Panna do towarzystwa/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Powróćmy znowu do pałacu na ulicy Garancière.
Honoryusz nie wychodził wcale z rezydencyi ś. p. hrabiego de Vadans od chwili kiedy się dowiedział o aresztowaniu Raula de Challins i o strasznem oskarżeniu wiszącem nad głową młodzieńca.
Okropna ta wiadomość wywołała wstrząśnienie mózgu i spowodowała gwałtowną gorączkę, stary sługa położył się do łóżka bardzo chory, tegoż samego jeszcze wieczora, kiedy odbywało się zdjęcie pieczęci.
Lekarz mieszkający w pobliżu, wezwany natychmiast przez Berthaud, na widok chorego kręcił głową w sposób wcale nie uspakajający, i skonstatował zapalenie mózgu.
— Ho! ho! — rzekł nakoniec — to nie są żarty! może nam się uda wyratować tego poczciwca, ale trzeba będzie użyć bardzo energicznych środków, czy jednak zniesie je w tym wieku, to pytanie? Za nic ręczyć nie mogę.
Środki energiczne i początku żadnego nie wywierały skutku. Gorączka nie zmniejszała się.
Zuzanna i Berthaud kolejno czuwali przy chorym Honoryuszu, przez tydzień przeszło zawieszonym między życiem a śmiercią.
Nakoniec dziesiątego dnia gorączka uspokoiła się, i chory wpadł w stan zupełnej utraty sił.
— Niebezpieczeństwo już minęło — rzekł doktór — ale może powstać na nowo, i stan rekonwalescenta wymaga jak największych starań.
— Tych mu tu niezabraknie — zawołali Berthaud i Zuzanna.
Istotnie na staraniach mu nie zbywało i uwieńczone one zostały jaknajpomyślniejszym skutkiem.
Honoryusz odzyskał panowanie nad sobą. — Mowa mu powróciła a jednocześnie i myśli mózg ogarniać poczęły.
— Jak długo jestem chory? — zapytał Honoryusz słabym głosem.
— Od dziesięciu dni, stary mój towarzyszu.
— Dziesięć dni — powtórzył Honoryusz, a lekki dreszcz przebiegł mu po skórze.
— Tak jest, całe dziesięć dni.
— Czy sąd nie schodził powtórnie do pałacu?
— Nie.
— A pan de Challins czy powrócił?
— Nie mieliśmy o nim żadnej wiadomości.
— To znaczy, że nie przekonano się jeszcze o jego niewinności...
— To prawdopodobne...
— Niestety, zanadto prawdopodobne!..
— Jak się czujesz? — zapytał Berthaud.
— Czuję się bardzo słaby, mówienie męczy mnie.. spać mi się chce... idź spocząć, pewno potrzebujesz tego bardzo.
Berthaud wyszedł.
Honoryusz nie myślał o śnie, lecz począł się zastanawiać.
Wszystko co się stało od pewnego czasu nie wyszło mu z pamięci, — pamiętał najdrobniejsze słowa wymówione przez reprezentantów sprawiedliwości.
— Przyrzekłem doktorowi Gilbertowi zawiadamiać go o wszystkiem co się tu dziać będzie — mówił do siebie — a mimowoli od dziesięciu już dni przyrzeczenia tego nie dotrzymuję... Muszę go uprzedzić o aresztowaniu pana Raula... jest to rzecz wielkiej wagi... ale jakim sposobem? Zaledwie miałbym dość siły poruszyć się na łóżku, a nie mogę i nie powinienem zwierzać się przed nikim.
Przez czas jakiś, chory wysilał całą swoją imaginacyę, aby jakiś sposób wynaleźć. Nagle wychudła tego twarz, jak gdyby okryta pargaminem, rozjaśniła się. Światło zabłysnęło w jego zapadłych oczach.
— Znalazłem... — szepnął.
Powoli, z ogromnym trudem, po wielu długich cierpliwych usiłowaniach, udało mu się przybrać postawę siedzącą, wyciągnął rękę, i chwytając sznurek od dzwonka, pociągnął za niego.
Zuzanna weszła na to wezwanie i zapytała:
— Czego sobie życzysz, panie Honoryuszu?
— Chciałem cię o coś prosić, moja dobra Zuzanno.
— O cóż chodzi, mów pan prędko.
— Przed chwilą pozwoliłem aby Berthaud poszedł spocząć, a teraz chciałbym go widzieć...
