Pan dziedzic Ballantrae/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pan dziedzic Ballantrae
Podtytuł Gawęda zimowa
Wydawca Drukarnia Polska Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
PRZEPRAWA PRZEZ PUSZCZĘ
(ciąg dalszy)

Relacja, którą Mountain zdał wobec mego pana oraz jmć pana Williama Johnsona, pominęła (rzecz zrozumiała) wszystkie szczegóły początkowe i wedle niej wyprawa odbywała się bez szwanku aż do chwili, gdy pan dziedzic zachorował. Natomiast część jej końcowa została opowiedziana z wielką wyrazistością i przejęciem i opowiadający aż trząsł się pod wrażeniem swych wspomnień, a nasza ówczesna sytuacja w obliczu tegoż straszliwego pustkowia tudzież osobiste każdego z nas interesy sprawiały, że braliśmy żywy i gorący udział w tych wzruszeniach — albowiem wieść przyniesiona przez Mountaina nietylko zmieniła świat cały w oczach jmć pana lorda Durrisdera, ale wpłynęła też zasadniczo na zamiary imćpana Williama Johnsona.
Zamiary te, jako widzę, winienem wyłożyć czytelnikowi nieco obszerniej. Do Albany doszły były wieści niezbyt pewne, głoszące o przygotowywaniu się jakowych wrogich ruchawek ze strony Indjan, wobec czego — pomimo zbliżającej się zimy — wysłano w puszczę umiejących się z tubylczą ludnością rozmówić dyplomatów, by stłumić w zarodku niebezpieczeństwo... I oto na samej krawędzi puszczy przyszło mu dowiedzieć się, że przybył zapóźno... Trudny tedy wybór dany był człowiekowi, mającemu w sobie (ogólnie rzecz biorąc) nie więcej odwagi niż roztropności. Jego stosunek do kolorowych opryszków porównać możnaby ze stanowiskiem lorda prezydenta Culloden wobec naczelników naszych górali w r. 1745, t. zn. był on dla tych ludzi jedynie głosem rozsądku, a jeżeli jakiekolwiek rady, zalecające spokój i umiarkowanie, miały odnieść skutek, mogło się to stać jedynie za jego sprawą. Jeżeliby on więc zawrócił z drogi, tedy prowincja byłaby narażona na wszelkie okropności wojny z Indjanami — rozpoczęłoby się podpalanie domów, zamykanie drogi podróżnym, ludzie leśni zaczęliby po staremu gromadzić wstrętne łupy ludzkich skalpów. Z drugiej zaś strony dalsze zapuszczanie się z tak niewielką drużyną w głąb puszczy, niesienie słów pokoju między wojownicze dzikie plemiona radujące się już z powrotu do wojny — była to też ostateczność, przed którą (łatwo to zrozumieć) wzdrygała się jego dusza.
— Przybyłem za późno — powtarzał raz po raz, poczem zapadał w głębokie zadumanie, kryjąc głowę w dłoniach i przystukując stopą w ziemię.
Wkońcu podniósł twarz i spojrzał na nas — t. j. na mojego pana, na Mountaina i na mnie, siedzących przy małym ognisku, które dla poufnego trybu rozmowy założyliśmy na osobności w kącie obozu.
— Powiem wam szczerze, miłościwy panie, — odezwał się, — iż biję się z myślami. Uważam za rzecz nader potrzebną, bym sam pojechał dalej, atoli tego nie uważam za rzecz właściwą, bym miał nadal zażywać waszego miłego towarzystwa. Jesteśmy tu dopiero u progu przeprawy, a sądzę, że na południe będzie można się dostać bez wielkiego niebezpieczeństwa. Nie zechcesz więc wasza miłość wziąć z sobą pana Mackellara i jednej łódki z załogą i powrócić do Albany?
Mój pan (winienem to zaznaczyć) przysłuchiwał się był uważnie opowieści Mountaina, wpatrując się weń przez cały czas oczyma rozwartemi szeroko i boleśnie i gdy zaś powieść się skończyła, siedział nieruchomo, bez słowa jednego, jakoby we śnie. W jego spojrzeniu było coś zatrważającego — coś, co mnie się widziało wręcz jakby nie z tego świata i twarz miał wychudłą, ciemną, wiekiem steraną, na ustach wyraz boleści, szczęki rozdziawione bez przerwy i gałka oczna odcinała się od powiek krążkiem krwią nabiegłego białka. Patrząc nań doznawałem mimo woli tego oszałamiającego rozdrażnienia, jakie, zdaje mi się, bywa najprzemożniejszem uczuciem wobec choroby tych, co nam są drodzy. Tamci, jakom spostrzegł niechybnie, ledwie znieść mogli jego sąsiedztwo. Pan William unikał jego bliskości, a Mountain uchylał się przed jego spojrzeniem — gdy zaś spotkał się z niem, bladł i przerywał swą opowieść. Wszelakoż na słowa imćpana Williama pan mój jakoby ochłonął i odzyskał panowanie nad sobą.
