Panna do towarzystwa/Część druga/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Doktór Gilbert od pierwszego spojrzenia na Raula de Challins, uczuł dla tego młodzieńca głęboką sympatyę.
Słysząc go mówiącego coraz bardziej przekonywał się o jego niewinności, i ta jego instynktowna sympatya z każdą wzrastała chwilą.
— Filip de Garennes był winnym, nie wątpił o tem, co do tego miał absolutne przeświadczenie; — przeświadczenie jednak nie wystarczało, trzeba było mieć dowody.
Jakim sposobem je znaleść?
Niewątpliwie, wystarczyłoby powiedzieć prokuratorowi Rzeczypospolitej, to co myślał o Filipie i na jakich logicznych dedukcyach opierał się twierdząc, że on jest winowajcą — na rozkaz aresztowania nie długo potrzebowałby oczekiwać.
Dla czegóż więc tego nie czynił?
Przyczyna była bardzo prosta.
— Mam tylko podejrzenia — myślał — potrzeba mi czegoś więcej aby zemścić się nad nędznikami, którzy wiedząc z testamentu mego brata, o istnieniu Genowefy, chcieli ją obedrzeć a być może i postarali się aby zniknęła! Nastawię na nich sidła, w które sami się złapią! Chcę ażeby się sami poddali...
Podczas przechadzki z Raulem, doktór dał mu ostatnie instrukcye, poczem powrócili do Kwadratowego domu.
Odgłos dzwonu oznajmił przechadzającym się, że dano do stołu.
Po krótkim obiedzie rozeszli się.
Pan de Challins, złamany wzruszeniami wszelkiego rodzaju, uczuwał gwałtowną potrzebę spoczynku.
Nie zasnął jednakże od razu.
Odkrycia doktora Gilberta wywarły zbyt silne na mózg jego wrażenie.
Zacna jego natura, prosta i uczciwa, nie dozwalała mu podejrzywać kuzyna Flipa, widzieć w nim najpodlejszego potwarcę, najnędzniejszego ze zbrodniarzy.
Powtarzał sobie to cośmy słyszeli go już mówiącym niedawno do doktora.
— Wszak mnie także oskarżono, mnie który jestem niewinny... Dlaczegóż Filip którego również oskarżają, nie mógłby być także jak ja niewinnym?...
I odpychał całemi siłami to posądzenie jako przynoszące ujmę rodzinie.
— Kto to być może ten doktór Gilbert, ten dawny przyjaciel hrabiego de Vadans, posiadający wszystkie jego tajemnice? Później zapytywał siebie z jakiego powodu mięsza się on do sprawy, z którą go nic wiązać się nie zdaje? Nie mam pojęcia o tem wszystkiem, nie znam jego celów, lecz błogosławię go. Jemu to zawdzięczam już wolność, jemu zawdzięczać będę, honor, ponieważ posiada dowody mej niewinności.
Raul gubił się w tym labiryncie przypuszczeń, a zawsze powracał do tych samych konkluzyj.
— Tajemniczy jakiś wróg zaprzysiągł zemstę. Jedyny sposób odszukania go jest, być ślepo posłusznym instrukcyom danym przez doktora Gilberta. Będę więc posłusznym.
Nie mamy potrzeby dodawać, że długo myślał o Genowefie, której wdzięczny obraz zdawał się uśmiechać do niego. Marzył jeszcze tak długo, aż póki sen mu nie skleił powiek a przestawszy marzyć na jawie, śnił o niej do rana.
Gilbert obudził go w wschodzie słońca i rzekł:
— Wstawaj mój młody przyjacielu, ubieraj się prędko i przychodź do mnie do gabinetu.
Raul wyskoczył z łóżka i ubrał się spiesznie.
W pół godziny wszedł do gabinetu doktora.
Doktór uściskał go za rękę i zapytał:
— Czy dobrze spałeś?
— Dobrze doktorze, o tyle o ile na to pozwoliło łatwe do zrozumienia wzruszenie.
— Czy jesteś spokojny dziś rano?
— Zupełnie spokojny.
— To dobrze... Za kilka minut powóz zawiezie cię do dworca kolei... Zapomniałem zapytać wczoraj o jedną rzecz: Czy potrzebujesz pieniędzy?
— Nie panie, mam tyle ile mi potrzeba.
— Pamiętaj, że zawsze będę gotów do twego rozporządzenia. Jestem bardzo bogaty.
— Dziękuję panu z całej duszy i nie wątp pan proszę o mojej wdzięczności...
— No, więc idźmy, udamy się na spotkanie powozu aż do kraty parku.