— Biegnę żeby go uprzedzić.
Za chwilę potem wszedł Berthaud.
— Cóż to takiego? — zawołał wchodząc, spodziewam się, że nie czujesz się gorzej panie Honoryuszu?
— Nie, mój przyjacielu, czuję się tylko bardzo osłabionym.
— No, to całkiem naturalne. Gorączka i dyeta muszą osłabiać człowieka, nie ma w tem nic niepokojącego, siły powrócą prędko...
— Kto wie?
— Doktór zapewniał.
— Właśnie o doktorze chciałem z tobą pomówić.
— To bardzo dobry człowiek i zdatny, dużo umie! — wyprowadził cię z wielkiego niebezpieczeństwa.
— Niewątpliwie, bardzo mu jestem wdzięczny za jego starania. Oddaję całą sprawiedliwość jego zasługom. — Ale kiedy się jest już starym tak jak ja, ma się czasami pewne myśli, manje, urojenia jeśli chcesz... więc i mnie się zdaje, że pomimo całej nauki, doktór ten nie leczy mnie tak jakby potrzeba ażebym jak najprędzej mógł stanąć na nogach.
— Mylisz się, stary kolego.
— Być może, ale wlazło mi w głowę, może niesłusznie, że powinienem poradzić się innego lekarza.
— A dlaczegóż by nie? — rzekł Berthaud z uległością... Jeżeli to nie pomoże, z pewnością nie zaszkodzi. Pójdę zaraz sprowadzić drugiego doktora, a nawet jeżeli chcesz sprowadzę trzeciego...
— Kiedy tylko jeden jest doktór na świecie, do którego mam zaufanie... Dawny mój znajomy, niezmiernie uczony człowiek.
— Bardzo dobrze... Jakże się nazywa?
— Doktór Gilbert...
— Daj mi jego adres, pobiegnę zaraz...
— Nie mieszka w Paryżu.
— A gdzież mieszka?
— W Morfontaine...
— Znam Morfontaine... śliczna okolica o dwie mile od Chapelle-en-Serval. Ale to trochę za daleko żeby tam iść po niego... Czy chcesz żebym napisał aby do ciebie przyjechał?...
— Napisać... — rzekł chory. — A która teraz godzina?
— Piąta bez kilku minut — odrzekł Berthaud.
— Na list już dziś zapóźno, nie odszedłby, a chciałbym koniecznie jutro zobaczyć doktora Gilberta...
— W takim razie, nic łatwiejszego jak posłać mu depeszę... odbierze ją jeszcze dziś wieczorem.
— To prawda...
— Powiedz czego chcesz, napiszę i pobiegnę do biura telegraficznego.
— Tak, tak, proszę cię o to.
Berthaud wziął arkusz papieru i pióro.
— Jestem gotów... — rzekł — dyktuj...
Honoryusz znużony rozmową, dyktował słabym głosem:
Doktór Gilbert — Morfontaine — Oise.
Chory pragnie widzieć pana, na ulicy Garancière jutro“.
— Muszę uprzedzić cię ojednej rzeczy... — przerwał Berthaud.
— O czem?
— Zuzanna i ja dostaliśmy wezwanie, aby się stawić jutro o pierwszej popołudniu w Pałacu Sprawiedliwości, do sędziego śledczego, prawdopodobnie w sprawie biednego pana Raula... Wyjdziemy z pałacu, o dwunastej nikogo zatem nie będzie aby drzwi otworzyć, jeżeli doktór nadejdzie.
— Coś napisał?
Chory pragnie widzieć pana na ulicy Garancière, jutro...“
— Dodaj te słowa: „Przed południem. Bardzo pilno“.
— Już jest.
— Podpisz teraz depeszę mojem imieniem: „Honoryusz“ i odnieś do biura telegraficznego.
— Biegnę! Aby tylko przyszedł ten doktór Gilbert...
— Przyjdzie, jestem tego pewny.
— Dobrze się zdarza, że tem samem będziesz miał kogoś przy tobie, podczas gdy Zuzanna i ja będziemy w sądzie. Niepokoiło nas tak samego zostawiać cię.
Po tych słowach Berthaud wyszedł i udał się do biura telegraficznego.
Gilbert jak zwykle samotny w swojej willi w Morfontaine, oczekiwał z gorączkową niecierpliwością wypadków, które według niego z dnia na dzień nastąpić powinny, odnośnie do tego co nazywał Tajemnicą Pontarmé, a jeszcze ze stokroć większą niecierpliwością odpowiedzi od swego przyjaciela Mortimera, bankiera w Nowym Yorku. Myśl o córce nie opuszczała go ani na chwilę.
