Panna do towarzystwa/Część druga/LVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O czwartej po południu, karawan stanął przed pawilonem willi, i trumna z ciałem Genowefy została w nim złożoną.
Baronowa i Filip w towarzystwie domowych służących i Juliana Vendame, postępowali za karawanem.
Trumnę wstawiono do tymczasowego grobu na cmentarzu Bry-sur-Marne.
Po zamknięciu drzwi grobu, Filip zwracając się do Juliana zapytał:
— Kiedy furgon ma przybyć?
— Dziś wieczór o dziewiątej, panie baronie.
Będę oczekiwał w Bry na jego przybycie.
— Odwieziesz ciało aż do Nanteud.
— Naturalnie.
— Dobrze. — Pojutrze będę z powrotem w Paryżu.
— Powrócę mniej więcej w tym samym czasie co pan baron...
Po zamienieniu tych słów, pan de Garennes wraz z matką powrócili do willi.
Vendame, zamiast czekać w Bry, jak to powiedział swemu panu, powrócił do Nogent, do hotelu Dworca, i zdał sprawę doktorowi Gilbertowi, z tego co się stało.
— Zadanie twoje skończone, jak na teraz, rzekł mu Gilbert, wracaj do Paryża na ulicę Assas... Ale nie zapominaj, że powinienem znaleść cię zawsze do mego rozporządzenia.
— Nie zapomnę o tem, panie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O dziewiątej wieczorem, furgon przedsiębierstwa pogrzebowego przybyły z Paryża, przeszedł przed dworcem Nogent i udał się drogą wiodącą do Bry-sur-Marne.
W kilka minut przebył odległość dzielącą cmentarz od wioski.
Urzędnicy administracyi pogrzebowej oczekiwali.
Brama cmentarna została otwartą.
Furgon wjechał i skierował się do grobu, w którym złożone były zwłoki Genowefy.
Raul, Gilbert i szef bezpieczeństwa, stali w pobliżu...
Ludzie przedsiębierstwa pogrzebowego, wynieśli trumnę, i z wielkiemi ostrożnościami umieścili ją w wozie żałobnym, który natychmiast ruszył zwolna nie udając się jednak w kierunku Paryża, lecz do odosobnionego domu, wynajętego przez doktora Gilberta.
Ten ostatni, Raul de Challins i szef Bezpieczeństwa, szli za furgonem.
Filip de Garennes powrócił do Paryża.
Julian z każdą chwilą coraz bardziej ponury pełnił dalej służbę przy młodym człowieku, wzdychającym do chwili, w której matka odbierze część milionów ś. p. hrabiego.
Wiedział, że Izba stawiania w stanie oskarżenia, wyrzekła, że należało dalej postępować w sprawie Challins i sprawa ta wniesioną być ma przed sąd przysięgłych, w bardzo już bliskim terminie.
Filip pragnąłby, aby zarządzono nowe poszukiwanie w pałacu na ulicy Garancière, w celu odnalezienia testamentu, którego istnienie przypuszczano, lecz w obecnym stanie rzeczy, obawiał się popełnić jakiej niezręczności, wywołując to poszukiwanie.
— Po osądzeniu sprawy, mówił do siebie, Raul uniewinniony koniecznie, powróci do pałacu, a ponieważ będzie potrzebnem, a nawet niezbędnem, przystąpić do spisania inwentarza, przy czem moja matka i ja mamy prawo asystować, znajdę bez trudu jakiś sprytny sposób, aby znaleziono testament.
Od czasu powrotu swego do Paryża, Filip dwa razy chodził na ulicę Saint-Dominique, do mieszkania swego kuzyna.
Oba razy odźwierny zapewniał go o nieobecności pana de Challins, dodając, że nie wie kiedy powróci.
Chwilowa nieobecność i milczenie Raula, nie zdawały się Filipowi wcale rzeczą nadzwyczajną.
Obie kładł na rachunek boleści, której bezwątpienia doświadczał wicehrabia.
Namiętnie zakochany w Genowefie, musiał bardzo cierpieć, i szukał pociechy w oddaleniu i samotności.
Doktór Gilbert, także nie dawał znaku życia, ani w Paryżu, ani w Morfortaine, gdzie jakby się zdawało, obecność jego była konieczną dla sprawiedliwości, prokurator Rzeczypospolitej z Beauvais, po dwakroć jeździł do Kwadratowego domu.
