Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

W Olchowie trwała sielanka. Denhoff przesiadywał tam tygodniami. Spacery, grzybobrania, wspólne zabawy z narzeczoną wypełniały mu szczelnie dzień za dniem. Razem czytali, tworzyli projekty na przyszłość, często kłócili się.
Ryszard nalegał na prędki ślub, ale pani Zborska stanowczo odmówiła.
— Dorcia jest za młoda i pan również, możecie na siebie czekać długo, o ile wytrwacie.
Denhoff prosił, błagał, ale ani matka, ani córka słuchać o tem nie chciały. Pani Zborska nie ufając zbytnio Denhoffowi, niechciała i dla Dory tak wczesnego małżeństwa. Dorci natomiast rola narzeczonej przypadła do gustu. Gniewał się tylko Denhoff, gdy zaś żadne argumenty nie skutkowały, rzekł kiedyś do pani Zborskiej.
— Dobrze, zwlekajmy do nieskończonności, potem zamiast w poślubną podróż do Egiptu, będziemy z panną Dorą sami w piecu palili, dla ciepła i kartofle piekli.
— Cóż to za koncept?
— Bo zbankrutuję do tej pory.
— Pewno. Jak pan się nie poprawi, jak będzie żył tak jak dotychczas, bez myśli o jutrze, to krach musi nastąpić.
— Co mi tam jutro! Wystarcza mi dzień dzisiejszy. Jutro jeśli będzie złe, to je skrócę; palnę sobie w łeb i finita la comedia.
— A ja? O mnie pan już zapomniał? Czy to jest dowodem miłości — pytała z żalem Dorcia.
— Jeśli pani się wzdraga przed prędkim ślubem, to także nie jest zachwycającym dowodem.
— Będę czekała, może pan się ustatkuje, może zdobędzie odrobinę powagi.
— Niech pani nie ma złudzeń, będę co raz gorszym. Tyle jestem wart, ile mam pieniędzy, po za tem nic.
Denhoff często przestraszał Dorę wygłaszając zdania, drażniące ją niesłychanie. Im się więcej oburzała, tem on kategoryczniej twierdził, że dotąd będzie używał życia dokąd mu wystarczy majątku, bo człowiek bez pieniędzy jest zerem i nie wart kopnięcia. Dora próbowała go przerobić z początku ze słodyczą potem co raz energiczniej tłómaczyła mu swe poglądy na świat i życie, jakkolwiek czasem młodzieńczo naiwne, lecz zawsze szlachetne i czyste.
Ryszard czasem przyznawał jej słuszność, podziwiał ją nawet i wówczas czcił Dorcię, ubóstwiał. Ale innym razem wyśmiewał te ich poważne rozmowy, zwąc je morałami.
Dora nie bardzo wiedziała jak z nim postępować, ale niepokoił ją.
Denhoff nie pamiętał swych rodziców; z domu od opiekunów wyjechał wcześnie na nauki za granicę, gdzie mniej się uczył, a za to hulał klasycznie. Wśród wiru życiowego doznał wielu rozkoszy, smakował różnych wzruszeń, emocji, znał wszelkie nastroje, prócz rodzinnych czułości przy domowem ognisku. Tęsknił do tego uroku przeczuwając go w życiu cichem, zadomowionem, bez zgiełku i wrzawy, w życiu, gdzie może brak jaskrawych ognisk i wyskokowych podniet, ale gdzie jest stały, bardzo jasny i bardzo ciepły, dobry promyk nie gasnący. Ten rodzaj nowy istnienia poznał już w Worczynie, teraz miał go w Olchowie i stał się jakby jego akcjonariuszem. Zatonął w swojskiej, idylicznej metamorfozie swego bytu i wsłuchał się z zachwyceniem w liryczną nutę nowej pieśni...
Poddawał się z lubością jej sielskiej melodji i wówczas czuł, że jest lepszym; Dora była mu nie tylko upragnioną dziewczyną lecz i jego aniołem. Przesiąkał jej słodyczą, czcił jak bóstwo. Nie wytrwał jednak długo w tem zbawiennem dla siebie przeistoczeniu. Nadlatywał doń swawolny powiew z innego świata, czasem ostry i zły, złością demoniczną, czasem upalny, jak samum z pustyń arabskich; duszny wicher żądz, dalekich od wszelkich anielskości. W chwilach takich drażnił zwykle Dorcię i jej matkę, bo dowodził niesłychanie i bluźnierczo o rzeczach powszechnie świętych, szydził, drwił bez litości ze wszystkiego co dla tych kobiet było dogmatami życiowemi. Doprowadzał do łez Dorę i sam, widząc ją płaczącą, trząsł się nerwowo, wybiegał samotnie w pole, wściekły na siebie, ale trwał w takich sprzecznościach, jakby z zamiłowaniem. O, Wodzewie zapomniał... gdy go pani Zborska prosiła by wglądał więcej w interesy majątkowe, Denhoff czuł się dotkniętym. Zapewnił już raz kategorycznie, że sam nie lubił być kontrolowanymi i nikogo, przez wrodzony instynkt delikatności, nie chce kontrolować. Dał przytem do zrozumienia pani Zborskiej, że odczuwa w jej radach troskliwość macierzyńską o przyszły los Dory, ale że los ten bierze wyłącznie na siebie i poradzi sobie doskonale.
— Zresztą może z Dudusią znajdziemy się kiedy pod płotem, to nie jest wyłączone — dodawał w formie domyślnika, niezbyt przykrego.