— Do Albany? — powtórzył mocnym głosem.
— A przynajmniej gdzieś w tamte strony — odpowiedział pan William. — Nigdzie bliżej nie znajdziesz waszmość bezpiecznego schronienia.
— Nie bardzo wielką mam ochotę wracać — rzekł na to pan Henryk. — Ja się nie lękam... Indjan... — dodał, wzdrygnąwszy się nagle.
— Radbym powiedzieć to samo i o sobie — odparł pan William z uśmiechem; — choć, jeżeli kto mógłby to o sobie powiedzieć, to chyba ja właśnie. Atoli winieneś waszmość mieć na uwadze moją odpowiedzialność... i to, że podróż stała się teraz wysoce niebezpieczną... a waszmościne interesa (jeżeliś tu miał jakowe) skończyły się ostatecznie ze smutną a przykrą wiadomością rodzinną, jaką otrzymałeś, przeto nie znalazłbym pono usprawiedliwienia, jeślibym choć pozwolił waćpanu jechać dalej, a jeśliby przydarzyło się coś godnego pożałowania, naraziłbym się bez wątpienia na ludzkie obmowy.
Pan Henryk zwrócił się do Mountaina.
— Na cóż to on niby umarł — spytał ni stąd ni zowąd.
— Nie zdaje mi się, bym rozumiał słowa waszmości — odrzekł kupiec i przerwał nagle, niby to zajęty opatrunkiem ran powstałych z odmrożenia.
Pan Henryk przez chwilę jakby zatrzymał się w myślach, poczem znów ozwał się, z pewnem już rozdrażnieniem w głosie:
— Pytam, z czego on umarł... Chyba to pytanie całkiem zrozumiałe!
— Ho, na to ja nie umiem odpowiedzieć — rzekł Mountain. — Nawet Hastie nie wiedział, co to takiego. Zdawało się, że chorował całkiem naturalnie i tak właśnie zszedł ze świata.
— Ot w tem rzecz cała, widzisz waszmość! — zawyrokował pan Henryk, zwracając się do pana Williama.
— Wasza lordowska mość mówisz zbyt zagadkowo — odrzekł pan William.
— Co znowu? — rzecze mój pan. — Sprawa jasna, chodzi tu o sukcesję; prawa mego syna do tytułu dziedzicznego mogą być podane w wątpliwość. Jeżeli niepodobna będzie stwierdzić, wskutek czego zmarł ten człowiek, tedy rzecz prosta, mogą się zrodzić różne przypuszczenia.
— Ależ, na miłość Boską, ten człowiek już jest pogrzebiony! — zawołał pan William.
— Ja temu nigdy nie uwierzę! — odparł pan Henryk, drżąc jakby w wielkim bólu. — Ja nigdy temu nie uwierzę! — krzyknął znowu i skoczył na równe nogi. — Czy on wyglądał na umarłego? — zapytał Mountaina.
— Czy wyglądał na umarłego? — powtórzył kupiec. — Był blady jak ściana... no i skądżeby to się wzięło? Powiadam waszej mości, toż ja sam sypałem na niego ziemię.
Mój pan zgiętą kurczowo ręką chwycił pana Williama za połę.
— Ten człowiek jest z nazwiska moim bratem — wyszeptał — ale trzeba wiedzieć, że on jest niesamowity.
— Niesamowity? — zapytał pan William. — Co to takiego?
— On jest nie z tego świata — mówił dalej zciszonym głosem pan Henryk... — ani on sam, ani ten czarny djabeł co mu usługuje. Toż ja mu szpadą przebiłem nawskroś wnętrzności (tu pan Henryk już głos poniósł i począł krzyczeć), — przecie czułem, jak rękojeść oparła się o żebra, a gorąca krew bryznęła mi w twarz... raz i drugi... raz i drugi! — powtórzył z niedającym się opisać wyrazem wtedy — (słysząc to, westchnąłem głośno) i — czemużby więc teraz miał umrzeć? Nie, nie uwierzę, póki zobaczę butwiejące jego zwłoki.
Pan William spojrzał na mnie z ukosa, a twarz mu się wydłużyła. Mountain zapomniał o swych ranach i gapił się z rozwartą gębą.
— Panie miłościwy, — ozwałem się, — pragnąłbym, byś zebrał znów całą przytomność...
Atoli gardło miałem tak wyschnięte, a w głowie tak mi brakło konceptu, iż nie mogłem już dodać ani słowa.
— Nie, nie! — odrzekł pan Henryk, — trudno sądzić, by on mnie zrozumiał. Mackellar mnie rozumie, bo on zna całą sprawę i już raz przedtem widział jego pogrzeb. Ten Mackellar, panie Williamie, to człek zacny i wierny mój sługa i on sam go pogrzebał własnemi rękoma... on i mój ojciec... przy świetle dwóch srebrnych lichtarzy. Ten drugi człowiek to duch kumoter i on przywiózł go z Coromandelu. Powinienem był to aści dawno opowiedzieć, panie Williamie, ale to było w rodzinie...