Niewytłómaczone zniknięcie Benedykta, małego garbuska, roznosicielą telegramów, wprawiało w stan osłupienia i przerażenia całą okolicę.
Śledztwo sądowe było rozpoczęte, i prowadzone bardzo energicznie, lecz jak się zdawało, nie doprowadzi do niczego, nie można było bowiem osiągnąć żadnej wskazówki mogącej poszukujących wprowadzić na dobrą drogę.
Benedykt wyszedł z biura poczt i telegrafów z Chapelle-en-Serval, o wpół do piątej po południu.
Wiele osób spotkało go na drodze do Morfontaine.
Szedł do doktora Gilberta, aby oddać depeszę.
Czy przyszedł do doktora Gilberta, czy Gilbert odebrał depeszę?
Oto o czem należało się dowiedzieć.
Wilhelm i jego żona zapytywani, utrzymywali, że nie widzieli wcale Benedykta, ale być może, doktór, który często przechadzał się po parku, przypadkiem spotkał garbuska.
Więc jedynie gospodarz Kwadratowego domu mógł rozwiązać tę zagadkę, wybadanie zatem jego było koniecznem.
Na nieszczęście Wilhelm nie wiedząc gdzie się jego pan znajdował, nie mógł przyjść w pomoc prokuratorowi z Beauvais.
O siódmej rano, szóstego dnia, Gilbert wysiadł z pociągu w Survilliers razem z panem de Challins.
Nie była to godzina dyliżansu Morfontaine.
Dwaj ci panowie postanowili iść pieszo na śniadanie do Chapelle-en-Serval, i tam oczekiwać na powóz.
Natychmiast udali się w drogę.
Kiedy wchodzili na wielką ulicę la Chapelle, ujrzeli liczną dość grupę ludzi zebraną przed biurem pocztowem.
Dyrektorka biura stojąc na progu, rozmawiała z kilku osobami, w których, po ich poważnem ubraniu i pewnej specyalnej postawie, łatwo było odgadnąć sądowników.
Żandarmi z la Chapelle wzmocnieni przez kolegów swych z Chantilly i Coye oczekiwali konno na rozkazy.
Dwa powozy stały przy drzwiach biura pocztowego.
— Cóż to się tam dzieje? zapytał Raul doktora.
— Pewno jakaś zbrodnia została spełnioną — odpowiedział Gilbert. Sprawiedliwość bada.
W tej chwili Gilbert z panem de Challins zbliżyli się do grupy i starali się przecisnąć przez tłum zalegający całą ulicę.
Ze szczytu schodów prowadzących do biura, Dyrektorka poczt spostrzegła dwóch przybyłych.
Wydała okrzyk radości.
— Otóż i doktór Gilbert panowie! rzekła.
Sądownicy odwrócili się natychmiast, i poznali nowo przybyłego.
Gilbert posłyszał wymówione swoje nazwisko.
W tej samej chwili szmer przebiegł tłum, który rozstąpił się aby przepuścić doktora.
Zbliżył się z Raulem, powitał sądowników, i rzekł:
— Jeżeli dobrze słyszałem, była tu mowa o mnie. Czy przypadkiem, nie wiedząc o tem miałbym być przyczyną tego zbiegowiska!
— Więc pan nic nie wiesz, panie doktorze?
— Nic zupełnie. Od kilku dni już wyjechałem z Morfontaine.
Prokurator Rzeczypospolitej zabrał głos.
— Zechciej pan, rzekł, wejść na chwilę.... Szczęśliwy jestem z pańskiego powrotu.... Nieobecność pańska wprawiała nas w niemały kłopot. Być może, będziesz pan nas w stanie oświecić w przedmiocie zbrodni, która nas zajmuje....
— Zbrodni? powtórzył Gilbert.
— Tak... spełnionej według wszelkiego prawdopodobieństwa na drodze do Morfontaine. Zbrodnia tajemnicza, której powodów szukamy napróżno.
Wszyscy weszli do biura pocztowego.
Prokurator Rzeczypospolitej mówił dalej.
— Dwa razy byłem u pana, aby go wypytać...
— Nie mogłem przewidzieć pańskiej wizyty gdyż byłem nieobecny; — przyjmij pan wyraz żalu z mej strony.
— Lecz w czem według pana byłbym w stanie objaśnić sprawiedliwość?
— Trzynastego tego miesiąca, przyszedł dla pana do tego biura telegram z Ameryki.
