Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludu, gdy ucichł wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w ozdobnym pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody na prost Luwru, przez znakomitą familię Montmorencych, połączonych z rodziną królewską na równi żyjącą z książęcemi domami.
Ucztą tą, następującą po zabawach ludu, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d’Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, jednego z jego ulubieńców, z Joanną de Cosse-Brissac, córką marszałka Francy i tegoż samego nazwiska.
Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzy posępna, niestosowną do okoliczności.
Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.
Postać jego surowa zimnym przejęła dreszczem obecnych, mianowicie zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.
Przecież ponura postać królewska w pośród radosnej uczty nikogo nie zadziwiała, albowiem jej przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.
Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.
Wtedy Sąint-Luc, przeciągłe rzuciwszy spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:
— Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz przyjąć zabawę muzyczną, jaką na. dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.
Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:
— Dobrze, będę, chociaż mało zasługujesz na nasze względy.
W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani do Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.
— Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.
— A czy przeminie? — zapytała Joanna.
— Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc.
Panna de Brissac nie była jeszcze o tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.
Właśnie czekano Henryka III-go w pałacu Montmorency, w chwil1, gdy zaczynamy obecną historyę.
Jedenasta już wybiła, a król nic przybył.
Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d’Alençon, który został księciem Andegaweńskim, przy wstąpieniu na tron Henryka III-go; lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.
Król i królowa Nawarry, schronieni w Bearn widoczną tworzyli opozycyę, stojąc na czele hugonotów.
I książę Andegaweński należał do opozycyi, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając tych, których nie uleczył przykład La Molaa Coconnasa.
Dworzanie jego żyli w nieporozumieniu z dworzanami króla, co po dwa, albo trzy razy na miesiąc sprowadzało krwawe spotkania, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.
Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.
Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego dlań, albo raczej dla siebie tyle pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.
Saint-Luc niespokojny, że nikt z familii królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia nie pomału tem udręczonego.
Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on, że jego córka łaski, a nie gniew króla zaślubi.
Saint-Luc starał się natchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.
— O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu, ale jesteś zgubiony.
— Król niechętny, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.
— Bynajmniej — odrzekł pan de Saint-Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę zaś Andegaweński dla tego, że damy, w której szalenie się kocha, zapomniałem zaprosić.
— Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dla tego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet owego łami-góry de Bussy.
— Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dla czegóż dom mój, cały poświęcony panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?
I stary dworak z boleścią wzniósł w górę ręce.
Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokojenia marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.
Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec badała w duszy, czem jej mąż naraził się królowi.
Saint-Luc wiedział przyczynę i dla tego najmniej ze wszystkich był spokojnym.
Nagle, drzwiami, któremi się wchodziło do sali doniesiono o przybyciu króla.
— A!... — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.
— A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że dlatego przyjechał, aby mi figla wyplatać.
Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył na przeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.
W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, drugiemi wszedł drzwiami.
Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak bałwan, który się rozbija o tamę kamienną — i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.
Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się ciała:
— Co to ma znaczyć, panowie?... — zawołał.
Przeciągły śmiech był odpowiedzią całą.
Król z natury niecierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc się zbliżył, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i damom daje rękę do ucałowania.
Henryk zaczął się śmiać.
Chicot na dworze ostatniego z Walezyuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.
Chicot nie był zwyczajnym błaznom.
Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.
— A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybiera rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.
— Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.
— Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja propanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonie a ty się zabaw.
Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.
— Masz słuszność, będę tańcował.
— Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wybornym humorze.
I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.
Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.
Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczystą, co wszystko przyjemną czyniło z niej istotę.
— Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.
— Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu, bo wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.
— Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...
— Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wołałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam coś przykrego gotuje. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas przybywa, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.
— Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...
— A!... — odrzekł Saint-Lue z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.
I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z całą śmieszną nadętością odgrywającego rolę króla.
Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańcował, mimo tego, z oczów nie spuszczał pana de Saint-Luc.