Te ostatnie uwagi wypowiedział jakoby w melancholijnem usposobieniu... i nagle jakoby zaczął opuszczać go obłęd.
— Ano, zastanów się waćpan sam nad tem — mówił dalej. — Mój brat zapadł w chorobę i został pogrzebany, jako powiadają... zdaje się, że tu wszystko w zupełnym porządku. Ale czemu to jego kumoter powrócił na owo miejsce? Mniemam, że aść sam spostrzeżesz, iż szczegół ten wymaga pewnego wyjaśnienia.
— Za pół minuty będę do usług waszmości — rzekł pan William, wstając. — Panie Mackellar, mam do waćpana dwa słowa.
I wyprowadził mnie za obręb obozu. Zmarznięta ziemia chrzęściła pod naszemi stopami, drzewa ocierały się o nas okrytemi szronem gałęźmi, zupełnie jak w ową noc w Długiej Kępie durrisdeerskiej.
— Dalibóg, toż to szaleństwo... jakby słoneczne porażenie w porę letnią — rzekł pan William, gdyśmy już nie mogli być słyszani.
— Tak, zapewne — odpowiedziałem. — Ten człowiek jest szalony. Sądzę, że to jest każdemu widoczne.
— Mamże go pojmać i związać? — zapytał pan William. — Mogę to uczynić za pańskiem zleceniem. Jeżeli to szaleństwo, tedy tak powinniśmy postąpić.
Spozierałem to na ziemię, to znów na obozowisko, gdzie z poza jasnych ognisk ludzie przyglądali się nam uważnie, wreszcie i wokoło, na lasy i góry i w jedną tylko stronę patrzeć nie mogłem — a mianowicie w twarz pana Williama.
— Mości panie Williamie — rzekłem nakoniec, — myślę, że pan mój jest niezdrów na umyśle... i oddawna już za takiego go poczytuję. Atoli w szaleństwie są pewne stopnie... czy zaś powinno się go krępować, tego ja, panie Williamie, rozsądzić nie mam prawa.
— Ja to rozsądzę — odpowiedział p. William. — Dlatego zapytuję o fakta. Czy w całej tej gadaninie było choć słówko prawdy lub zdrowego rozsądku? Waćpan się wahasz? Mamże rozumieć, że waćpan już kiedyś grzebałeś owego pana?
— Nie pogrzebałem — rzekłem na to, poczem, zdobywszy się w końcu na odwagę, dodałem: — Mości panie Williamie, żeby waćpanu wyjaśnić całą sprawę, trzebaby opowiedzieć długą historję, w której znaczny udział, prócz pewnej zacnej szlacheckiej rodziny, bierze i moja osoba. Każ waćpan, a opowiem wszystko, jako potrafię. W każdym razie tyle-ć tylko powiem, że pan mój nie jest tak szalony, jak się zdaje. Nader dziwna jest ona sprawa, w której epilog i waćpan ku swemu nieszczęściu zostałeś wplątany.
— Nie chciwym ja waszych sekretów — odrzekł pan William; — ale, choć uchybię prawidłom grzeczności, wyznam bez ogródek, że obecne towarzystwo niezbyt mi jest miłe.
— Kto jak kto, ale ja nie czynię z tego zarzutów waćpanu — odpowiedziałem.
— Nie prosiłem aspana ani o przyganę ani o pochwałę — odciął się pan William. — Poprostu pragnę rozstać się z wami, w tym zaś celu oddaję łódź z całkowitą obsadą do waszego rozporządzenia.
— Grzeczna to propozycja — odrzekłem po namyśle; — atoli musisz aść pozwolić, że ze swej strony też rzeknę słowo. Tkwiąca w każdym człeku ciekawość pcha nas do tego, by zbadać istotę całego onego zdarzenia; jeżeli mnie brak tej ciekawości, to pan mój (co rzecz zrozumiała) ma jej aż nadto wiele. Sprawa powrotu Indyjczyka jest wielce zagadkowa.
— Sam tak myślę — przerwał pan William; — przeto ponieważ jadę w owym właśnie kierunku, postanawiam zgłębić ją do samego dna. Czy człek ten poszedł umrzeć jak pies na grobie swego pana, czy co innego go tam powiodło, w każdym razie życie jego jest w wielkiem niebezpieczeństwie, więc, ile to w mej mocy, zamierzam go ratować. Niemasz nic, coby świadczyło przeciw jego charakterowi?
— A co powiesz o drugim? — dopytywał się pan William. — Prawda, żem słyszał, co mówił jmćpan przed chwilą, atoli z wierności, jaką mu okazał jego sługa, wnosić muszę, że pan ten musiał mieć jakoweś zacne przymioty...
— Nie pytaj mnie waszmość o to! — krzyknąłem. — Zacne przymioty!... toćby i ognie piekielne zacnemi nazwać trzeba było! Tego człowieka znałem od lat kilkunastu i zawszem go nienawidził, zawsze podziwiał i zawsze czuł przed nim niewolniczą trwogę.
