Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
Wdzięczność jest przymiotem Saint-Luca.

Nazajutrz tego wieczora, kiedy pan de Monsoreau tak smutną miał minę, że aż mu książę Andegaweński iść spać pozwolił, wstał on bardzo rano i zszedł na pałacowy dziedziniec.
Postanowił przywołać masztalerza, z którym, już wczoraj rozmawiał i o ile się da, wywiedzie o nawyknieniach Rolanda.
Powiodło mu się; wszedł pod obszerną szopę, gdzie czterdzieści pysznych koni posilało się smacznym Andegaweńskim owsem.
Pierwsze jogo spojrzenie padło na Rolanda, który stał na swojem miejscu.
Drugie spojrzenie padło na masztalerza.
Poznał go po skrzyżowanych rękach i po baczności, z jaką patrzył na karmiące się konie.
— Przyjacielu — rzekł hrabia — czy konie księcia są przyzwyczajone same wracać do domu?...
— Bynajmniej, panie hrabio, lecz o którym to koniu chcesz mówić?
— O Rolandzie.
— Prawda; on sam wczoraj powrócił; ale to koń bardzo zmyślny.
— Uważałem, czy mu się to często przytrafia?...
— Bynajmniej; zwyczajnie jeździ na nim książę Andegaweński, który jest wybornym jeźdźcom i którego zrzucić nie łatwo.
— I mnie, mój przyjacielu — rzekł hrabia nieco urażony, posądzeniem, że jeździć nie umie — i mnie Roland nie zrzucił, bo nie ubliżając księciu i ja nie źle jeżdżę. O! nie zrzucił mnie; przywiązałem go tylko do drzewa, a sam udałem się do pewnego domu. Skoro powróciłem, konia nie było, i sądziłem, że go kto albo ukradł, albo zrobił mi figla; otóż dlatego się pytałem, czy ma zwyczaj sam powracać do stajni.
— Wrócił sam, jak to marszałek panu hrabiemu powiedzieć miał honor.
— To szczególniejsza! — rzekł Monsoreau.
Zamyślił się nieco, a potem mówił:
— Czy książę często jeździ na tym koniu?
— Nim przyszły inne, prawie codziennie na nim jeździł.
— A wczoraj, czy książę późno powrócił?
— Na godzinę może przed panem.
— Na jakim jeździł koniu? czy czasem nie na skarogniadym, z białemi pęcinami i gwiazdką na czole?
— Nie, panie; wczoraj książę jeździł na Izolinie, oto na tej...
— A w orszaku księcia, czy nie było kogo, któryby jeździł na opranym przezemnie koniu?
— Nie znam podobnego konia.
— Dobrze — rzekł Monsoreau miarkując swoję niecierpliwość.
— Dziękuję, osiodłaj mi Rolanda.
— Pan hrabia żąda Rolanda?
— Tak jest; może książę niepozwolił go używać?
— I owszem, koniuszy księcia polecił mieć wszystkie konie na pana hrabiego rozkazy.
Trudno się było gniewać na tak uprzejmego księcia.
Pan de Monsoreau dał znak masztalerzowi, aby mu osiodłał Rolanda.
Co zrobiwszy masztalerz, założył trenzlę i przyprowadził konia hrabiemu.
— Słuchaj — rzekł hrabia — i odpowiadaj na to o co cię będę pytał.
— Dobrze.
— Wiele bierzesz na rok?
— Dwadzieścia talarów.
— A czy chcesz zarobić dziesięć razy tyle?
— O! Boże; lecz jakim zarobię sposobem?
— Dowiedz mi się, kto jeździł wczoraj na skarogniadym koniu z białemi pęcinami i gwiazdką na czole.
— To bardzo trudno; tylu panów przyjeżdża do księcia.
— Prawda; ale dwieście talarów warte są pracy.
— Ja też nie uchylam się od tego.
— Dobrze; twoja chęć mi się podoba. Otóż masz zadatku dziesięć, abyś nie myślał, że praca będzie daremną.
— Dziękuję.
— Powiedz księciu, że pojechałem na przejrzenie lasów do polowania.
Zaledwie hrabia skończył te wyrazy, gdy tentent ostrzegł go, że ktoś przybywa.
Odwrócił się.
— To pan de Bussy! — rzekł.
— Dzień dobry, panie de Monsoreau; ty w Angers! jakiż cud?
— A ty panie?... mówiono, żeś chory!
— Byłem — odpowiedział Bussy — nawet mój lekarz zaleca mi dotąd spoczynek. A! pan pojedziesz na Rolandzie, jest to koń, którego sprzedałem księciu i z którego tak jest zadowolony, że co dzień na nim jeździ.