— Tak panie; odpowiedział doktór bardzo za intrygowany, otrzymałem ten telegram czternastego z rana; mam go tu przy sobie, w moim porfelu.
— Przepraszam, przerwał prokurator Rzeczypospolitej. — Pan się mylisz niewątpliwie.
— W czem?
— Musiałeś pan otrzymać tę depeszę trzynastego wieczorem, ponieważ wtedy zaniósł ją panu garbusek Benedykt.
— Nie panie, znam doskonale Benedykta. Nie widziałem go wcale... Depesza odniesioną mi była przez tego chłopca.
Gilbert mówiąc te słowa, wskazał na towarzysza garbuska. I dodał:
— I utrzymuję stanowczo, że otrzymałem ją czternastego z rana. Oto depesza...
Doktór wyjął porfel, otworzył go, wydobył telegram i podał prokuratorowi Rzeczypospolitej, który przeczytawszy go odrzekł:
— Ta depesza przyszła tu już po tamtej pierwszej i nie mogła być wysłaną tegoż samego jeszcze wieczora, ze względu na późną godzinę i nieobecność posłańca; odłożono zatem wysłanie jej do następnego dnia.
— A więc była inna?
— Tak, i sama treść tej, którą mam przed oczami dowodzi tego.
— To dziwne! rzekł Gilbert.
— Tem dziwniejsze, że Benedykt poszedłszy trzynastego wieczorem do Morfontaine, gdzie nie był wcale, zniknął od tego czasu. Otóż nie podobna przypuszczać inaczej jak tylko, że padł on ofiarą zbrodni. — Zapewne zamordowano to dziecko.
Gilbert uczynił gest przerażenia i zapytał:
— Dla czegóż mianoby go zabijać? czyż ten nieszczęsny chłopiec niósł jakieś wartości?
— Żadnych.
— Ależ w takim razie to nieprzypuszczalne!! Jakaż była treść depeszy, którą mu powierzono?
— Takaż sama jak i tej... Pan Mortimer z New-Yorku, przesłał pierwszą depeszę bez wskazania departamentu... Obawiając się opóźnienia, wysłał panu drugą po upływie jednej sekundy... Pierwsza z tych depesz zniknęła w raz tym co ją zaniósł.
Gilbert zadrżał od stóp do głowy.
Błyskawica przeszła przed jego oczami.
Zrozumiał wszystko.
— I nie znaleźliście panowie żadnych śladów tego dziecka?
— Nie panie, wiemy tylko, że było spotkane przez wieśniaków na dwadzieścia pięć minut drogi od kraty pańskiego parku.
— Trzynastego wieczorem byłem u siebie, i powtarzam panom, że nic nie otrzymałem, — czy przeszukano las, pola?
— Zażądałem żandarmów dziś rano, z zamiarem uczynienia obławy.
— A więc, panie pomogę panu całemi memi siłami. — Oddam panu do rozporządzenia dwóch pomocników, bezporównania zdolniejszych do poszukiwań, tego rodzaju, aniżeli najsprytniejsi agenci.
— Cóż to za pomocnicy?
— Moje dwa psy: Agra i Nello, — dali oni już dowody.
— Przyjmuję. — Zjemy naprędce śniadanie i pojedziemy...
— Zjem także śniadanie i będę na pańskie rozkazy.
W godzinę później dwa powozy wiozły w stronę Morfontaine, sądowników, doktora i Raula.
Za nimi jechali żandarmi i wieśniacy w wielkiej liczbie pragnący przyjąć udział w obławie.
W Morfontaine wiedziano o tem co ma nastąpić.
Mer, strażnik wiejski i cała banda wieśniaków oczekiwała.
Powozy zatrzymały się przy kracie parku.
Doktór wysiadł i kazał Wilhelmowi przyprowadzić Agrę i Nella.
Waleczne charty przybiegły w podskokach.
Gilbert z psami stanął na czele obławy i odszedłszy o jakie sto kroków od krat parku, zawołał:
— Szukajcie moje pieski!!
Nello i Agra z oczami błyszczącemi, nozdrzami przy samej ziemi, wzięły się natychmiast do szukania.
Obławnicy tworzyli linią zajm ującą przestrzeń około trzechset metrów i kierowali ku drodze do Morfontaine.
Pochód postępował pod drzewami lasu, idący badali każdą kępkę trawy, każdą kupę liści...
Nagle psy odezwały się.