— Zdaje mi się, że znów się wdzieram w aścine sekrety — rzekł pan William, — ale proszę mi wierzyć, żem uczynił to niechcący. Koniec końców, chcę obaczyć tę mogiłę i (o ile to w mej mocy) ratować Indusa. Czy na podstawie tych warunków waćpan możesz nakłonić swego pana, by wrócił do Albany?
— Panie Williamie — odrzekłem — powiem aści, jak sprawy stoją. Waszmość nie widzisz dobrych stron charakteru mego pana?... może się nawet dziwisz, że go kocham. Kocham go wszakże... i to nie ja jeden. Do Albany on się nie wróci inaczej, jak ujęty przemocą, to zaś niechybnie pociągnie za sobą utratę jego rozumu, być może nawet życia. Takie jest szczere moje zdanie... atoli jestem w pańskich rękach i gotów do posłuszeństwa, jeżelibyś waćpan brał na siebie odpowiedzialność rozkazywania.
— Nie biorę na siebie najmniejszej odpowiedzialności... owszem, jedynem mem dążeniem jest jej uniknięcie! — krzyknął pan William. — Waćpan nalegasz na to, by prowadzić nadal tę wyprawę... niechże tak będzie! Umywam ręce od całej sprawy!
To rzekłszy, obrócił się na pięcie i rzucił rozkaz do zwijania obozu. Pan Henryk, który czatował nieopodal, podszedł natychmiast do mnie.
— Cóż to będzie? — zapytał.
— Pojedziesz waszmość w dalszą drogę... i zobaczysz mogiłę — odpowiedziałem.


Położenie grobu pana dziedzica nietrudno było opisać przewodnikom; znajdował się on pomiędzy łańcuchem ostrych wierzchołków górskich, wyróżniających się już zdala kształtem i wysokością, a przeto stanowiących najważniejszy punkt orjentacyjny pośród puszczy, a źródliskiem rozlicznych szumiących dopływów jeziora Champlain, będącego jakoby morzem w głębi lądu. Można więc było przebijać się wprost ku temu miejscu, nie posuwając się ponownie krwawym śladem zbiegów i w ciągu jakich szesnastu godzin marszu przebyć przestrzeń, która wskutek obłędnej ich wędrówki rozciągnęła się na czas zgórą godzin sześćdziesięciu. Łodzie nasze zostawiliśmy na rzece pod strażą; było, coprawda, rzeczą prawdopodobną, że za powrotem znajdziemy je skute w lodowej uwięzi... Mały ekwipunek, z którym wyruszyliśmy na wyprawę, obejmował nietylko wielką ilość futer mających chronić nas od zimna, ale i cały arsenał śniegowców, któreby nam umożliwiały podróż, gdy zaczną się nieuchronne śnieżyce. Wielkie larum było hasłem naszego wymarszu; pochód odbywał się z żołnierską ostrożnością, nocleg wybierało się w miejscu upatrzonem, a dokoła obozu krążyły patrole; dzięki tym rozważnym sposobom postępowania stanęliśmy na drugi dzień — za nadejściem nocy — o kilkaset sążni od celu naszej wyprawy w miejscu nadającem się wybornie na silny obóz dla naszej gromady — wobec czego pan William, nagłą myślą przejęty, zatrzymał nasz pochód.
Przed nami było wysokie pasmo gór, ku któremu zdążaliśmy na łeb na szyję przez dzień cały. Od pierwszych blasków zorzy porannej srebrzyste tych gór wierzchołki były celem naszego pochodu pośród skłębionej nizinnej kniei poprzecinanej rwącemi potokami i usianej olbrzymiemi głazami; szczyty, jakom powiedział, były usrebrzone, bo na wyższych wyniosłościach śnieg prószył w noc każdą — natomiast lasy i nizina tylko muśnięte były tchnieniem mrozu. Przez cały dzień niebo było przesłonięte szpetnemi wyziewami, skroś których słońce przebłyskiwało niewyraźnie jak pieniążek. Przez cały dzień smagał nas w lewy policzek wiatr mroźny, ale rzeźwość jakąś wlewający w płuca. Wszelakoż pod wieczór wiatr ten ustał; chmury, nie zganiane już w kupę, rozpraszały się lub nikły zupełnie; słońce zachodziło poza nami w jakiejś zimowej krasie, a siwy rąbek gór brał odeń dogasającą jego poświatę.
Nim zgotowaliśmy wieczerzę, zapadła ciemność. Jedliśmy w milczeniu i ledwo z pośpiechem dokończyliśmy jadła, gdy pan Henryk odbiegł od ogniska i wymknął się na koniec obozu, gdzie ja w te tropy za nim poszedłem. Obóz znajdował się na wzniesieniu, sterczącym ponad krawędzią zamarzłego jeziora, mającego w najdłuższej swej przestrzeni może z milę rozciągłości. Wszędy dokoła nas ciągnął się bór pełen wyżyn i zapadłości, ponad nim wznosiły się białe szczyty górskie, a jeszcze wyżej po czystem niebie płynął księżyc. W powietrzu nie było najmniejszego tchnienia, nigdzie nie zaszeleściła nawet gałązka, a odgłosy naszego obozowiska były stłumione i wchłonięte przez dookolną ciszę.
