Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

W Worczynie, w Wodzewie, w Zapędach u Korzyckich, w Woli-Wierzchlejskiej u Brewiczów i w Poławicach, krzątano się pośpiesznie z powodu rychłego przyjazdu biskupa. W Okorowie, gdzie nowy kościół miał być konsekrowany, ruch okoliczny zdwojono. Stawiano tam bramy tryumfalne, mnóstwo ludzi równało drogi, dziewczęta plotły wieńce. Od niepamiętnych lat okolica i lud nie mieli wizyty pasterskiej. Więc też gdy horyzont rozjaśnił się nieco, dając społeczeństwu trochę ciepłych promieni nadziei, stolica dyecezji zapowiedziała ingres biskupa. Oczekiwano go z zapałem. Lud przygotowywał się do mających nastąpić uroczystości z wiarą i pobożnością. Proboszcz, ksiądz Janusz, z pomocą obywateli pragnął uczcić te chwile najuroczyściej. Blizko plebanji budowano wielką altanę z drzewa, gdzie miał się odbyć obiad galowy. Altana ta była powodem ciągłych rozpraw. Denhoff drwił z niej bez litości, mówiąc, że to raczej ogromna stajnia dla koni banderzystów, lecz nie jadalna sala. Wyrażał nawet obawę, że może zajść niemiła omyłka, czem doprowadzał do rozpaczy księdza Janusza.
— Cóż teraz robić? — pytał strapiony proboszcz.
Ale Paszowski pocieszał go.
— Et głupstwo panie! Aby nam księżulek dał dobry obiad, to o resztę furda! Kilimków, samodziałów natkamy na ściany i zaraz będzie — zakopiański styl.
— Niechby taki styl zobaczył pierwszy lepszy gazda z Zakopanego, toby się spytał: „Cóze to za buda? Hej!“ po odpowiedzi zaś proboszcza zawyłby nieborak z żalu i z grozy, że ich tak sparodjowano.
Altana jednak musiała już pozostać. Przystrojono ją w wieńce i rzeczywiście barwne tkaniny miejscowych wyrobów, rzucone na ściany i na podłogę, przy malowniczych grupkach kwiatów wazonowych i chorągiewek zewnątrz i w środku czyniły budynek dość miłym dla oka.
Głównie z Worczyna i z Zapędów przywożono do księdza pościel, dywany, bieliznę stołową, świeczniki. Stary Paszowski przywiózł wytarty gobelin, tak spłowiały, że kolor był nieokreślony. Ale gobelin pochodził z czasów saskich i przechowywał się w Tylemego jako pamiątka rodzinna.
Na plebanji szyto chorągiewki dla banderji, szarfy i kokardy z niebieskiego kretonu. Praktykant Tulickiej, Konstanty Leśniewski, miał być dowódcą banderji okorowskiej. W niedzielę przed uroczystym wtorkiem, całe obywatelstwo było w kościele, jeszcze w starym, ginącym prawie wobec ogromu nowych murów.
Żałowano go powszechnie.
Siwi gospodarze wiejscy, obchodząc drewniane ściany kościoła, kiwali głowami. Tu ich chrzczono i komunikowano, tu wszyscy brali śluby, więc ze smutkiem żegnano staruszka. I ci sami, którzy agitowali gorliwie za nową świątynią, teraz mówili pomiędzy.sobą.
— Mógłby ta jeszcze stać, ludzie kochanej, i nas by przeżył.
— Juści, ale dla chwały Bożej tamten lepszy, bo więcej ludu pomieści.
Po sumie towarzystwo z Worczyna, wspólnie z sąsiedztwem zaszło do plebanji. Ksiądz oznajmił nieprzewidzianą wiadomość o zatrzymaniu biskupa, gdzieś przy drodze. Szeptano sobie pocichu, że zbyt owacyjne przyjęcia raziły władzę, że wezwano sekretarza ekscelencji dla tłómaczenia się. Niewyraźna wieść szła gnębiąc umysły. Ingres odłożył biskup do następnego tygodnia, ale już niepewność nurtowała serca budząc niepokój. Wśród ludu również zaczęły się szepty, rosły obawy, by promień nadziei nie zgasł zbyt wcześnie.
Niektórzy spoglądali nieufnie na butną młodzież, mającą eskortować karetę biskupią. Może i to nie potrzebne? Tylko pan Wojciech Paszowski wołał z brawurą.
— Drwię sobie, panie mój z tych obaw. Cóż to nie możemy witać pasterza, my pokorne owieczki? Toć kościół to nie buda, żeby nie był konsekrowany, do wszystkich aniołów niebieskich i ziemskich! Nie dziś to jutro, ale ingres będzie. Nie martwić panowie bracia. Uszy do góry!
Zaczął dowcipkować po swojemu chcąc posępne towarzystwo rozweselić, lecz mu się nie udało. Jakiś zmrok osiadł na duszach i zmącił je.
Stary par nie ustąpił, wszedł w grono młodych! i tam obudził życie wspierany przez Syna Teosia. Młodzieniec ten przyczynił się najwięcej do ogólnej wesołości, samą swą postacią i (naiwnym) szczebiotem dziecka pod wąsem. Wymuskany i gładki jak obrany migdał, rozkładał ręce szeroko i robiąc niemi pionowe ruchy mówił.
— Jus ja prlosę nie marltwić się, bo to i na humor źle wpływa, biskup przyjedzie, to grlunt a kiedy — to mniejsa!
Panny wybuchnęły śmiechem, chciały jak zawsze bawić się kosztem Teosia lecz poskromione zgorszonym wzrokiem starego Turskiego umilkły. Chwila do żartów nie była właściwa, chwila była nawet poważna.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.