Już to przywoływał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, które śmieszne lub nie, wykrzywiało usta nowożeńca.
Już to ze swego pudełka dawał mu cukierki, które Saint-Luc wybornemi znajdował.
Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której król był obecny, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.
Nagle, hałas mocny dał się słyszeć w pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.
— A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint-Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.
— Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.
Saint-Luc oddalił się, W rzeczy samej, słychać było Chicota. który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.
— Wszak wydałem rozkazy.... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.
I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.
— Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.
Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.
Za nimi szedł młody człowiek, piękny | poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wargą dolną obwisłą.
Strój jego był z czarnego aksamitu i skromnie odbijał od ubioru paziów.
„Bussy, mówiono, Bussy d’Amboise.”
Wszyscy biegli na przeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.
Maugiron, Schomberg i Quelus stanęli przy królu, jakby go bronić mieli.
— Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do obecności niespodziewanego Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.
— Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą bywa sługa sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służących.
— Powiedz raczej — mówił Schomberg — Saint-Luc z ulubieńców króla jest najmłodszym, ale dlatego walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?
— Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.
— Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.
— Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?
Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.
— Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zawisłym, jak tylko sam od siebie.
Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.
— Mimo tego — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.
— A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.
Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.
Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.
— Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie mieszajcie zabawy.
Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.
— Tak — rzecze — nie mieszajcie panowie zabawy.
I pomusnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.
— Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.
— Dlaczego? — zapytał Maugiron.
— Bo Saint-Luc go broni.
— Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?
— Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!...
Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.
— Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.
Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:
— Ja, tu... Bussy, Bussy d’Amboise, Ludwiku Clermontski, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie.
— Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.
Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:
— Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?
I w pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.
Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że naprawdę bierze dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.
— A! przebacz Najjaśniejszy parne — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.
— Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?
— Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał s:ę mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...
— Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mó wił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco rozerwany.
— Przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.
Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.
— Jakto — zapytał Bussy — który pojmował, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie jaśniej wyrazić sio, bo jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.
— Jakto!... w lamie złotej te dzieciaki — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla: skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, sądzę stosownem, aby książęta ubierali się skromnie.
I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, uśmiech wzgardliwy, którym go uraczyli przed chwilą.
Henryk spojrzał po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.
Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nie raz byłoby co do czynienia, dotknął rękojeści szpady.
— To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, przybrawszy rolę króla, odpowiadał za Henryka.
I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.
Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna z drugiej szydziła.
Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bossy, stanęło około niego.
Był to Karol Balzac d’Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.
Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.
Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które jego dom za pole bitwy sobie obrały.
Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:
— W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...
— Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.
— Quelus, Quelus — prosił Saint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który jest na czatach, choć nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba. Nie posadzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...
— Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francyi? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.
— Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...
— A na co się żeniłeś, wiedząc jak król w przyjaźni jest zazdrosny.
— Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d’Alençon.
Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.
Po nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch na przyjęcie w zamian niegrzeczności.
Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.
Jedni lękali się króla, drudzy Buss’ego.
Ostatni widząc, że się Saint-Luc zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:
— Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan widzę szukasz?
— Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint-Luc najuprzejmiej.
— Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.
Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.
Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.
Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.
— A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.
Maugiron wybiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie zdoławszy zostać dłużej z Bussym, przyszedł do króla i przywiódł pana de Maugiron.
— Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.
— Ja, Najjaśniejszy panie?
— Tak, ty.
— Powiedziałem mu dobry wieczór.
— Tylko? — przebąknął król.
Saint-Luc spostrzegł się, że niedorzeczność popełnił.
— Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.
— Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność!
— Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.
— O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem.
— To niezawodna, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...
Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.
— Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec....
— Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.
— Hum! — mruknął król — dyabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi? to byłoby dla nas dogodniej.
I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.
— Bo szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy mojej ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.
— A! — z uśmiechem pomruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy....
— Jeżeli podobne będzie stroił żarciki, ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie — odezwał się Maugiron.
— Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym.