Pan Henryk (a raczej to coś, co jeszcze nadal określałem tem mianem) stał, podparłszy łokieć jedną dłonią, drugą zaś ująwszy podbródek, i patrzył kędyś przed siebie w zwartą płaszczyznę lasu. Moje oczy poszły śladem jego oczu i spoczęły niemal z zadowoleniem na oszronionej gęstwie sosen wznoszących się na oświeconych księżycem wzgórzach lub zapadłych w pomrokę drobnych parowów. Gdzieś nieopodal (mówiłem sobie) znajdowała się mogiła naszego prześladowcy, który odszedł już tam, gdzie już źli ludzie przestają trwogę w nas budzić... ziemia przysypała już na zawsze tak dawniej ruchliwe jego ciało... Mimowoli uważałem go w pewnej mierze za szczęśliwego, iż tak poniechał ludzkiej trwogi i znoju, codziennego wytężenia ducha, oraz tego codziennego nurtu okoliczności, który musiał przepływać hazardownie pod grozą hańby lub śmierci. Mimowoli myślałem o tem, jak pomyślnie się nam złożył koniec tej długiej podróży... aż raptem, ni stąd ni zowąd, myśl moja skierowała się w stronę mego pana... Boć czy pan Henryk nie był również człowiekiem zmarłym[1], napróżno czekającym zwolnienia, rzuconym szyderczo na pastwę losu w linji bojowej? Pamiętałem go jako człowieka łaskawego, rozsądnego, przejętego przystojną dumą, — aż nadto gorliwego w swych obowiązkach synowskich, aż nazbyt może tkliwego dla swej żony, — jako człowieka, co umiał cierpieć w milczeniu, człowieka, którego rękę chętnie ściskałem. Nagle litość spazmatycznie chwyciła mnie za grdykę; omal nie rozpłakałem się głośno, gdym tak mu się przyglądał i wspominał dawne chwile... i stojąc tuż o ramię od niego w srebrzystem świetle księżycowem modliłem się żarliwie, aby Bóg bądź jego już wyzwolił, bądź też dał mi siłę wytrwania w mem usposobieniu.
— Boże! — mówiłem w duchu — toć to był człowiek najlepszy dla mnie i dla siebie, a teraz ja wzdrygam się przed nim. Nie uczynił-ci on nic złego... przynajmniej do tej pory, gdy go przełamały nadmierne cierpienia. Zaszczytne-ć są te rany, przed któremi zaczynamy się wzdrygać. O, racz je zabliźnić, racz je usunąć, zanim poczniemy go nienawidzić!
Jeszczem tak był w duszy mej zajęty, gdy naraz dźwięk jakiś przerwał nocną ciszę. Nie był on ani zbyt głośny, ani nazbyt bliski, — jednakże dobywając się znienacka z łona tak głębokiej i długotrwałej ciszy, poruszył nagle całe obozowisko, niby głos trąb, grających na trwogę. Nim nabrałem tchu, już pan William był koło mnie, a tuż poza nim skupiła się większość podróżników, uważnie nadstawiając ucha. Gdym poprzez ramię rzucił na nich okiem, dostrzegłem na ich licach bladość, różną od księżycowej poświetli. Blaski księżyca, skrzące się tu i owdzie na ich źrenicach, oraz cienie kreślące się czarno pod ich brwiami — w miarę, jak podnosili lub schylali głowy, nadsłuchując — nadawały całej gromadce dziwny wyraz ożywienia i niepokoju. Pan Henryk stał na czele, zgiąwszy się nieco wprzód i podniósłszy rękę, jakgdyby chciał nakazać milczenie — rzekłbyś, iż w głaz się zamienił. A owe dźwięki brzmiały wciąż, ponawiając się w rytmicznych odstępach, z gwałtowną uporczywością.
Nagle Mountain przemówił donośnym, urywanym szeptem, jakgdyby zrzucając ciążące mu brzemię:
— Aha! teraz już rozumiem...
Zwróciliśmy się wszyscy w jego stronę, czekając co powie.
— Ten... ten Indyjczyk musiał znać ów schowek... — oznajmił Mountain. — Tak, to on... właśnie wykopuje skarb...
— Ależ ma się rozumieć! — wykrzyknął pan William. — Toż dopiero cymbały z nas, żeśmy się tego nie domyślili.
— Jedno tylko mnie zastanawia — podjął znów Mountain, — że dźwięk ten rozlega się tuż koło naszego dawnego obozowiska. Z drugiej zaś strony pojąć nie mogę, jak ten człowiek zdołał nas wyprzedzić.. chyba, że miał skrzydła!
