Pamiętnik panny służącej (1923)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
1-szy października.

Biedny pan!... Myślę, że byłam nadto surowa dla niego owego dnia w ogrodzie...
Być może przekroczyłam miarę?... Jest teraz tak powściągliwy, ponieważ zapewne wyobraża sobie, iż poważnie obraził mnie, i że jestem niewzruszonej cnoty, i nie przestaje prosić mnie o przebaczenie.
Pomimo, iż staram się być jaknajbardziej przychylna i uprzejmą, on już o rzeczy tej nie wspomina i nie ośmiela się do dalszych, nowych szturmów, nawet nie używa tego klasycznego sposobu — owej prośby o przyszycie guzika do spodni... Sposób ordynarny, ale często nie traci na swym efekcie... Mój Boże, czyż więc ja będę przyszywała kiedy te guziki!
A jest przecież najzupełniej widoczne, iż on ma chęć, że umiera z ochoty coraz bardziej...
Z najmniejszego słowa wybucha wyznanie... wyznanie jego pragnień... i jakie wyznanie!... Ale przy tem wszystkiem jest jeszcze bardziej nieśmiały. Przeraża go odmowa... Lęka się zdecydowanego odepchnięcia i nie dowierza moim zachęcającym spojrzeniom...
Pewnego razu przystąpił do mnie z dziwnym wyrazem obłąkania w oczach i wyrzekł:
— Celestyno... ty... ty... czyścisz... bardzo dobrze moje obuwie... Nigdy... ono nie było czyszczone w ten sposób...
Wtedy oczekiwałam odpadnięcia guzika...
Ale nie... pan dyszał i zaśliniał się jakgdyby jadł gruszkę nazbyt wielką i soczystą...
Potem gwizdnął na swego psa... i odszedł...
Ale oto co jest silniejsze nad wszystko...
Wczoraj pani poszła na targ, ponieważ chodzi ona sama na targi; pan wyszedł o świcie z fuzją i z psem... Wrócił wcześnie, przynosząc trzy zabite drozdy, i zaraz udał się do swego pokoju toaletowego, aby wziąć prysznic i przebrać się, jak to było w jego zwyczaju... Trzeba przyznać, że pan jest bardzo porządny i nie boi się wody... Przyszło mi na myśl, że chwila była odpowiednia dla spróbowania uczynienia rzeczy, która nakoniec zbliżyłaby go do mnie... Porzuciłam więc robotę i skierowałam się do jego garderoby... i przez kilka sekund stałam z uchem przy drzwiach, podsłuchując... Pan kręcił się tam i z powrotem po garderobie... pogwizdując lub podśpiewując:

Et allez donc, Mamz’elle Suson!...
Et son, sonson... petit patapon...

Było to jego zwyczajem, że śpiewając, mieszał w kupę zwrotki.
Słyszałam posunięcia krzesła, potem krany odkręciły się i zamknęły, potem woda rozprysła się przez sitko i „Ach!“ „Och!“ „Fu! Fu!“ „Brrr!“, gdy niespodzianie zimna woda spadła na pana... Wtedy ja raptownie otworzyłam drzwi...
Pan był przedemną, z frontu, ze skórą całą mokrą i drżącą, z gąbką w rękach, ociekający wodą, jak fontanna. Ach, jego głowa, jego oczy znieruchomiałe!... Nigdy nie widziałam i nie przypuszczałam, aby mężczyzna mógł tak zbaranieć... Nie mając pod ręką żadnego okrycia dla nagości swego ciała, ruchem instynktownej wstydliwości posłużył się gąbką, jak liściem figowym. Trzeba było wielkiej siły z mojej strony, aby pohamować śmiech, który się ze mnie wyrywał. Zauważyłam, że pan ma na ramionach wielką kępę włosów, a również i na piersiach obrośnięty jak niedźwiedź. Z tem wszystkiem jest to piękny człowiek...
Naturalnie, że wydałam głośny krzyk skromności, taki, jak należało i gwałtownie drzwi zamknęłam. Ale za drzwiami pomyślałam sobie: „Zawoła mnie z pewnością... I co się wtedy stanie? Daję słowo“!... Oczekiwałam przez kilka minut. Żadnego odgłosu, tylko od czasu do czasu słychać było krople spadającej wody z prysznicu.
