Pani Anielska/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Kowerska
Tytuł Pani Anielska
Podtytuł Legenda
Wydawca Wydawnictwo imienia M. Brzezińskiego
Data wyd. 1917
Druk Klamkowski i Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Z powodu wczesnej wiosny i suchej drogi większe, niż zwykle, tłumy zalegały dziedzińce klasztorne, tłoczyły się w kościele, gdzie jedna po drugiej odbywały się msze i piękne ceremonie. Na dworze, pod lipami ledwo puszczającemi pączki, urządzone były kazalnice, żeby większa liczba wiernych mogła słyszeć słowo Boże. Pielgrzymów, żebraków, dziadów zebrała się moc: ociemniali, grający na lirze i śpiewający pieśni pobożne, kaleki, odsłaniający rany swoje i odcięte członki, dziady, odmawiający litanię tę samą w kółko, matołki niespełna rozumu, głuchoniemi, mruczący coś pod nosem, pokazujący zdaleka świadectwo, iż naprawdę są głusi, pątnicy w kapturach i trepkach.
Z dawien dawna był zwyczaj, że tym wszystkim przybyłym z daleka i potrzebującym wsparcia siostry rozdawały chleb, placki i pierogi pieczone z kaszą gryczaną i serem. Stały przygotowane tego kosze całe.

Do rozdawnictwa wyznaczona została siostra Stefania, ale, że raz pierwszy spełniać ten obowiązek
miała, więc nie wiedziano, iż nie mogła patrzeć na rany.

Przy jakimś żebraku, odkrywającym nogę spuchniętą, strasznie siną, z napełnionemi materyą i krwią ranami, siostrze Stefanii zrobiło się nagle ciemno przed oczami. Zemdloną odwieziono do klasztoru. Matka przełożona na jej miejsce posłała siostrę Rozalię, która jej się właśnie nawinęła. Przy dzieciach miała zostać odbywająca nowicyat panienka.
Siostra Rozalia stworzona była do rozdawnictwa. Jej ręce ku nieszczęśliwym wyciągały się łaskawie, a oczy patrzały błagalnie, jakby żebrały przebaczenia za to, że ona była młoda i bez kalectwa żadnego, a tych darów nie mogła udzielić kalekom i upośledzonym.
Stanęła z kolei przed pielgrzymem zgarbionym i wspartym na grubym kosturze. Czoło jego zasłaniał spuszczony kaptur, usta chowały się w gęstej brodzie. Podawała mu właśnie chleb, który za nią w koszu niesiono, gdy nagle podniósł schyloną głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
Siostra Rozalia zadrżała od stóp do głów. Ona znała te oczy, ona je niegdyś miłowała! Krzyk uwiązł w jej ściśniętem gardle, zachwiała się, szepcząc z przerażeniem: „Matko Boska“!
I przyszła Pani Niebieska na jej ratunek, podtrzymała słaniającą się niebogę. Siostra Rozalia czuła wyraźnie to wsparcie w chwili, w której sądziła, że skona. Poszła dalej, rozdając chleb, ze słowami pociechy dla nieszczęśliwych. Ale choć już nie patrzała w te chmurne, a głębokie oczy, tak dobrze sobie znane, to jednak czuła na sobie ich spojrzenie. Wiedziała, że się z niej nie spuszczają, że się w nią wpijają jak sploty węża, że poruszają w duszy wspomnienia... Och, jakie wspomnienia!
— Boże, jeszcze i tę mękę na mnie zsyłasz! — myślała.
Gdy szła przed szeregiem żebraków i pielgrzymów, ktoś z boku zawołał:
— To ta święta!
— Święta, święta! — poczęło krążyć z ust do ust.
Teraz już była koło niej ciżba. Jedni prosili, żeby się za nimi modliła, inni, by rękę do ich ran przyłożyła, inni, by ich pobłogosławiła.
Stała, biedaczka, zawstydzona i przerażona.
— Ludzie, jam grzesznica, jam pokutnica, jam nie święta, jam ostatnia ze sług Bożych!
— Święta! — rzekł nagle obok niej głos, który jej zapadł aż na dno duszy — święta! Dotknij mojej ręki, a zdjęte ze mnie będzie przekleństwo i hańba!
I pielgrzym, nie czekając odpowiedzi, wziął drżącą jak liść rękę siostry Rozalii i przyłożył ją sobie do rozpalonego czoła.
Siostra wyrwała rękę i z pomocą przechodzących dwóch księży zdołała wydrzeć się opadającym ją żebrakom. Jej zadanie było też już skończone. Kosze niesione za nią były puste.
Poszła, ale jej dusza była zmieniona. Widziała ciągle przed sobą spojrzenie chmurnych, głębokich oczu, słyszała głos, który niegdyś tyle słów miłości jej wyszeptał, czuła na ręce dotknięcie innej ręki...
Po obiedzie było na dworze kazanie dla dzieci. Miał je wygłosić ksiądz Bonawentura ze zgromadzenia ojców Bernardynów z Lublina, szeroko słynny z tego, że do dusz młodych przemawiać umiał. Dzieci nazywały go „Ksiądz Bonuś“ i byłyby za nim w ogień poszły.
Ksiądz Bonawentura zaczął kazanie od zaznaczenia, że trzeba łaski Bożej, żeby między słuchaczami a kaznodzieją wytworzyć się mogła ta nić, po której słowa spływają prosto do serc i tam poruszają te struny, których mówiący chciał dotknąć.
„Więc łaski Bożej nam potrzeba, dzieci moje, żebyście odczuły, jak pragnę dla was udoskonalenia i zbawienia, a jak się brzydzę grzechem, który bezustannie podsuwa wam szatan. Mamy wkoło tronu Bożego Świętych Pańskich, którzy za nas, niegodnych, wstawiać się gotowi. Prośmy ich więc, a szczególniej św. Benedykta i św. Bernarda, żeby nam wyjednali u Pana Jezusa łaskę, bez której ja nie potrafię przemówić do was, jakbym pragnął, a wy nie potraficie wysłuchać słów moich jak należy. Na tę intencyę zmówmy trzy razy „Ojcze nasz“, trzy razy „Zdrowaś Marya“ i trzy razy „Chwała Ojcu i Synowi“...
Siostra Rozalia, dając przykład dzieciom, padła na kolana, a za nią padła cała gromadka. Półgłosem odmawiano modlitwę, z czego powstał chór dziecięcego szczebiotu. Obok siostry Rozalii ukląkł pielgrzym wsparty na grubym kosturze. Jego męski głos, dźwięczny jak dzwon, ozwał się przy jej uchu:
— Ratuj mię, bo ginę!... To twój obowiązek, wiernej żony!... Zosiu, pamiętasz, jakeśmy się kochali?.. Ratuj mię! Jam zbrodniarz, ale to szatan mię opętał! On mi rozum odebrał, on moją ręką kierował! A teraz przez ciebie tylko może mi przyjść skrucha, żal, pokuta! Nie opuszczaj mię! Od ciebie dusza moja pragnie podpory, ratunku! Zosiu, dziś w nocy będę tu przy bocznych drzwiach kościoła. Ty wyjdziesz i pójdziemy razem. Przysięgłaś jako zakonnica, ale pierwej jako żona!
— Matko Boska!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Kowerska.