Monsoreau zbladł.
— Tak, rozumiem — rzekł — to jest wyborny koń.
— I pan go na pierwszy rzut oka poznałeś?
— Nie od dzisiaj go znam — odparł hrabia wczoraj na nim jeździłem.
— I dzisiaj masz pan jeszcze ochotę?
— Tak panie hrabio’.
— Za pozwoleniem — rzekł Bussy — miałeś pan przygotować nam polowanie?
— Książę żąda polować na jelenia.
— A mówią, że ich dosyć w tej okolicy.
— Bardzo wiele...
— W którą udasz się pan stronę?
— Ku Meridor.
— Ku Meridor — powtórzył Bussy blednąc pomimowoli.
— Czy pan chcesz mi towarzyszyć? — zapytał Monsoreau.
— Bardzo dziękuję, muszę się położyć, bo mię znowu napada gorączka.
— A to co!... — zawołał głos donośny — pan Bussy wychodzi bez mojego pozwolenia.
— Baudouin — rzekł Bussy — byłem pewny, że mię wyłajesz. Żegnam cię hrabio. A pamiętaj o Rolandzie.
— Bądź spokojny.
Bussy oddalił się, a Monsoreau wskoczył na siodło.
— Co panu jest? — zapytał Baudouin — sądziłem żeś chory, tak blady byłeś.
— Czy wiesz gdzie on jedzie? — zapytał Bussy.
— Nie.
— Do Meridor.
— Czy myślałeś, że minie swój dom?
— Ale co to będzie po wczorajszym wypadku?
— Pani de Monsoreau zaprzeczy.
— Ależ on widział...
— Powiedz mu, że miał mgłę na oczach.
— Dyana nie będzie miała odwagi...
— O! panie Bussy, powinieneś lepiej znać kobiety.
— Remy, mnie bardzo źle.
— Wierzę temu; lecz wracaj pan do siebie bo właśnie przepisałem ci...
— Co takiego?
— Udko pulardy, kawałek szynki i ciasto z rakami.
— Nie mam apetytu.
— Dla tego właśnie, jeść każę.
— Remy! mam przeczucie, że ten gbur zrobi w Meridor awanturę. Powinienem był z nim jechać, skoro mnie zapraszał.
— A to po co?
— Abym Dyanie odwagi dodał.
— Ona sama ją znajdzie, mówiłem i jeszcze raz powtarzam, że nie dobrze, aby pana chodzącym widziano. Dla czego pan bez mojego pozwolenia wyszedłeś?
— Byłem bardzo niespokojny; nie mogłem usiedzieć.
Remy wzniósł ramiona do góry, odprowadził Bussego, zamknął drzwi i posadził go przy stole; w tym czasie, Monsoreau przejeżdża przez bramę miasta.
Hrabia miał swoje w tem przyczyny, że kazał okulbaczyć Rolanda, chciał bowiem przekonać się, czy zwierzę z przyzwyczajenia, czy wypadkiem powiodło go do muru parkowego.
Wyjeżdżając, zarzucił też cugle koniowi na grzywę.
Roland nie zawiódł oczekiwania.
Wyszedłszy z bramy miasta, zwrócił się na lewo, później na prawo, a pan de Monsoreau nie sprzeciwiał się wcale.
Obadwa puścili się ścieżką, a następnie, gajem.
Ponieważ wczoraj, Roland w miarę z bliźnia się de Meridor, powiększał kłusa, a w końca, szedł galopem, w czterdzieści minut Monsoreau był pod murem, w tem samem miejscu co wczoraj.
Tylko że wszystko było milczącem i żadnego wierzchowca nie było widać.
Pan de Monsoreau zsiadł z konia; lecz tym razem, aby nie narażać się na powracanie pieszo, wziął cugle do ręki i zaczął przez mur przełazić.
Za murem, wszystko było spokojne.
Długie aleje ciągnęły się bez końca, a sarenki pasące się na murawach, ożywiały samotność.
Hrabia sądził, że daremnie byłoby czatować na osuby wczoraj widziano, które dziś ostrożniejsze, mogły inne obrać miejsce.
Wsiadł więc na konia i ubitą, ciężką, w kwadrans przybył do kraty zamkowej.
Baron zajęty był wprawianiem psów do pula, podczas tego hrabia przebywał most zwodzony.
Spostrzegłszy zięcia, poszedł naprzeciw niego.
Dyana siedząc pod ogromnym modrzewiem czytała poezye Marota.
Gertruda haftowała przy niej.
Hrabia powitawszy barona, spostrzegł dwie kobiety.
Zsiadł z konia i zbliżył się do nich.
Dyana powstała i grzecznym ukłonem powitała hrabiego.