— Namyśla się — myślałam — nie może się tak odrazu zdecydować... ale zaraz mnie zawoła... Nakoniec... Wkrótce woda wytrysła nanowo i natychmiast usłyszałam, jak pan nacierał się i obmywał, wkrótce usłyszałam ślizganie się buta, ciągnionego po posadzce, potem przewracające się krzesło... otwieranie i zamykanie szafki w murze... Wreszcie pan rozpoczął swoje śpiewanie:

Et allez donc, Mamz’elle Suson!...
Et son sonson... petit patapon...

— Nie, naprawdę, że jest nazbyt głupi!... mruknęłam cicho, wściekła ze złości.
Powróciłam do garderoby, postanawiając nigdy nie dać mu tego szczęścia, o jakiem moje współczucie, wbrew moim pragnieniom, niegdyś marzyło dla niego...
Po południu pan bardzo zajęty, nie zwracał się do mnie. Spotkał się ze mną na podwórzu w chwili, gdy wynosiłam do śmietnika kocie nieczystości... I aby się nieco pośmiać z jego zakłopotania, zaczęłam tłumaczyć się z tego, co zaszło rano.
— To nic nie szkodzi... — wysapał — to nic nie szkodzi... Przeciwnie...
Chciał mnie zatrzymać, bredząc, nie wiedząc co. Ale wstrzymałam go w środku zdania, jakie sobie układał, mówiąc doń głosem smagającym te słowa:
— Przepraszam pana... Ale ja nie mam czasu na rozmowę z panem... Pani czeka na mnie...
— Ależ, Celestyno, posłuchaj jedną chwilę...
— Nie, panie...
Gdy już znalazłam się na zakręcie alei, prowadzącej do domu, popatrzyłam na pana... Nie poruszył się z miejsca. Z głową opuszczoną, ze zgiętemi nogami patrzył wciąż na śmietnik, drapiąc się po karku...
Po obiedzie w salonie pan i pani poczęli się ostro kłócić.
Pani mówiła:
— Mówię ci, że zwracasz uwagę na tę dziewczynę...
Pan odpowiedział:
— Ja?... Ach, cóż znowu! Także pomysł!... Mój aniołku... Podobna potwarz... jakaś nieczysta dziewczyna, która ma może brzydkie choroby... Ach, tego to już za wiele!
Pani podchwyciła:
— Właśnie dlatego, że znam twoje prowadzenie i twoje gusta...
— Pozwól... ależ pozwól!...
— I że za wszystkimi wyciruchami i za wszystkimi tlomokami uganiałeś się po wsi!...
Usłyszałam skrzyp posadzki pod nogami pana, który chodził po salonie z gorączkowem podrażnieniem.
— Ja?... Ach, cóż znowu? Także pomysł!... Skądże wynalazłaś to wszystko, mój aniołku?
Pani uporczywie:
— A mała Józefka... Piętnastoletnia, nędzniku!... Musiałam jej zapłacić pięćset franków!... Mogłeś za to siedzieć w więzieniu, jak twój ojciec złodziej...
Pan przestał chodzić. Upadł w fotel i milczał... Rozmowa skończyła się na tych słowach pani:
— Pozatem jest mi wszystko jedno... Nie jestem zazdrosna... Możesz sobie spać z tą Celestyną... Tylko nie chcę, aby mnie to kosztowało, abym musiała dawać pieniądze...
Ach! miałam dosyć!... Zostawiłam ich oboje.

Nie wiem, czy to, co pani mówiła, jest słuszne, czy rzeczywiście pan lata za małemi dziewczętami we wsi... Gdyby rzeczywiście tak było, miałby słuszność, ponieważ stanowiłoby to jego przyjemność... Jest to silny mężczyzna, dobrze odżywiający się... Więc potrzebuje... A pani nie daje mu tego nigdy... Tego jestem pewna. I to jest tem dziwniejsze, że mają tylko jedno łóżko... O, panna służąca, która wciąż kręci się i która ma oko, wie doskonale o wszystkiem, co się dzieje u jej państwa... Nie potrzebuje ona nawet podsłuchiwać podedrzwiami.
