Panna do towarzystwa/Część druga/LIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIX.

— Są na śladzie!!... zawołał doktor.
— Być może zwęszyły zająca lub sarnę... zauważył prokurator Rzeczypospolitej.
Gilbert głową uczynił znak przeczenia.
— Nie sądzę, odrzekł, kiedy gonią jakąś zwierzynę, sposób ich szczekania całkiem jest inny.
Psy biegły pomiędzy drzwami, węsząc mech okrywający ziemię.
Trzeba było przyśpieszać kroku aby ich z oczu nie stracić.
Nagle puściły się tak szybko, że zniknęły.
Strażnik wiejski z Morfontaine, posługując się rękami złożonemi na sposób tuby, zawołał:
— Idą w stronę drogi.
Kilka sekund upłynęło, poczem rodzaj ich szczekania zmienił się zupełnie. — Charty wrzeszczały w sposób straszliwy, wydając okrzyki gniewu i szalone wycia.
— Niewątpliwie coś znaleźli! rzekł Gilbert.
Wszyscy pospiesznie skierowali się ku miejscu w którem psy wydawały takie wrzaski.
Wkrótce doszli do drogi, naprzeciwko pawilonu, w miejscu gdzie kilka dni temu widzieliśmy Agrę i Nella usiłujących rzucić się na Juliana Vendame, którego obecność w oknie przyprowadzała je do wściekłości.
Charty zajadle rzucały się drzwi, drzwi, drapały drzewo, gryzły, z głuchem warczeniem.
Zdawać by się mogło, że oba psy nagle dostały ataku wścieklizny.
— To dziwne! rzekł prokurator Rzeczypospolitej. Dlaczegóż chcą przegryść te drzwi?
— Bo czują za niemi coś podejrzanego, — odrzekł doktór Gilbert — należałoby by je otworzyć.
Mer na to odezwał się:
— Dom jest niezamieszkany... — rzekł — na leży do niejakiego Loiseau, kupca z Paryża.
Gilbert zmarszczył brwi i odrzekł:
— Jakiś malarz przychodził tu dokonywać reperacyi.... Widziałem go.... Czy tego człowieka już tu niema?
Konduktor dyliżansu Morfontaine, który połączył się z tłumem ciekawych, odpowiedział:
— Nie widziano go od pięciu dni... — Zapewne powrócił do Paryża.
Psy dochodziły do prawdziwego paroksyzmu szaleństwa.
— Niech sprowadzą ślusarza i otworzą drzwi... rozkazał prokurator Rzeczypospolitej.
W dziesięć minut potem drzwi były otwarte i psy pokazując straszne swe kły, wpadły do domu, lecz zamiast na schody, biegły korytarzem na parterze i rzuciły się na drzwi prowadzące do ogrodu.
Doktór drzwi te otworzył.
Agra i Nello w kilku skokach przypadły do studni, i oparłszy przednie łapy na poręczy, z grzbietem zaokrąglonym, skurczonemi pazurami, nozdrzami rozwartemi, wdychały wyziewy wychodzące ze studni, poczem wyć poczęły z podwójną wściekłością.
Gilbert zmuszony był pogrozić biczem i przyczepić sfory do ich obroży.
Prokurator Rzeczypospolitej zwrócił się do tłumu ciekawych tłoczących się w ogrodzie.
— Czy jest pomiędzy wami, zapytał, człowiek któryby zechciał zejść do studni i zbadać jej wnętrze?
— Ja... — odpowiedział miejscowy studniarz... — potrzeba tylko, żeby mi kto pomógł.
Kilku wieśniaków zbliżyło się.
Studniarz włożył nogi do wiadra wiszącego na belce, i wieśniacy spuścili go zwolna.
Przez czas kilku minut wzruszenie i oczekiwanie było niedouwierzenia.
Milczenie absolutne panowało.
Nagle z głębi studni dał się słyszeć głos:
— Trup garbuska znajduje się tu, — mówił.
Dreszcz przebiegł tłum jednocześnie, dał się słyszeć niewyraźny szmer.
Wszyscy wkrótce razem mówić zaczęli.
Trzeba było wydobyć zwłoki.
Operacya ta bardzo łatwą się okazała, nieszczęśliwy chłopiec nie wiele ważył, i wkrótce mały jego trup ukazał się po nad otworem studni, jak również pakiet ubrania, w którem znaleziono skórzany worek roznosiciela telegramów.
— Zobaczcie czy depesza do mnie adresowana znajduje się w worku, — rzekł Gilbert.
— Worek był próżny.
Doktór zbliżył się do Raula i rzekł mu po cichu:
— Filip de Garennes i Julian Vandame, tędy przechodzili.
— Cóż czynić teraz? zapytał pan de Challins.
— Nic jak na teraz, potrzebujemy bowiem jeszcze Juliana Vendama... Ale godzina tego nędznika przyjdzie...
Gilbert mówił dalej głośno, zwracając się do prokuratora Rzeczypospolitej:
— Otóż jesteś pan na śladzie.... Prowadź pan dalej śledztwo.... Ja z mojej strony, starać się będę oświecić pan a o ile będę mógł.
— Dziękuję panu po tysiąc razy, za pomoc, którą, którą nam pan okazałeś, — odrzekł prokurator. Bez pana nie doszlibyśmy do żadnego rezultatu.
— Czy mogę się oddalić?
— Jesteś pan wolny.
Doktór z Raulem udali się do Kwadratowego Domu.
Tam Gilbert zebrał rozmaito papiery, włożył je w kopertę, zapieczętował i napisał na niej następujące słowa:

Do pana Prokuratora Rzeczypospolitej

Departamentu Sekwany.

Paryż, w jego własnej kancelaryi.

Poczem długo naradzał się z Raulem.
O dziewiątej wieczór odgłos dzwonka dał się słyszeć przy drzwiach parku.
Sami otworzyli.
Furgon przedsiębiorstwa pogrzebowego, powożony przez woźnicę Saturnina, którego znają czytelnicy, stał w alei.
Furgon ten wszedł do parku, i zatrzymał się w pobliżu peronu Kwadratowego Domu.
Skrzynia została otwartą, i parę chwil później włożono w nią trumnę, zawierającą zabalsamowane ciało hrabiego Maksymilana de Vandans.
Doktór Gilbert wydawszy polecenie Wilhelmowi, zajął miejsce wraz z Raulem w kabryolecie furgonu, który udał się drogą do Compiègne.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około południa następnego dnia pan de Challins przyszedł na ulicę Assas do mieszkania swego kuzyna.
Filipa zastał w domu.
Julian Vendame wprowadził go.
Raul miał wyraz twarzy ponury.
— Witam cię kochany kuzynie... rzekł mu Filip. — Nie wiedziałem co myśleć; nie widząc cię od tak dawna, byłem niespokojny.
— Po śmierci Genowefy, czułem potrzebę samotności, powinieneś to zrozumieć, — odpowiedział wicehrabia — nie byłbym jeszcze powrócił, gdybym nie otrzymał rozkazu stawienia się do więzienia dziś jeszcze. Sprawa moja przyjdzie przed sąd przysięgłych za trzy dni, i przyszedłem zapytać się czy jesteś gotów z obroną.
— Jestem gotów... Możesz na mnie liczyć... Wszak nie wątpisz zapewne o powodzeniu, nieprawdaż?
— Wątpię o wszystkiem, odpowiedział Raul z wyrazem niezmiernego zniechęcenia.
— To bardzo źle! powinieneś mieć nadzieję...
— W Bogu mam ufność... rzekł pan de Challins wznosząc oczy w górę.
— W Bogu i twej słusznej sprawie, gdyż niewinność twoja jest widoczną, i nie pojmuję dla czego Izba oskarżeń postanowiła sprawę sądzić!
— Ludzie mają oczy, aby nie widzieć, a uszy aby nie słyszeć! Czy odwiedzisz mnie w Conciergerie przed procesem?
— Tak jest, odwiedzę, potrzebujemy bowiem porozumieć się jeszcze ze sobą po raz ostatni co do rozmaitych punktów.
— Więc będę cię oczekiwał.
— Czy idziesz stawić się natychmiast?
— Tak jest, wychodząc od ciebie.
— Widziałeś doktora Gilberta?
— Doktór wyjechał dziś rano do Hawru.
— Do Hawru?
— Zkąd dziś jeszcze wieczorem odpływa do New-Yorku...
— Pocóż jedzie do Ameryki?
— Zaniepokojony nie dającem się wytłomaczyć milczeniem osoby, która jedynie może mu dostarczyć wyjaśnień, co do córki naszego wuja, — postanowił osobiście udać się na miejsce. Nieobecność jego potrwa przeszło miesiąc.
— To bardzo nie dobrze dla ciebie mój kuzynie... rzekł Filip głosem bolejącym.
— Nie dobrze, dla czego? — Doktór Gilbert powinien poprzeć twoją obronę, a poparcie jego uważałem za rzecz bardzo dla ciebie korzystną.
— Otrzymał od prokuratora Rzeczypospolitej upoważnienie do złożenia zeznania swego na piśmie. Zeznanie to już mu posłał i zostanie ono odczytane na audyencyi sądowej.
— A więc, drogi Raulu, ufaj i miej odwagę...
— Dziękuję...
— Jutro przyjdę cię odwiedzić.
Raul opuścił pana de Garennes i udał się do Couciergerie, gdzie został osadzony jako więzień.