— Jaka spokojność, albo raczej jaka obłuda! — mówił do siebie hrabia — jakżebym pragnął zakłócić tę spokojną wodę!
Skoro zjawił się lokaj, brama oddał mu cugle i podszedł do Dyany mówiąc:
— Pani, racz mi pozwolić chwilę rozmowy z sobą.
— Najchętniej — odpowiedziała Dyana.
— Czy zaszczycisz swoją obecnością nasz zamek? — zapytał stary baron.
— Tak, panie; przynajmniej do jutra.
Baron oddalił się, aby pod jego okiem przygotowano mieszkanie dla[zięcia.
Monsoreau wskazał Dyanie krzesło, które przed chwilą zajmowała a sam usiadł na miejscu Gertrudy.
— Pani — rzekł — kto wczoraj był z tobą w parku?
Dyana rzuciła szybkie spojrzenie na męża.
— O której godzinie? — rzekła głosem wolnym od wszelkiego wzruszenia.
— O szóstej.
— Z której strony?
— Od strony szpaleru.
— To musiał być kto inny.
— To ty pani, stanowczo — rzekł Monsoreau.
— Zkąd pan wiesz o tem?
Monsoreau nie zdołał znaleźć wyrazu na odpowiedź; wkrótce gniew zastąpił pomieszanie.
— Powiedz mi nazwisko tego mężczyzny.
— Jakiego mężczyzny?
— Który się z tobą przechadzał.
— Nie mogę powiedzieć, bo nie ja się przechadzałam...
— Powtarzam, że ty — odrzekł Monsoreau tupiąc nogą.
— Mylisz się pan — zimno odpowiedziała Dyana.
— Jak śmiesz zaprzeczać, kiedy ja sam widziałem!
— Ty, panie?
— Ja sam. Jak możesz przeczyć, kiedy wiem, że żadnej kobiety nie ma w Meridor?
— Pan jesteś w błędzie, Joanna do Brisac tu bawi.
— Pani de Saint-Luc?
— Tak, pani de Saint-Luc, moja przyjaciółka.
— I pan de Saint-Luc?
— Nie opuszcza żony, jak pan wiesz o tem, ich małżeństwo jest związkiem miłości.
— Ale to nie był pan de Saint-Luc i jego żona, to byłaś ty, bo cię poznałem i jakiś mężczyzna, którego nie znam, ale znać będę, przysiegam ci...
— Upierasz się pan, że to ja byłam?
— Poznałem ciebie po głosie.
— Gdybyś pan mówił rozsądniej, chętniebym cię słuchała; lecz teraz najlepiej uczynię gdy się oddalę.
— Nie pani — odrzekł pan de Monsoreau chwytając Dyanę za rękę — pozostaniesz.
— Panie, oto pan de Saint-Luc; sądzę, że chociaż przy nim się powstrzymasz.
W rzeczy samej, Saint-Luc i jego żona ukazali się w końcu alei, przywołani odgłosem dzwonka, wzywającego na obiad.
Oboje poznali hrabiego i pragnąc Dyanę uwolnić z kłopotu, zbliżyli się; pani de Saint-Luc powitała ukłonem pana de Monsoreau, Saint-Luc podał mu rękę.
Powiedzieli sobie mnóstwo grzeczności, a następnie, wziąwszy rękę Dyany, Saint-Luc dał do zrozumienia hrabiemu, aby podał ramię jego żonie.
Poszli do domu.
W zamku Meridor jadano o dziewiątej, był to zwyczaj z czasów Ludwika XII-go, którego ściśle baron przestrzegał.
Monsoreau przy stole siedział pomiędzy Saint-Lucem a Joanną.
Dyana umieściła się pomiędzy baronem a swoją przyjaciółką.
Rozmowa była ogólną a toczyła się głównie o przybyciu brata królewskiego do Angers i o ruchu, jaki to przybycie sprawiło.
Monsoreau chętniejby mówił o innych przedmiotach, ale biesiadnicy umieli się utrzymać w swej roli.
Wreszcie, Saint-Luc wpadłszy w wyborny humor, żartował dowcipnie, a tym sposobem Dyana mogła milczeć swobodnie.
— Jaki ten Saint-Luc gaduła — mówił hrabia do siebie — doskonale!.. od niego napewno tym, albo owym sposobem, wszystkiego się dowiem.
Pan de Monsoreau nie znał Saint-Luca; pan Saint-Luc był ostrożnym i przebiegłym, a przenikając zamiary hrabiego, dawał znaki Dyanie, które znaczyły:
— Bądź pani spokojną, mam pewien zamiar.
W przyszłym rozdziale dowiemy się o zamiarze Saint-Luca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.