Jest to prawie nie do wiary, jak ludzie lubią dawać nauki moralne innym i jak wymagają wstrzemięźliwości od służby, nie starając się ukryć śladów swoich miłosnych manji... I naodwrót, są ludzie, którzy w jakiś sposób wyżywiający, wprost nieuczciwy, wskutek jakiegoś dziwnego zepsucia uczuwają potrzebę popisywania się z tem...
Nie chcę wcale pozować na udaną cnotę, lubię dokazywać jak wszyscy... Ale naprawdę... widziałam rodziny najszanowniejsze... które jednak przekraczały miarę niesmaku...
Niegdyś, z początku, śmieszyło mnie podglądanie moich państwa, potem... nazajutrz... bywałam okropnie zmieszana.. Podając śniadanie, nie mogłam powstrzymać się od patrzenia w ich oczy, w ich usta i na ich ręce z taką uporczywością, że często pan albo pani zapytywali mnie:
— Co ci jest? Alboż to w ten sposób przypatruje się swoim państwu?... Zwracaj więcej uwagi na swe zajęcie...
Widok ich wzniecał we mnie pomysły, obrazy... jakby je określić?... wzniecał żądze, które mnie prześladowały do końca dnia; niemożliwość zadowolenia ich tak, jakbym pragnęła, doprowadzała mnie do dzikiej wściekłości niemal ogłupiającej, aż do smutnego napastowania mnie przez złe myśli, które pchały mnie do osobistych pieszczot...
W dniu następnym, zazwyczaj, wszystko wracało do normy, a ja przybierałam inne zachowanie się, bardziej odpowiadające rzeczywistości, jak mi się zdawało. Wobec tych twarzy, na których woda toaletowa z pudrem nie mogła zatrzeć nocy, wzruszałam ramionami. I tylko nie mogłam znieść tych uczciwych ludzi nazajutrz, ich poważnych min, ich cnotliwego zachowania, ich pogardy dla dziewcząt, potrzebnych im. Albo te ich uwagi o moralnem prowadzeniu się...
— Celestyno, zanadto patrzysz na mężczyzn.. Celestyno, to nie wypada rozmawiać w kącie z lokajem... Celestyno, mój dom nie jest miejscem nieprzyzwoitem. I dotąd, dopóki znajdować się będziesz u mnie na służbie, nie zniosę tego...
I tak w kółko... w kółko!... Co wcale nie przeszkadza panu, wbrew tejże moralności, przewracać was na kanapy, lub wpychać do łóżka... I zazwyczaj porzuci, dając wzamian tej przemijającej gwałtowności, rzecz inną... dziecko...
Dawaj sobie radę jak możesz i jeśli możesz... A jeśli nie możesz, więc dobrze, zdychaj razem ze swojem dzieckiem... To go nie obchodzi...
Ich dom!... Ach zaprawdę!...

Naprzykład na ulicy Lincoln, bywało to regularnie co piątek. Nie można wprost pojąć tych szaleństw. Piątek by dniem pani. Przychodziło dużo kobiet, i to kobiet skrzekliwych, trzpiotowatych, zuchwałych i Bóg wie nie jakich!... Prawdopodobnie, że musiały rozmawiać między sobą o sprosił ościach, co podniecało panią... I następnie wieczorem jechały na operę i niewiedzieć gdzie jeszcze... Już to nie należy do rzeczy.. Jeżeli był to dzień Pani, to można powiedzieć, iż noc była pana, „noc Coca“... I jaka noc!.. trzeba było widzieć nazajutrz pokój sypialny: meble w nieporządku, bielizna wszędzie porozrzucana, woda z miednicy ściekająca na dywan... I silny zapach, zapach skóry ludzkiej, zmieszany z perfumami... I to z jakiemi jeszcze dobremi perfumami!... W tym sypialnym pokoju pani było lustro tak wysokie, jak ściana — od sufitu do podłogi... Często przed tem lustrem znajdowałam stos poduszek, pozapadanych, zgniecionych, zmiętoszonych i po obu ich stronach wysokie kandelabry. Stearyna zwisała jak długie łzy zastygłe na srebrnych gałęziach... Ach! jak oni byli wyuzdani!... I zapytuję, czy możnaby wymyślcć coś lepszego, gdyby sic nawet nie było poślubionym!...
