to wywdzięczę... dziś już za późno, ale zaraz jutro od samego rana zabiorę się do roboty i zaręczam, że opinia publiczna zapali się jak mina prochu.
— No porozumieliśmy się. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia i idę spać.
— Mam honor życzyć panu baronowi spokojnej nocy...
— Dobranoc Julianie.
Filip poszedł do swego pokoju, położył się do łóżka, trudno jednakże byłoby zaręczyć czy spał spokojnie.
Nazajutrz Julian, uważając, że nowa jego misya zwalnia go od służby przy panu, włożył swą rudą perukę, wyszedł od samego rana udając się w stronę ulicy Garancière.
W tej części miasta nikt go nieznał; mógł się więc pokazać bez obawy, puścić z ust kilka słów mających się stać owym strumykiem, który zamieniwszy się w straszny potok, spadnie na głowę nieszczęśliwego Raula de Challins.
Przeszedł ogród Luksemburski, ulicę Vaugirard aż do placu Saint-Sulpice, z uwagą przyglądając się rzadkim w tej stronie miasta sklepom, poczem wszedł na ulicę Garancière.
Mały zakład fryzyerski, a raczej golarnia zwrócił jego uwagę; sklepik ten znajdował się prawie naprzeciwko pałacu zmarłego hrabiego Karola Maksymiliana de Vadans.
Nad drzwiami, jak gdyby w jakiemś małem prowincyonalnem miasteczku zawieszona była mosiężna miseczka do golenia, i napis:

Golenie, strzyżenie i fryzowanie
za 30 centymów.

— W golarniach tych, jak wiadomo zbierają się wszystkie plotki z całej okolicy, — rzekł do siebie Vendame. Potrzebuję tylko kazać sobie brodę ogolić.
Wszedł do sklepu.
Gospodarz południowiec, gadatliwy jak sroka, golił jednego ze swoich klientów z sąsiedztwa, którego niebieski fartuch, wskazywał rzemiosło szynkarza.
— Brawo! — pomyślał kamerdyner Filipa — nigdybym sam lepiej nie wybrał, drugiego mego słuchacza.
— Zaraz skończę z tym panem, i za chwileczkę będę na pańskie rozkazy — rzekł golarz obracając się Juliana Vendame i wskazując na krzesło, poczem rozpoczął na nowo z akcentem prowansalskim najlepszego gatunku, rozpoczętą rozmowę.
— Zapewne, że ich jest dwoje do podziału spadku — mówił — to jednak nie przeszkadza, że każde weźmie piękny kawał grosza. Zadowolniłbym się ja sam, jak mnie pan widzisz, połową czwartej części. Powróciłbym do Beaucaire, mego rodzinnego miasta, i żył sobie spokojnie nic nie robiąc, jak jaki gruby mieszczuch.
— Bardzo panu wierzę — rzekł szynkarz — mówią o pół tuzinie milionów.
— Gdyby nawet było więcej, to i to nie zdziwiłoby mnie wcale — odrzekł golarz — ogromne dochody, których się nie wydaje, szybko zwiększają majątek. Bogaty był jak Krezus, ten hrabia de Vadans.
Julian Vendame, nastawiający ucha, a przyznać należy, że przypadek wybornie mu usłużył, uznał chwilę stosowną do wtrącenia się do rozmowy.
— Ah! — rzekł — wszak to o hrabi de Vadans jest mowa?
— Właśnie o nim — odrzekł golarz.
— Czy znałeś go pan?
— Nigdy go nie widziałem, ale dużo o nim mówią u mego pana.
— Mieszkasz pan w tych stronach?
— Tak, właśnie wszedłem do służby na kamerdynera u jednego senatora przy ulicy Vaugirard. Zabawna to śmierć tego hrabiego de Vadans, jakaś tajemnicza, zastanawiająca...
Figaro z ulicy Garanciére, skończył golić swego klienta. Ten wstał i poszedł umyć twarz zimną wodą z dodatkiem octu Bully, i odezwał się:
— Dlaczegóż zastanawiająca, wszakże był już dosyć stary, ani też tajemnicza także, bo umarł bardzo zwyczajną śmiercią.
— To wszystko jeszcze wcale niedowiedzione — rzekł Vendame zagryzając usta.
— Czyś pan co słyszał? — zapytał golarz z ciekawością.
— Ho! ho! bardzo wiele...
— Cóż takiego?
— Naprzód, jak utrzymują, żadnego doktora nie wzywano do chorego.
— Rzeczywiście i ja to słyszałem.
— Ci którzy byli przy nim, nie pozwalali doktorowi przestąpić progu pałacu, rzecz więc prosta, że mieli swoje powody — mówił Julian.
— Ależ,.. — rzekł szynkarz — więc śmierć nie miałaby być tak naturalną, jak się zdawało.
— Eh, eh!
— Przyśpieszono więc hrabiego?
— Ba! być może...
— Trucizną pewnie...
— Wielu jest takich, których by to może nie zadziwiło.
— Ale któżby to mógł uczynić?
— Co do mnie ja nic nie wiem... ale tam w familii są siostrzeńcy, którym pewnie pilno było odziedziczyć.
— Wiesz pan co, że to byłaby gruba historya, gdyby tak policya się o tem dowiedziała!!!
— Zdaje się, że ona już wie — mówił Vendame — i któregokolwiek dnia, możecie panowie zobaczyć prokuratora Rzeczypospolitej, w towarzystwie sędziego śledczego i kilku agentów, stukających do drzwi pałacu.
— Jeden z tych siostrzeńców tam mieszka... — mówił golarz — ten co to nigdy starego nie opuszczał... Nawet to wszystkim wydawało się bardzo dziwnem.
— Ten siostrzeniec, to właśnie lis, który polował na kurę znoszącą złote jaja...
— Tak, tak nie ma wątpliwości... Widzicie panowie, jakoś mi się wszystko w tym pałacu nie wydaje tak jak być powinno... — odezwał się szynkarz. — Nikt nigdy nie wiedział co się tam dzieje... Służący, jakieś niedźwiedzie, a i siostrzeniec ma taki wyraz twarzy, który mi się niepodoba... zawsze sobie coś złego myślałem o tym chłopcu... wczoraj naprzykład mówiliśmy o tem z moją żoną... no pójdę jej to wszystko opowiedzieć... przyzna mi choć raz w życiu, że umiem się poznać na ludziach... ślicznie to będzie i sprawiedliwie jeżeli truciciela poszlą po sukcesyę na plac de la Roquette... Do zobaczenia sąsiedzie...
Szynkarz wyszedł.
Vendame zajął miejsce i rozmawiał dalej z gospodarzem w tym samym przedmiocie.
Ten ostatni, pociągając brzytwą po brodzie swego klijenta, zapewnił go, że oddawna znajdował u tych ludzi z pałacu, jakieś dziwne zachowanie, do najwyższego stopnia podejrzane.
Julian mu potakiwał, i po ogoleniu opuścił sklep.
Tryumfował.
— Nim wieczór nadejdzie — myślał — cała ta okolica wiedzieć będzie co się gadało u golarza...
Powrócił na ulicę Assas.
Filip czekał na niego, i przywitał go słowami:
— No i cóż?
Kamerdyner śmiejąc się opowiedział swemu panu swoje znalezienie się w sklepie golarza przy ulicy Garancière.
— Wybornie! — rzekł Filip kiedy skończył — winszuję ci pośpiechu i inteligencyi. Mina jest założona... Czekajmy aż wybuchnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.