— Nie należało się spuszczać na nikogo, trzeba było jechać samemu do Ameryki — mówił sobie czasami.
Potem zastanawiając się dochodził do przekonania, że podróż nie wpłynęłaby bynajmniej na przyśpieszenie rezultatu, i że obecność jego konieczną jest we Francyi, gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa przyjdzie mu odegrać niedługo czynną rolę.
W chwili kiedy powracamy do Kwadratowego domu, była godzina dziewiąta wieczorem.
Brat ś. p. hrabiego Maksymiliana tylko co wstał od stołu.
Oparty na poręczy krzesła z roztargnieniem głaskał Agrę i Nella których ostro zakończone mordy spoczywały na jego kolanach.
Nagle odgłos dzwonka u drzwi kraty dał się słyszeć.
Oba charty skoczyły i gwałtownie szczekać poczęły.
— Leżeć! — zawołał doktór.
Psy usłuchały w połowie, zamiast zamilczeć zupełnie, głucho tylko warczały.
— Kto to może być tak późno? — zapytał siebie doktór Gilbert.
Czekał.
Po kilku minutach wszedł Wilhelm i na zapytanie:
— Co się stało? Kto dzwonił?
Odpowiedział:
— Człowiek z biura telegraficznego... Przyniósł dla pana doktora dwie depesze... Oto są... Czeka na pokwitowanie.
Gilbert podpisał pokwitowanie, i ręką drżącą ze wzruszenia wziął dwa telegramy.
— Co zawierają te telegramy? Co w nich wyczytam, szczęśliwe, czy też opłakane nowiny?
Potem przysuwając lampę stojącą na stole, przedarł jedną z dwóch kopert i przebiegł ją oczami.
— Honoryusz chory, i wzywa mnie — poszepnął marszcząc brwi. — Bardzo pilne! A zatem ma coś ważnego mi do powiedzenia... Pojadę jutro do Paryża pierwszym pociągiem.
Gilbert odpieczętował drugą kopertę, rzucił na nią okiem i wydał okrzyk radości, i zawołał.
Od Mortimera... Nakoniec!
Czytał:
Lecz bladość śmiertelna twarz jego okrzyła:
Telegram nowojorski zawierał tylko kilka słów:
Honoryna Lefebvre to domu zdrowia, w niebezpieczeństwie życia. Niepodobna wypytywać. Czekam“.

Mortimer“.

Doktór z gniewem zgniótł papier.
— To prawdziwa fatalność — rzekł do siebie głośno. — Ta kobieta, jedyna osoba, która może rzucić jakieś światło na te ciemności które mnie otaczają, w niebezpieczeństwie życia! Ah! powinienem był pojechać! Gdybym tam był przy niej, potrafiłbym przyprowadzić ją do takiego stanu, żeby mogła odpowiadać. Jeżeli umrze zanim odpowie, wszystko stracone! stracone bez ratunku! Nigdy nie dowiem się co się stało z Genowefą!
I ukrywszy twarz w dłoniach płakał, myśląc o swojej córce.
Północ wybiła w chwili kiedy wyrwał się nakoniec z tych bolesnych myśli i rzucił się na łóżko, aby odpocząć cokolwiek.
Sen jednakże nie przybywał na zawołanie.
Na nogach o samym wschodzie słońca, Gilbert wyszedł z psami, aby odetchnąć chłodnem rannem powietrzem i uspokoić wrzącą krew.
Powrócił mniej wzburzony, ubrał się czarno 1 pojechał do Paryża, przybył na ulicę Garancière i przed południem zadzwonił do drzwi pałacu.
Berthaud otworzył, poznał nieznajomego gościa z przed dwóch tygodni i powitał go słowami:
— Jesteś pan doktorem Gilbertem, nieprawdaż?
— Tak jest, odebrałem depeszę od Honoryusza, czy bardzo chory?
— Był bardzo chory, panie... Byliśmy w obawie... lecz niebezpieczeństwo minęło... takie jest przynajmniej zdanie doktora, który go leczył... Czeka na pana z niecierpliwością...
— Proszę mnie do niego zaprowadzić — rzekł mu.
— W tej chwili. Racz pan iść za mną.
Berthaud zaprowadził doktora Gilberta do pokoju chorego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.