Ryszard lubił imponować całemu otoczeniu, czasem wolał przesadzać malując się w takich kolorach, że wszystkich gorszył. On właśnie wtedy najlepiej się bawił. Po zaręczynach, gdy już Dorę uważał za swoją, bez zastrzeżeń i nawiasów, stał się arbitralniejszym i obcesowym. Chciał ją nakłonić do siebie jak młodą płonkę, aby posłusznie rosła za jego rostem, by się pochylała w kierunku jego zwrotów. Ale trafił na młodą wprawdzie, lecz dążącą samoistnie do własnych ideałów i słońc — brzózkę. Dorcia nie była bierną, owszem, może aż nazbyt samodzielną indywidualnością. Wiele rzeczy traktowała jeszcze po dziecinnemu, zawsze jednak z horyzontem szerokim, z podkładem szczytnej idei. Wiedziała co jest jasnem, co ciemnem, znała szczery blask słoneczny i złudę sztucznych ogni. Blichtr Denhoffa porwał ją wprawdzie początkowo, lecz prędko postanowiła zbadać wewnętrzną świetność jego istoty. Młoda jej dusza przyjaźni Ryszarda nie umiała dotąd skrystalizować, czasem błyszczał słonecznie, czasem płonął świetną rakietą, lecz chłodną, obcą jakoś, martwą. Gniewał ją, przerażał, nie bawił prawie nigdy, natomiast upajał ją mimowoli, a rzadko cieszył. Te różne uczucia odbiły się na twarzy i w oczach Dory. Nabrała powagi, wyraz jej błękitnych źrenic nie był już tak szczeronaiwnie dziewczęcy, prześwitywała w nich kobieta, myśl osiadła na ładnym czole, czasem tęskna, jakby smętna.
Przestała być również „ukoronowaną“, tak, jakby zdobywszy ów dar uważany poprzednio za królewski, po bliższem zbadaniu go przekonała się, że i tu są skazy wcale widoczne i, że znowu nie jest to klejnot jedyny, bezcenny, niby brylant z korony szacha perskiego. Dorcia nie mogła wysondować, czy Ryszard to perła, czy też tylko muszla po niej, która już wypłynęła na świat szeroki. Różnie myślała kochając go zarazem.
„Cacunio“ i „Dziudzio“ byli jednakże wiecznie z sobą, czasem weseli, niby ptaki wiosenne, czasem chmurni na siebie i zażaleni. „Morały“ powtarzały się często; na darniowej ławeczce, pod splecionym jesionem, na ławce brzozowej pod brzozą płaczącą, w alei orzechowej, w pokoju, w lesie podczas grzybobrania. Zabawy nie ustawały, a jesień szła coraz chłodniejsza, w uścisku coraz mniej barwna, brzydka, ponura.
Denhoff wyjechał nareszcie z Olchowa, zatrzymał się w Warszawie, pokupował i wysłał prezenty dla narzeczonej, razem z nowym ładunkiem kwiatów. Do Wodzewa kupił pyszne zaprzęgi zimowe, siatki na konie, liberje futrzane, dla siebie bajeczne futra do gabinetu, skóry z białych niedźwiedzi, wilczury i lisiury do sań. W sklepie kuśnierskim myślano, że to po dróżnik udający się do bieguna północnego.
Denhoff zobaczył na afiszu teatralnym, że ma być wystawioną: opera „Tosca“ z udziałem pani Korolewicz-Waydowej.
— To ulubiona opera i artystka Wrońskiego, trzeba mu zrobić przyjemność.
Zatelegrafował do Wodzewa. Wieczorem byli z Wrońskim w Wielkim teatrze, w loży i rzucali kwiaty na scenę.
Na drugi dzień Ryszard zapragnął jeździć w tatersalu na swej Jenie. Znowu telegram do Wodzewa. Stangret przyjechał z Jeną i Denhoff z Wrońskim zapalili się do zabaw konnych, w licznych gronach pań i strojnych mężczyzn. Urządzano konne kontredanse, różne figury, turnieje. Ryszard postanowił, aby Dora towarzyszyła mu w tych zabawach, chciał do niej napisać prosząc o przyjazd.
Lecz sprytny Wroński odradził.
— Panna Dora konno nie jeździ, zresztą tu by niechciała i lepiej nawet nie proponować.
Denhoff uznał słuszność tych uwag; listu do Dorci nie wysłał. Po pewnym czasie chciałby żeby i Wroński przestał mu asystować; trochę już denerwował „Panicza“ ten kosztowny rządca. Ale Wrońskiemu było rozkosznie na zabawach w tatersalu przy bilardzie, w lożach teatralnych, na kolacjach w Brystolu, gdzie podawano wykwintne potrawy, szampan, a często gęsto i inne trafiały się gratki, nie mniej szampańskie.
Równie dobrze jak panom w Warszawie, działo się i służbie wodzewskiej. We dworze i na folwarku zapanowały wesolutkie bezkrólewia. Każdy robił co chciał i jak mu było dogodniej. Każdy myślał o tem, żeby wykorzystać chwilę najmożliwiej. Nic zaś nie stawało na przeszkodzie tym altruistyczno-życzliwym względem swego pana zamiarom. Denhoff w Warszawie uchodził za bogacza, Wodzewo zaś topniało powoli, lecz widocznie, jak sopel lodowy w zbyt ciepłej temperaturze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.