Przejdź do zawartości

Panna do towarzystwa/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Wybiła godzina dziewiąta.
W pałacu na ulicy Garancière służący rozmawiali w kredensie, szukając bezskutecznie powodów nagłego odjazdu brata ich pana.
Honoryusz układał rachunki domowe, w swoim pokoju na pierwszem piętrze.
Na nlicy panowała cisza jak gdyby w małem prowincyonalnem miasteczku.
Nagle usłyszano turkot szybko jadącego powozu.
Turkot ustał przed bramą pałacu. Na odgłos dzwonka bramę otworzono, szybkie kroki dały się słyszeć na podwórzu.
— Któż to może tak późno przychodzić, kiedy nikogo nie ma w domu? — mówił do siebie kamerdyner, spiesznie schodząc na dół.
Głos odźwiernego dał się słyszeć:
— To pan hrabia!...
Istotnie, Maksymilian de Vadans ukazał się na progu przedsionka, pośpiesznie oświetlonego, Honoryusz uczynił gest zdumienia.
— Ah! — rzekł gospodarz domu uśmiechając się — nie oczekiwano mnie jak widzę...
— To prawda — rzekł służący. — Jesteśmy szczęśliwi widząc pana hrabiego, lecz przypuszczaliśmy, że pan hrabia znajduje się na drugim końcu świata i myśleliśmy, że nieobecność jego przedłuży się jeszcze ze dwa lub trzy miesiące.
— Tak być miało w istocie. Nagle postanowiłem wrócić... Gdzie mój brat?...
— Nie wiem... Pan Gilbert odebrał depeszę około godziny szóstej i wyszedł pośpiesznie, zapowiadając, że nie będzie na obiedzie, ani też nie wróci na noc do domu.
— Ah! — rzekł hrabia obojętnie.
Honoryusz mówił dalej:
— Pan Gilbert zdawał się zaniepokojony... Może depesza była od pani hrabiny...
— Od mojej żony! — zawołał Maksymilian. — Więc pani de Vadans nie ma w pałacu?
— Nie ma panie hrabio... Pani hrabina jest w Compiègne.
— w Compiègne?
— Od czasu wypadku. Pan hrabia nic nie wie?
— Nic! Jakimże sposobem miałbym wiedzieć, kiedy ani listu ani depeszy nie miałem szczęścia ode brać... O jakimże mówisz wypadku?
Honoryusz w krótkości opowiedział to co już wiedzą czytelnicy.
— Kiedyż się to zdarzyło? — zapytał Maksymilian.
— Już więcej jak miesiąc temu.
— Którzy służący znajdują się przy pani w szalecie?
— Żaden panie hrabo...
Maksymilian drgnął z zadziwienia.
— Jakto żaden? — zapytał — ani nawet pokojówka?
— Ani ona.
— Dla czego?
— Chcieliśmy wszyscy jechać do Campiègne... pan Gilbert zakazał nam opuszczać pałac.
— A więc któż jest przy pani?
— Jakaś kobieta umieszczona tam przez pana Gilberta.
— To dobrze...
Na tem pan de Vadans zakończył badanie, ale czoło mu się marszczyło coraz bardziej.
— Niech zaniosą światło do moich pokoi... rzekł szorstkim tonem.
— Świece są już zapalone — rzekł drugi służący wychodząc naprzód.
— To dobrze-powtórzył hrabia.
I wszedł na schody.
Honoryusz zabierał się iść za nim.
— Zostań! — rozkazał Maksymilian — nie potrzebuję cię... Zajmij się mojemi bagażami, które zostały w fiakrze.
Wszedł sam do swego sypialnego pokoju, i zaczął chodzić wzdłuż i wszerz, szybko, nierównym krokiem.
Żadne stanowcze podejrzenie, jasno sformułowane, nie ogarniało dotychczas jego umysłu, lecz uczuwał instynktowny niepokój, myśl jakąś niejasną, której się nie mógł pozbyć.
— Co to wszystko znaczyć może? — szeptał — ze zmienionemi rysami i zaciśniętemi zębami. — Dla czego to dziwne odosobnienie? Po co ten zakaz wydany moim służącym, aby nie udawali się do szaletu, gdzie ich pani leży chora? Nie chcę żadnych robić przypuszczeń... mógłbym pójść za daleko... Zresztą po co przypuszczać, kiedy można mieć pewność? To co mi się wydaje dziwnem jest może bardzo prostem. Chcę wiedzieć...
Maksymilian zadzwonił. Honoryusz ukazał się we drzwiach.
— Co pan hrabia rozkaże? — zapytał.
— Niech mi sprowadzą powóz.
— Fiakr który przywiózł pana hrabiego, jeszcze nie odjechał.
— Niech zaczeka.
— Czy pan hrabia życzy sobie aby mu podać kolacyę teraz, czy jak powróci?
— Nie powrócę wcale, jadę do Compiègne.
Pan de Vadans, który jeszcze nie zdjął był z siebie futra, nie potrzebował żadnych do drogi przygotowań.