Agra i Nello towarzyszyły doktorowi i Raulowi. Dzieliły pieszczoty pomiędzy obu.
— Jesteś jedyną osobą, z którą moje psy spoufaliły się od pierwszego dnia; — rzekł doktór Gilbert uśmiechając się, — jesteś ich przyjacielem a zatem i przyjacielem domu...
Kratę otworzono, — powóz oczekiwał.
Pan de Challins i doktór wcześnie przyjechali do Paryża.
— Muszę cię opuścić, — rzekł wuj do siostrzeńca wysiadając z pociągu. Nie zapominaj o żadnej z moich instrukcyi. Daj mi znać o miejscu, w którem czasowo zamieszkasz, i jeżeli natrafisz na jakikolwiek ślad, choćby ci się wydawał jak najmniejszego znaczenia, przyślij mi natychmiast depeszę, lub przyjeżdżaj sam do Morfontaine.
— Możesz pan liczyć na mnie.
— Ależ tak, naturalnie, że liczę na ciebie! Liczę tem więcej, że pracować będziesz we własnym twoim interesie. — A więc do widzenia niedługo, młody mój przyjacielu!...
— Do widzenia panie, niedługo.
Po serdecznem uściśnieniu rąk, Gilbert i pan de Challins rozstali się i poszli w przeciwnych kierunkach.
Raul spieszył się aby pozostać sam, mając jedną tylko myśl, jedyną i nieustającą: jak najprędzej ujrzeć Genowefę.
Aby jednakże zobaczyć Genowefę, należało iść do margrabiny de Brénnes.
Po swojem aresztowaniu, a szczególniej po tem co się zdarzyło pomiędzy nim a temi paniami, w przedmiocie wyznania jakie im uczynił, młody człowiek rozumiał aż nadto dobrze, że zostanie przyjęty mniej jak chłodno w pałacyku na ulicy Saint Dominique, jeżeli w ogóle będzie przyjęty.
Zdawało się to nieuniknionem, nie zaprzątał sobie tem jednak bardzo głowy, a raczej trzeba było koniecznie narazić się na tę przykrość. Raul przygotował się na zniesienie wszystkiego, aby tylko mógł choć jedno zamienić słowo z Genowefą, jedno choćby spojrzenie.
Jeżeli uwierzyła w jego winę, sama obecność wystarczy, żeby go uniewinnić, i wyczyta w jej oczach, w jej poczciwych, czułych, słodkich oczach, że kocha go zawsze, i że kochała go tem więcej, im więcej cierpiał.
Raul spojrzał na zegarek.
— Nie wypada o tak rannej godzinie przedstawiać się u pani de Brénnes, — rzekł do siebie. W oczekiwaniu przyzwoitszej pory, poszukam mieszkania w tej okolicy gdzie mieszka moja Genowefa. Tym sposobem przynajmniej żyć będę nie daleko od niej.
Na końcu ulicy, znalazł, na samej jeszcze ulicy Saint Dominique, mieszkanie umeblowane, na parterze, które najzupełniej mu wystarczało.
Najął odrazu, zapłacił z góry za cały miesiąc i zapowiedział, że obejmie je w posiadanie tegoż samego jeszcze wieczora.
Załatwiwszy się z tem, znowu spojrzał na zegarek, a chociaż większa skazówka raz dopiero obiegła naokoło cyferblat, tym razem uznał, że przyzwoitość światowa pozwala n a złożenie wizyty...
Wskutek tego skierował swe kroki ku pałacykowi zamieszkałemu przez panie de Barénnes.
W chwili kiedy się zbliżał do drzwi ich mieszkania, nogi odmawiały mu posłuszeństwa, serce biło z niesłychaną gwałtownością.
Drżącą ręką zadzwonił.
Drzwi się otwarły.
— Czy pani margrabina de Brennes przyjmuje? — zapytał Raul odźwiernego, który znał go doskonale, a nie otrzymał żadnego rozkazu zakazującego przyjmowania syna przyjaciółki margrabiny; odpowiedział więc.
— Tak sądzę panie wicehrabio.
Młody człowiek przeszedł podwórze.
Wszedł do przedsionka, w chwili kiedy odźwierny dzwonkiem oznajmił wizytę.
Służący wyszedł na jego spotkanie. Raul powtórzył zapytanie i otrzymał odpowiedź:
— Pani margrabina jest w salonie, panie wicehrabio.
— Oznajmij mnie proszę.
Margrabina czytała, Leonida siedziała przy fortepianie decyfrując jakąś modną melodyę.
Służący oznajmił.
— Pan wicehrabia de Challins...
Pani de Brénnes dziennik wypadł z rąk...