— Chciwość i strach przypinają człowiekowi skrzydła — zauważył pan William. — Tak czy owak, drab ten zbudził naszą czujność, a mam ochotę odpłacić mu się pięknem za nadobne. Cóż powiecie, mości panowie, możebyśmy tak urządzili nań obławę przy księżycu?
Zgodzono się na to bez wahania. Wydano dyspozycje, by osaczyć Secundrę przy jego robocie; kilku Indjan z orszaku pana Williama poszło naprzód na przeszpiegi; przy głównej kwaterze pozostawiono silną straż, poczem ruszyliśmy jeden za drugim po nierównym gruncie ostępu, gdzie lód nieraz głośno skrzypiał nam pod nogami; nad głową mieliśmy czarną posowę gałęzi sosnowych, zrzadka przerywaną światłem księżycowem. Droga wiodła w jakowąś kotlinę; w miarę jakeśmy nią zstępowali wdół, dźwięki przygłuchły, niemal ucichły zupełnie. Na przeciwległem zboczu było więcej otwartej przestrzeni, przerywanej ledwie garstką sosen, tudzież kilkoma wielkiemi, luźno stojącemi skałami, od których słały się po księżycem oblanej ziemi czarne cienie. Tu owe dźwięki poczęły nas dochodzić coraz to wyraźniej; mogliśmy teraz rozpoznać szczęk żelaza i dokładniej ocenić zawzięty — szaleńczy niemal — pośpiech, z jakim kopacz wbijał w ziemię swe narzędzie. Gdyśmy się zbliżali ku szczytowi wzniesienia, kilka ptaków wzbiło się na skrzydłach i poczęło — jakoby czarne widma — krążyć w świetle księżycowem; w chwilę zaś później obaczyliśmy poprzez rąbek gęstwiny widok wcale osobliwy.
Niezbyt szeroka polana, na którą spozierały z wysoka wierzchołki białych gór, a z bliska wieńczyło pasmo lasu, była wystawiona całkowicie na silne światło księżycowe, przeto widać było rozsypane tu i ówdzie po ziemi w bezładzie różne niewykwintne przybory, stanowiące całą majętność leśnego człowieka. Pośrodku wznosił się namiot, osrebrzony szronem; jego wrota stały otworem, odsłaniając czarne wnętrze. Na krawędzi tej małej sceny leżało coś, co się zdało poszarpanym szczątkiem zwłok ludzkich. Nie było wątpliwości, że przybyliśmy na miejsce, gdzie stał niedawno obóz Harrisa: oto było widać zapasy żywności, rozsypane w panicznej ucieczce; oto był ów namiot, w którym pan dziedzic dożył dni swych ostatka — a skrzepłe od mrozu ludzkie ścierwo było trupem szewca-pijanicy. Zawżdy to rzecz wzruszająca, znaleźć się na widowni jakiegoś tragicznego zdarzenia; atoli pojawić się na niej po tylu dniach i znaleźć ją niezmienioną — i to wśród odciętych od całego świata pustkowi — to dalibóg musi wywrzeć wrażenie na duszy nawet najbardziej obojętnego człowieka. Atoli nie to właśnie zmieniło nas, jakoby w słupy kamienne, tylko widok, jakiego zresztą niemalże oczekiwaliśmy — widok Secundry, stojącego po kostki w grobie swego zgasłego pana. Acz zrzucił był z siebie znaczną część odzieży, jednakże chude jego ramiona i łopatki błyszczały w poświacie księżycowej strugą rzęsistego potu. Twarz miał skurczoną trwogą i oczekiwaniem; zadawane przezeń uderzenia odbrzmiewały z dna mogiły głucho jak odgłos płaczu, a cień tego pokracznego człowieka, ścielący się poza nim czarną jak węgiel i zniekształconą plamą na zmarzniętej grudzie, podchwytywał i przedrzeźniał wszystkie jego szybkie ruchy. Kilka ptaków nocnych zerwało się z gałęzi za naszem przybyciem, a następnie znów powróciło na dawne stanowiska; atoli Secundra, pochłonięty swą usilną robotą, nic nie słyszał, na nic nie zważał.
Posłyszałem, jak Mountain szepnął do pana Williama:
— Wielki Boże! To właśnie ta mogiła! On wykopuje zmarłego!
Wszyscyśmy się tego już wpierw domyślali, a jednak zatrząsłem się z przerażenia, gdym domysł mój posłyszał w brzmieniu ludzkiej mowy. Pan William wzdrygnął się i zerwał się nagle z miejsca.
— Ty psie przeklęty! ty świętokradco! — wybuchnął. — Co to ma znaczyć?
Secundra aż podskoczył w górę, wydając cichy, stłumiony okrzyk. Wypuścił z ręki motykę i stał przez chwilę, poglądając w osłupieniu na mówiącego; po chwili zerwał się chyżo jak strzała i pomknął ku lasom, w przeciwną stronę, ale zaraz potem zawrócił, wyrzucając zapamiętale ręce w górę.
