Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
JAK BRAT GORENFLOT WMÓWIŁ W SIEBIE,
ŻE JEST LUNATYKIEM I JAK TĘ SŁABOŚĆ
OPŁAKIWAŁ.

Do dnia, w którym na biednego mnicha spadło nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładne. Wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał odetchnąć świeżem powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież polecał siebie Bogu i kuchni klasztornej i obszedłszy część miasta, wstępował pod „Róg obfitości“ gdzie jałmużnę dawano mu w naturze. Tam powetował sobie skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Do najľepszych przyjaciół zaliczał Chicota, z którym nieraz zjadł dobrą wieczerzę.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień, to znowu minął miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, procesji, podróży, a często fantastycznych wycieczek trefnisia.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni. Nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta:
„Szukaj a znajdziesz“.
Gorenflot czuł się strudzonym jeszcze przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą rzeczą było, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie mu nieznanego, ale strasznego, według słów przeora.
Nie był na tyle sprytnym, aby zmienić swą postać przebraniem się; postanowił więc puścić się przebojem; przeszedł przez bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby łucznicy, albo szwajcarzy nie zwrócili na niego uwagi.
Skoro dostał się na otwarte pole, zielone pierwszą wiosenną trawką, kiedy promienne słońce wzniosło się nad nim, a cisza i spokój otoczyły go wokoło, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Wydychał zaś tem żałośniej, że dochodziła dziewiąta rano, o której zwykle jadano w klasztorze.
Pierwszym pomysłem było, aby wrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet przyjmie karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Gdy odrzucił tę myśl, przyszła mu nowa, bardziej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości“ poszukać tam Chicota, a znalazłszy go, przedłożył mu okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela stałej pensji.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą rozważał gruntownie.
Nakoniec zajęła go nowa, a śmiała idea; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Nesle i zacznie kwestować na swój rachunek.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; miał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan kwestarza zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się łucznikom i władzom duchownym.
Prócz tego groziło nowe niebezpieczeństwo kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie niebardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle ujrzał jeźdźca, zbliżającego się od bramy Bordelle.
Mężczyzna zsiadł z konia przed domem odległym o jakie pięćset kroków, zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo pozazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni, znowu zniknął przed oczyma mnicha.
W tej chwili, i jeździec ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Goreflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, usłyszał bowiem tętent koni od bramy miejskiej. Trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która niezasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak przejechał, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot. — Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu skierował się ku domowi; zbliżając się przypominał sobie rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających. Pomyślał:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach stracił odwagę i podrapał się nie w nos ale za uchem.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął. Dobra myśl — i dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dlatego jałmużną opatrzy. Jeśli spotkam uczonego, zapytam, czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co uczony przykaże. Tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem śniadanie.
W pięć minut drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz“ i pięć „Zdrowaś“ mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął mnich.
— Do djabła! gdzie idziesz, — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Tam gdzie stanę. Ale ty skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, budzisz we mnie podejrzenie.
— Jakie?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus Marja! jabym ciebie miał szpiegować? Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot, chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— Ale co ty robisz za miastem?
— Jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się i wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który jest dotknięty wielkiem nieszczęściem i zasługuje na litość.
— Bracia — rzekł — odepchnęli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to zaco?
— Panie Chicot — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, nie wiem zaco.
— Możeś miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie dowoli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja wczoraj robiłem.
— Od ósmej do dziesiątej; ale od dziesiątej do trzeciej....
— Jaktoi od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Pytałeś mnie gdzie idę? I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Arystoteles.
— Straszne rzeczy były w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż cię uwiężą.
— Chicot!... — ty mi oczy otwierasz; czy ja byłem zupełnie rozbudzony?...
— Wydałeś mi się dziwnym; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i mówisz przez sen.
— Jednak obudziłem się pod „Rogiem obfitości“.
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!... mówisz, że stamtąd wyszedłem o dziesiątej?....
— Ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś zostawił drzwi otwarte i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że było mi zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Czy prawda?... — zapytaj pana Bonhommet.
— Pana Bonhommet?
— Bo on ci drzwi otwierał. Nawet powróciwszy, sapałeś z dumy, aż ci mówiłem: fe!... duma szpeci człowieka, a jeszcze, gdy kto jest zakonnikiem!
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z pochwał, udzielonych ci z powodu twej mowy przez, księcia de Guise i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz rozumiem.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u djabła?... Na zgromadzeniu „Świętej Jedności“.
Gorenflot opuścił głowę i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... co to znaczy....
— To znaczy, — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materją do tego stopnia, iż kiedy ciało śpi, duch działa.
— Powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, gestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nienaturalnego, „Vade, retro satanas„.
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz — zawołał Gorenflot. „Et tu Brute?...“ tegom się nigdy po tobie nie spodziewał!
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą.
— Coś mówił?... — rzekł.
— Kiedy?...
— Teraz.
Nie wiem; o mało nie zwarjuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przeor zalecił.
— W którą stronę?....— zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba! — odpowiedział.
— I idziesz?....
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce wgórę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Zrobię coś lepszego; biorę cię z sobą!
Gorenflot spojrzał na Gaskończyka nieufnie, jakby mu nie wierzył.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę nie wchodzę. Przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?...
— Patrzaj — odpowiedział Chicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?...
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?.... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zamęczyłbyś go, a ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak jak on pić lubisz, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem; tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Wznieś oczy wgórę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi wznosiła się oberża, a mnich przeczytał napis:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina“.
Trudno opisać jak rozpromieniła się twarz Gorenflota, oczy zaiskrzyły się, ukazał dwa rzędy białych zębów. Wzniósł dziękczynnie ręce do góry i zaśpiewał;

To rozkosz prawdziwa
Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i bez wina
Na świecie nie chcę żyć.

— Wybornie!... — zawołał Chicot, — nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem poszukam dla ciebie osła.

KONIEC TOMU DRUGIEGO



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.