Leonida obróciła się nagle...
Obie osłupiały, ogarnęło je zdziwienie nie do wypowiedzenia, oniemiałe zdawały się jak gdyby zamienione w posągi.
Raul ukłonił się, rzucił okiem wokoło pokoju szukając Genowefy, i rzekł im z uśmiechem cokolwiek przymuszonym.
Pojmuję zdziwienie pań, — zapytujecie siebie jakim sposobem się stało, że jestem wolny, będąc aresztowanym, jako oskarżony o nikczemną zbrodnię.
Margrabina odzyskała zimną krew.
Zadziwienie pierwszej chwili, przemieniło się teraz w gniew.
— Jesteśmy rzeczywiście zadziwione pańską zuchwałością, — odrzekła pogardliwym tonem.
— Odprawię lokaja, który bez mego upoważnienia ośmielił się wprowadzić pana.
Na tę zniewagę Raul zbladł.
— Są to słowa bardzo okrutne, pani margrabino! — zawołał, — okrutne i niesprawiedliwe. Czyż koniecznie jest się winnym dla tego, że się jest oskarżonym? Czy pani się zdaje, że masz przed sobą mordercę?
— Nie do mnie należy sądzić pana, ani też odgadywać powody, które pana tu sprowadzają. Proszę pana oddalić się... — rzekła pani de Brénnes.
Leonida nie mogła się powstrzymać.
— Te powody, które mało cię interesują moja matko, my je znamy!! — rzekła głosem, który wściekłość czyniła piskliwym. — Ten pan przyszedł tu w nadziei zobaczenia swojej kochanki!! Powiedz mu, że nadzieja ta go zawiedzie! Powiedz mu, że haniebnie wygnaliśmy tę bezwstydnicę, której obecność dom nasz kalała... Powiedz mu to matko, i niech sobie idzie z nią się połączyć.
Raul uczuł ogarniający go gniew. Oh! gdyby zamiast tych kobiet miał dwóch mężczyzn przed sobą!...
— Czy... o pannie Genowefie mówisz pani, panno Leonido? — wyszeptał ze ściśniętemi zębami.
— A o kim że bym mówić miała, zawołała Leonida z uniesieniem, — o kimże jeżeli nie o Genowefie Vandame? tej której pan jesteś godnym kochankiem, pan, zaledwie wypuszczony z rąk policyi!.. Jest wygnana, rozumiesz pan, wygnana, wygnana panie, tak, jak teraz pana wyganiamy!...
Młody człowiek zachwiał się.
Uczuwał suchość w gardle, krople potu okryły mu czoło.
Napróżno się usta poruszały, nie mógł wypowiedzieć słowa, odwrócił się i taczając się jak pijany, i opierając się o sprzęty aby nie upaść, wyszedł.
Pani de Brénnes gwałtownie zatrzasnęła za nim drzwi od salonu.
W przedpokoju znalazł się sam, chwilowo stracił głowę.
— Tak — rzekł prawie głośno, — publiczna rehabilitacya dla niej tak dobrze jak i dla mnie, oto czego chcę? o to co mieć muszę! Genowefa oskarżona, że jest moją kochanką!! Genowefa wypędzona ztąd! Genowefa przepadła w Paryżu! Lecz znajdę ją, osuszę jej łzy, okażę wszystkim, dając jej moje nazwisko, że jej honor zarówno jak i mój jest bez plamy! Oh! nikczemne kobiety, znieważyłyście nas obojga, lecz Bóg sprawiedliwy, odda wam złem za złe...
Raul zeszedł na dół.
Widząc go przechodzącego dziedziniec, bladego z zapadłem i policzkami, oczami obłąkanemi, odźwierny zbliżył się do niego...
— Co się panu stało, panie wicehrabio? — zapytał go, — zdaje się pan być chorym, czy pan cierpi?
— Tak, — odrzekł p. de Challins, któremu nagle myśl przyszła do głowy — cierpię bardzo... Dowiedziałem się coś bardzo złego.
— Coś bardzo złego? — powtórzył z ciekawością odźwierny.
— Od pani margrabiny?
— Tak; — pani de Brennes powiedziała mi, że pewna młoda dziewczyna, która bardzo mnie zajmowała, dla której wiele miałem szacunku, panna Vandame, nie mieszka już u pani margrabiny i to mnie bardzo zmartwiło...
— Ah! — zawołał odźwierny, my wszyscy byliśmy również zadziwieni i zmartwieni, bo bardzo kochaliśmy pannę Genowefę, i szanowaliśmy ją. Tak zacna panienka!!
— Czy dawno odeszła?
— Około dziesięciu dni...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.