Od dni paru dzienniki doniosły o stawieniu wicehrabiego de Challins przed sąd przysięgłych.
Zbrodnia na ulicy Garancière była na porządku dziennym, i roznamiętniała gorących amatorów wzruszeń sali sądowej.
Prokurator generalny i prezes sądu, zarzuceni byli żądaniami o bilety wejścia.
Wszystkie znakomitości paryskie, do jakiegobądź świata należące — pragnęły przysłuchiwać się debatom, które bez względu na rezultat, obiecywały być bardzo ciekawemi i wzruszającemi.
Filip de Garennes zarówno jak i jego matka, nie potrzebujemy zapewniać, byli w ciągłej gorączce.
Baronowę, wezwaną w charakterze świadka, bardzo niepokoiło to ukazanie się w sądzie.
Julian Vendame nie miał żadnych wiadomości o doktorze Gilbercie, i milczenie to uważał za zły znak.
Nędznik ten wiódł życie w śmiertelnej obawie; każde uderzenie dzwonka wywoływało drżenie nerwowe na całem ciele.
Nadszedł dzień sądu.
Pan de Garennes, tegoż samego rana miał odwiedzić Raula, ażeby mu dodać odwagi, jak mówił.
Wychodząc z domu około dziewiątej zapytał swego kamerdynera.
— Nie masz ochoty znajdować się na audyencyi?
Julianowi twarz się zmieniła i odrzekł niepewnym głosem:
— Oh! nie, panie baronie, najmniejszej niemam do tego ochoty!
Filip poszedł.
Zaledwie pół godziny minęło od jego wyjścia, kiedy głośne uderzenie dzwonka podrzuciło Juliana na krześle.
Drżąc poszedł drzwi otworzyć i znalazł się wobec Gilberta.
— Pan, panie doktorze! — zawołał blady jak śmierć.
— Muszę z tobą pomówić, odrzekł przybyły.
— Jestem na rozkazy, panie doktorze! Vendame zamknął drzwi.
— Potrzebuję cię jeszcze, rzekł Gilbert.
— Ah! panie... panie... wyjąknął Julian ze łzami, miej pan litość nademną... Ja żałuję... uczyń mi łaskę tak jak przyrzekłeś... pozwól mi, uciec...
Doktór powtórzył jedynie:
— Jeszcze potrzebuję ciebie.
— Rozkazuj więc, odrzekł Vendame, w obłąkaniu zapominając mówić w trzeciej osobie, — będę posłusznym, jestem gotów, lecz nie przedłużaj mąk jakie znoszę...
— Gdzie się udasz, jeżeli cię pozostawię na wolności?
— Do kraju, w którym jak się spodziewam sprawiedliwość nigdy mnie nie dosięgnie... Do Ameryki...
— Masz pieniądze?
— Tyle tylko ile na podróż wystarczy...
— A więc, dam ci dziesięć tysięcy franków, jeżeli literalnie wykonasz moje rozkazy.
— Uczynię wszystko przysięgam. Mów pan, mów....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.