— No więc... niech będzie... przyjdźcie... pomóżcie... — jął mówić. Ale w tejże chwili jegomość mój pan stanął tuż obok pana Williama; blask księżyca oświecił mu jasno całe oblicze i Secundra, właśnie, gdy słów owych domawiał, spostrzegł nagle i rozpoznał człowieka, który był wrogiem jego pana.
— To on! — wrzasnął, załamując ręce i cofając się z przerażeniem.
— Chodźno tu, chodź, bracie! — ozwał się pan William. — Jeśliś jest niewinny, włos ci z głowy nie spadnie, ale jeżeli coś masz na sumieniu, to się nam nie wymkniesz... odcięliśmy ci wszystkie drogi. Powiedz mi, co tu porabiasz pomiędzy mogiłami zmarłych i szczątkami niepogrzebionych?
— Wy nie zbójca? — pytał Secundra. — Wy człowiek uczciwy? Wy mnie obronicie?
— Obronię cię, jeżeliś niewinny — odrzekł pan William. — Jużem ci to powiedział i nie widzę, dlaczegobyś miał o tem wątpić.
— Tu wszystko zbójcy! — krzyknął Secundra; — dlatego miałbym powód wątpić. Ten morduje... zbójca! — to mówiąc, wskazał na Mountaina; — ci dwaj zbójcy... najęci! — tu wskazał na pana Henryka i na mnie; — wszystko zbójcy, na szubienicę! Oho! postaram się, żebyście wszyscy zawisnęli na stryczku. Teraz ja ratuję sahiba; on się postara, żebyście wszyscy wisieli na stryczku. Sahib nie umarły — dodał, wskazując na mogiłę. — On pogrzebany, on nie umarły...
Pan Henryk jęknął coś zcicha, podszedł ku mogile, stanął nad nią i wpatrzył się w jej wnętrze.
— Pochowany, a nie umarły! — krzyknął pan William. — Cóż to za duby smalone!
— Słuchaj, sahib — odrzekł Secundra. — Sahib i ja byli sami między zbójcami; próbowali różnych sposobów uciekania... na nic się nie zdały. Potem próbowali tego sposobu: on dobry w ciepłym klimacie, w Indjach... ale tu, w tej przeklętej zimnej krainie, kto może zapewnić? Ja radzę, żeby się bardzo spieszyć: pomagajcie, zapalcie ognisko, pomagajcie nacierać.
— O czem to nam plecie ten cudak? — krzyknął pan William. — W głowie mi się mąci!
— Mówię, że ja go pogrzebałem żywego — odrzekł Secundra. — Ja go nauczyłem połykać swój język. Teraz wykopcie go bardzo prędko, a jemu nic gorszego się nie stanie. Zapalcie ognisko.
Pan William zwrócił się do najbliżej stojącego człowieka.
— Rozpalić ognisko! — przykazał. — Zdaje mi się, że los wpędził mnie pomiędzy warjatów.
— Wy dobry człowiek — odrzekł Secundra. Teraz ja będę wykopywać sahiba.
Mówiąc to, wrócił do grobu i wziął się znów do przerwanej pracy. Pan mój stał jak wrosły w ziemię, a ja obok niego, czując w sercu jakiś lęk niewytłumaczony.
Ziemia nie była jeszcze głęboko zamarznięta, przeto w pewnej chwili Indyjczyk odrzucił motykę i począł garściami wygarniać ziemię. Niebawem udało mu się odsłonić rąbek bawolego kaftana, potem obaczyłem włosy, przemykające się między jego palcami — jeszcze tylko chwila, a księżycowa światłość upadła na coś białego. Przez czas jeszcze jakiś Secundra klęczał przygięty, grzebiąc chudemi palcami ziemię i dysząc poprzez wydęte wargi; gdy nagle odsunął się w bok, obaczyłem twarz pana dziedzica całkowicie już odsłoniętą. Była blada śmiertelnie — oczy miał zamknięte, uszy i nozdrza pozatykane, policzki zapadnięte, nos wydłużony i ostry, jak u nieboszczyka — atoli mimo, że tyle dni już przeleżał pod ziemią, jednakże dotąd jeszcze ciało jego nie uległo zepsuciu; co zaś największem zdumieniem przejęło nas wszystkich, jego wargi i podbródek były okolone czarniawym zarostem.
— Mocny Boże! — krzyknął Mountain. — Toż on miał lice gładkie jak dziecię, gdyśmy go kładli do grobu!
— Powiadają, że nieraz włosy wyrastają nieboszczykom — bąknął pan William, ale głos miał schrypnięty i nieśmiały.
Secundra puszczał mimo uszu nasze uwagi, kopiąc prędko jak jamnik rozkopując miękką ziemię. Z każdą chwilą postać pana dziedzica, okutanego w kurtę bawolą, stawała się wyrazistszą na tle niegłębokiej jamy. Księżyc świecił jasno, a cienie ludzi stojących wokoło — w miarę jak pochylali się naprzód lub w tył — snuły się przelotnie po jego wyłaniającej się twarzy. Widok ten spętał nas grozą, jakiej nie doświadczaliśmy nigdy przedtem. Nie miałem odwagi patrzeć memu panu w oblicze, w każdym razie przez cały ten czas nie słyszałem, by choć raz odetchnął — a kędyś poza mną jeden z obecnych (sam nie wiem kto) wybuchnął jakby głośnym szlochem.