Przytem zapamiętałam naszą sławną podróż w Belgji, w roku, w którym udawaliśmy się na kilka tygodni do Ostendy. Na stacji Feignies rewizja celna. Była noc... i pan bardzo rozespany zostat w przedziale... pani zaś udała się ze mną do sali, gdzie przeglądano rzeczy...
— Czy ma pani co do opłaty? — zapytał nas gruby celnik, który, widząc ładną i elegancką panią, spodziewał się mieć przyjemność oglądania miłych rzeczy... Ponieważ bywają celnicy, dla których ten rodzaj przyjemności fizycznej jest niemal aktem posiadania, gdy mogą zanurzać swe tłuste palce w majtki i koszule pięknych dam.
— Nie... — odpowiedziała pani... Nic nie mam...
— Zatem... proszę otworzyć ten kufer...
Z pomiędzy sześciu kufrów, które zabraliśmy, wybrał największy, najcięższy, kufer ze świńskiej skóry, okryty szarym płóciennym pokrowcem.
— Kiedy tu nic niema!... — wyrzekła pani poirytowana.
— W takim razie proszę otworzyć... — rozkazał.
Najwidoczniej postanowił właśnie panią poddać szczegółowej rewizji.
Pani — ach, widzę ją dotąd — wyjęła ze swego woreczka pęk kluczyków i otworzyła kufer. Celnik z nienawistną radością oddychał wonią, która go uderzyła, i w tejże chwili zanurzył swe czarne i niezgrabne łapy pomiędzy cienką bieliznę i suknie... Pani była wściekła, wykrzyknęła, gdy to zwierzę gniotło jakby z umyślną złośliwością wszystko to, co było starannie poukładane....
Rewidowanie zdawało się być skończonem, gdy wtem strażnik zauważył na dnie kufra długą szkatułkę do klejnotów z czerwonego aksamitu i zapytał:
— A to?... Co to jest?
— Klejnoty... — odpowiedziała pani z pewnością siebie, bez najmniejszego zmieszania.
— Proszę otworzyć.
— Powiedziałam już Panu, że są tam klejnoty... więc po co?
— Proszę otworzyć...
— Nie... Nie otworzę... jest to nadużycie władzy... Powiadam panu, że nie otworzę... Przedewszystkiem nie mam klucza.
Pani wpadła w niezwykłe rozdrażnienie. Starała się wyrwać szkatułkę z rąk celnika który groził:
— Jeżeli pani nie otworzy tej szkatułki, zawezwę inspektora...
— Jest to niegodziwością... wstyd prawdziwy — wołała.
— I jeżeli pani nie ma klucza do tej szkatułki, w takim razie oderwiemy zamek.
Zrozpaczona pani krzyknęła:
— Pan nie masz prawa... Zaniosę skargę do ambasady... do ministrów... poskarżę się królowi... pan straci służbę, słyszy pan... zostanie pan skazany, osadzony w więzieniu...
Ale te słowa, wypowiedziane w wielkiej złości, nie sprawiły żadnego wrażenia na nieznośnym celniku, który powtarzał z coraz większą powagą:
— Proszę otworzyć szkatułkę.
Pani stała się bardzo bladą i machała rękami.
— Nie! — wyrzekła, — nie otworzę... Nie chcę... nie mogę otworzyć...
I najmniej dziesiąty raz uparty celnik powtórzył:
— Proszę otworzyć szkatułkę!
Ta dyskusja przerwała ogólną rewizję i zgromadziła wokoło nas kilkunastu zaciekawionych podróżnych... Ja sama byłam nadzwyczajnie przejęta tym małym dramatem, tembardziej, że szło o tę tajemniczą szkatułkę, której zupełnie nie znałam, a nawet nigdy u pani nie widziałam i która oczywiście schowaną została do kufra bez mojej wiedzy.