Opuścił swój pokój, otworzywszy naprzód szufladę i wziąwszy do kieszeni pęk kluczy, zeszedł na dół, wsiadł do fiakra mówiąc woźnicy:
— Na dworzec Północny.
Powóz szybko potoczył się po bruku. O wpół do jedenastej zatrzymał się na oznaczonym miejscu.
Ostatni pociąg idący do Compiègne tylko co miał ruszyć. Hrabia zaledwie miał czas wziąść bilet i wskoczyć do przedziału pierwszej klasy.
Pociąg ruszył.
O wpół do dwunastej stanął przy dworcu Compiègne.
Noc była bardzo ciemna, powietrze zimne, śnieg grubemi płatam i padać zaczynał.
Maksymilian wszedł na drogę prowadzącą do szaletu. Szedł bardzo prędko.
Lewą ręką zdjął z głowy kapelusz, ażeby wystawić na działanie lodowatego wiatru swe czoło, pomimo ostrej temperatury okryte kroplami potu.
W niecałe dwadzieścia minut, przebiegł odległość z dworca do szaletu.
Stanąwszy przed bramą żelaznej kraty, zatrzymał się.
Przez kratę zagłębił spojrzenia w park ogołocony z lici.
Wśród ciemności, w dali błyskało światełko odbijające się na szybie jednego z okien szaletu.
Pan de Vadans wyjął z kieszeni, pęk kluczy, w które się zaopatrzył.
Z pomiędzy tych kluczy wybrał jeden, wsunął w zamek małych drzwiczek z boku kraty znajdujących się i otworzył je.
Przestąpił próg, zamknął je za sobą i spojrzał na domek stróża.
Domek ten był pogrążony w milczeniu i ciemnościach.
Hrabia zbliżył się i dwa razy zapukał w szybę. Prawie natychmiast okno się otworzyło i Kacper zaspany, zapytał:
— Kto tam?
— Ja, twój pan...
— odpowiedział Maksymilian cichym głosem.
— Pan hrabia! — zawołał Kacper zdumiony.
— Ciszej! Otwórz mi, mam ci coś powiedzieć...
Zamek natychmiast zaskrzypiał, drzwi się otworzyły i pan de Vadans wszedł do izdebki ciepłej jeszcze od piecyka tylko co zagaszonego.
Kacper pospieszył zapalić świecę, i zarzucić ubranie, wyszedł bowiem prosto z łóżka aby drzwi otworzyć.
— Jak się miewa pani hrabina dziś wieczór? — zapytał Maksymilian.
— Niegorzej jak zwykle, tak sądzę — odrzekł Kacper. — Pan Gilbert parę dni temu mi powiedział, że wkrótce będzie zupełnie zdrowa.
— Czy widziałeś dziś panią?
— Nie, panie hrabio. Ja pani nigdy nie widuję.
— Jakto, czyż ani razu nie byłeś w jej pokoju od czasu wypadku.
— Ani jednego razu... To mi jest zakazane, mówią mi o zdrowiu hrabiny lecz nie pozwalają mi jej zobaczyć.
— Brat mój jest tu, nieprawdaż?
— Jest, panie hrabio. Pan Gilbert przyjechał około dziewiątej, wpół do dziesiątej.
— A w jego nieobecności, czy pani hrabina sama zostaje.
— Oh! co do tego to nie!... to by nie wypadało.
— Któż przy niej zostaje?
— Jedna kobieta z tych stron, po którą chodziłem, w dzień wypadku, z rozkazu pana Gilberta. Przyszła natychmiast...
— A więc mój brat ją znał?
— Tak by się zdawało.
— Jak się nazywa ta kobieta? — Honoryna.
— Czy szanują ją w Compiègne?
— Jeżeli o to chodzi, to bardzo mało. Są ludzie, a nawet takich jest dużo, którzy utrzymują, że ona nie wiele warta... Ale może to są plotki.
— Czemże ona zajmuje się, ta Honoryna.
— Najmuje się na usługi, pielęgnuje chorych, jeżeli znajduje takich co ją chcą użyć... Kiedyś była lekarką, ale, jak mówią zakazali jej tego rzemiosła... z powodu jakichś brzydkich historyi, których nigdy nie wyjaśniono.
Jakiś kurcz nerwowy wstrząsnął członkami Maksymiliana. Ręce jego zadrżały.
— Ah! więc ta Honoryna.. — rzekł zmienionym głosem.
— Tak, panie hrabio.
— Dziękuję ci Kacprze, to wszystko czego chciałem się dowiedzieć...
— Pan hrabia idzie do szaletu?
— Tak.
— Czy mam się ubrać, żeby towarzyszyć panu hrabiemu?
— Jesteś mi całkiem niepotrzebny... Zostań tu, połóż się do łóżka... i śpij.
— Uczynię to i spać będę za pięć minut jak dzik, ponieważ pan hrabia tuk każe — odrzekł Kacper śmiejąc się idyotycznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.