— Teraz pomóżcie mi go wydostać — ozwał się Secundra.
Zatraciłem w sobie poczucie czasu — upłynęły może trzy, może pięć godzin, w ciągu których Indus czynił wszelkie wysiłki, by ożywić ciało swego pana. Jedno tylko wiem, że była jeszcze noc i księżyc jeszcze nie zaszedł, choć już był nachylił się nisko i obrębiał polanę pasmem długich cieni, gdy Secundra wydał nagle cichy okrzyk radości. Pochyliwszy się co żywo przed siebie, miałem wrażenie, iż dostrzegam jakowąś zmianę na lodowatej twarzy odkopanego. W chwilę później obaczyłem, iż powieki poczęły mu drgać szybko — jeszcze chwila, a rozwarły się zupełnie... i trup, od tygodnia już nieżyw, spojrzał mi na chwilę w oczy.
Taki znak jego życia gotów jestem poświadczyć, choćby przysięgą. Od towarzyszy mych słyszałem później, iż on najwidoczniej silił się na jakieś słowa — że z poza zarosłych warg ukazały się zęby, a brwi mu się ściągnęły, jakgdyby w katuszy bólu i wysiłku. Wszystko to być może — jam wszelakoż tego już nie widział, bom był czem innem zajęty. Oto ledwie rozwarły się oczy nieboszczyka, aliści pan mój, lord na Durrisdeerze, runął bezwładnie na ziemię — a gdyśmy go podnieśli był już martwy.
Dzień nadszedł — a Secundry jeszcze nie można namówić, by poniechał swych bezskutecznych usiłowań. Pan William, zostawiwszy małą gromadkę ludzi pod mojem dowództwem, wyruszył o świcie w dalszą drogę — a Indyjczyk wciąż nacierał członki zmarłego i chuchał w jego usta. Powiecie, iż takie zabiegi byłyby zdolne nawet głaz ożywić... Atoli, wyjąwszy jedną tylko chwilkę — to jest, moment śmierci mego pana — czarna dusza pana dziedzica trzymała się zdala od porzuconej przez nią ludzkiej gliny. To też około południa nawet wierny sługa dał się wreszcie przekonać — zresztą przyjął z niewzruszonym spokojem tę przykrą dlań prawdę.
— Za zimno! — odezwał się. — W Indjach to się udaje, ale nie tutaj!
Zażądał jadła. Ledwo zastawiono je przed nim, rzucił się na nie z łapczywością, a spożywszy wszystko, przysunął się do ogniska, rozciągnął się na ziemi tuż koło mnie i zapadł w twardy, iście dziecięcy sen, z którego musiałem go budzić w kilka godzin potem, by wziął udział jako jeden z żałobników w jednoczesnym pogrzebie obu zmarłych braci. Nie mogłem się go dobudzić; widocznie człowiek ten przeżył naraz dwa równie silne dlań wrażenia: żal za swym panem, oraz lęk przed Mountainem i przede mną.
Jeden z ludzi, którzy przy mnie pozostali, był biegły w rzemiośle kamieniarskiem; przeto zanim pan William powrócił, by zabrać nas z sobą, kazałem wyryć na jednym z wielkich głazów ten napis, którego tekstem godzi się zamknąć niniejszą opowieść:

J. D.
DZIEDZIC ŚWIETNEGO SZKOCKIEGO TYTUŁU, A PRZYTEM WIELU WDZIĘKÓW I PRZYMIOTÓW, PODZIWIANY W EUROPIE, AZJI, AMERYCE, W WOJNIE I POKOJU, W NAMIOTACH DZIKICH ŁOWCÓW I W TWIERDZACH KRÓLEWSKICH, ZDOBYWSZY, ZDZIAŁAWSZY I WYCIERPIAWSZY TAK WIELE, TU SPOCZYWA W ZAPOMNIENIU

H. D.
BRAT TEGOŻ,
PO ŻYWOCIE PEŁNYM NIEZASŁUŻONYCH NIESZCZĘŚĆ, ZNOSZONYCH CIERPLIWIE A MĘŻNIE, ZMARŁ NIEMAL W TEJ SAMEJ GODZINIE I SPOCZYWA W JEDNEJ MOGILE ZE SWYM BRATEM, A NIEGDYŚ PRZECIWNIKIEM.

SERDECZNA TKLIWOŚĆ JEGO MAŁŻONKI ORAZ PEWNEGO STAREGO SŁUGI WZNIOSŁA IM OBU TEN WSPÓLNY NAGROBEK.


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Przypis własny Wikiźródeł zamiast człowiekiem zmarłym powinno być raczej ciężko rannym żołnierzem (w ang. oryginale maimed soldier)