Tym razem trudne się było omylić, Queius dał znak panom d’O i d’Epernon.
— Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.
Saint-Luc wołał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.
Tym czasem Quelus, czterech przyjaciół odprowadził do okna.
— I cóż? — zapytał d’Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.
— Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.
— Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?
— Na dzika.
— Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?
— Co mię to obchodzi! ja idę.
— Sam?
— Bynajmniej, z Maugironem i Schombergem. Będziemy polowali dla króla.
— Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.
— Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.
— Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.
— A! pojmuję — mówił de Epernon.
— O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d’O.
— A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.
— Więc patrzę.
— Czy nie ma tu nikogo, ktoby ci się urągał?
— Zdaje mi się, że Bussy.
— A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...
— Sądzicie, że król.... — mówił d’O.
— Żąda tego — odparł Quelus.
— A więc dobrze, polowanie! ale jak?
— Na upatrzonego.
Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.
— Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekł — cóż to za grupa?.. jak to czule! rzekłbyś że to Euryales i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzież Polux?
— Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.
— Cóż oni tam robią? — zapytał Bussy patrząc dumnie.
— Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.
— Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.
— Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.
— Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.
— A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?
— Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.
— Nie może, ale pewnie tej nocy — dodał Maugiron.
— Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.
— Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.
— Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Bussy.
— Bynajmniej, polujemy na dzika.
— Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.
— Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.
— Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.
— Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia de Alençon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.
— A dzisiaj? — zapytał Quelus.
— Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.
— A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d’Epernon.
— Tak — potwierdził Bussy.
— I czeka cię na przedmieściu św. Anto niego? — zapytał d’O.
— Tam niezawodnie, panie Quelus, będę cię prosił o radę...
— Chętnie, chociaż nie jestem adwokatem, udzielę dobrej, mianowicie przyjaciołom...
— Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odlegle. Którędy radzisz się udać?
— Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pré-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieście św. Antoniego. — Przy końcu przedmieścia św. Antoniego, jeżeli bez wypadku przebędziesz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś..
— Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Prés-aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.
I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł mówiąc:
— Mój Antraguet, nie ma z niemi co robić, pójdźmy.
Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.
Ulubieńcy Króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.
Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, był przez nią zatrzymany.
— A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.
— O sonecie? — zapytał Bussy.
— Tak, na cześć królowej.
— Racz mi go powtórzyć.
— Chętnie — rzekł Bussy podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.
Tymczasem. Saint-Luc z cicha podszedł szy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.
— Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu pałacu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.
— Czy mamy wziąć służących? — zapytał d’Epernon.
— Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu radę. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.
— Więc sześciu wyjdziemy razem? — zapytał Maugiron.
— Pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.
— A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.
— Zapewne — zabrał głos d’Q — nie można go oddzielać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.
— Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że wartą jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.
— Jakto, król?
— Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego zrozumieć Saint-Luc nie zdołał.
— Czegóz chcesz? — rzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą, nie tak bardzo nam jesteś potrzebny...
Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.
— Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.
I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, koło muru, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.
— Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz mieć udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.
— Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.
— Mnie?
— I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja parę słów muszę z panem Bussy pomówić.
Joanna spiesznie odeszła.
— Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?.. — zapytał Bussy
— Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Bożę, abyś się lękał, jednakże rozważ...
W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.
— Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.
— Jestem na twoje usługi. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.
Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż no łokcie, a trzeci maskę aksamitną.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem gotów na twoje rozkazy.
— Dobrze, dobrze — mówił Henryk.
— Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają do Luwru wracać. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz. Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej/ konia dla pana Saint-Luc, albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.
Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej, chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.
— Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Walezyuszem. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.
Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.
Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.
Joanna, pozostawszy tylko ze służącemi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała być samą i niecierpliwie czekała męża.
Pan de Brissac posiał sześciu służących aby powracającemu zięciowi towarzyszyli, Po dwugodzinnem czekaniu, służący powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.
Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która niespokojna o męża, oświadczyła, że usnąć nie będzie mogła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.