Raptem pani zmieniła taktykę, stała się uprzejmą, niemal pieszczotliwą względem niedającego się niczem ująć celnika i, zbliżywszy się do niego w sposób jakgdyby pragnęła go zahypnotyzować wonią swoich perfum, prosiła przyciszonym głosem:
— Niech pan każe odejść tym ludziom, proszę, a wtedy otworzę szkatułkę.
Urzędnik myślał, że pani chce go w ten sposób załapać. Podniósł swą starą upartą głowę i rzekł wzgardliwie:
— Dosyć już tego dobrego... Wszystko to jest udawanie... Proszę otworzyć szkatułkę...
Podówczas pani zawstydzona, rozczerwieniona ale z rezygnacją wyjęła z portmonetki mały, zupełnie maluchny złoty kluczyczek i, odwróciwszy się od otaczającego tłumu, otworzyła szkatułkę z czerwonego aksamitu, którą celnik mocno trzymał w swoich rękach. W tejże jednak chwili cofnął się w tył tak przerażony, jakgdyby zląkł się, że zostanie ugryziony przez jakieś jadowite zwierzę.
— Na miłość boską!... — mruknął...
Potem, gdy przeszło pierwsze oszołomienie, wykrzyknął, kręcąc śmiesznie nosem: — Trzeba było powiedzieć, że pani jest wdową!
I zamknął szkatułkę, jednak nie tak pospiesznie, aby śmieciły, szmery, ubliżające wyrazy i dowcipy w tłumie nie dały pani poznać, że jej „klejnoty” zostały zauważone przez podróżnych... Pomimo całego swego zawstydzenia, pani okazała się prawdziwie zuchwałą w tem bardzo trudnem położeniu... Ach! naprawdę! nie opuściła jej bezczelność... Nie odstępowała mnie gdy robiłam porządek w poprzewracanym kufrze. A gdy opuszczałyśmy salę, towarzyszyły nam wybuchy śmiechu. Odprowadziłam panią do wagonu, w którym jechała, i niosłam walizkę, w której umieściła ową sławną szkatułkę... Już na peronie zbliżyła się do mnie i z bezwstydnym spokojem powiedziała:
— Boże mój, jakaż jestem głupia! Mogłam przecież powiedzieć celnikowi, że to należy do ciebie.
Z tym samym bezwstydem odpowiedziałam:
— Bardzo pani dziękuję, pani jest nazbyt dla mnie dobra... ale ją wolę się posługiwać tego rodzaju „klejnotami” w naturze!...
— Cicho bądź!... — rzekła pani, bez oburzenia. — Jesteś głupia...

Ostatecznie, pani nie miała szczęścia.. Bądź to przez swoją bezczelność, bądź to przez brak ładu, trafiały się jej przypadki tęgo rodzaju lub im podobne. Mogłabym przytoczyć parę innych, o wiele więcej gorszących... Ale zdarzają się chwile takiego niesmaku lub zmęczenia, że nie chce nam się ciągle brechtać w tem biocie rozwiązłości... Przytem myślę, że już dosyć mówiłam o tym domu, który był dla mnie przykładem tego, co nazywam rozbabraniem moralnem... ograniczę się do kilku przykładów.
Pani w jednej z szufladek swojej szafy miała schowanych dwanaście żółtych książeczek ze złoconemi klamerkami... te książki miłości przypominały książeczki do nabożeństwa młodych dziewcząt. Jednego razu, w sobotę rano, zapomniała i zostawiła jedną z nich na stoliku przy swoim łóżku... czy też w swoim pokoju sypialnym pomiędzy poduszkami... Były to książeczki pełne obrazków niezwykłych... Nie gram roli świętej nabożnisi, ale jednak twierdzę, że na to, aby trzymać u siebie podobne obrzydliwości i bawić się nimi, trzeba być prawdziwą ladacznicą... Dosyć, abym pomyślała o nich, a już uczuwam w sobie palenie... Kobiety z kobietami, mężczyźni z mężczyznami... płciowo spleceni, zjednoczeni w szalonych uściskach... Nagie figury proste, wygięte, wyprężone, tarzające się w rozpuście. Zgraja golasów, procesje ciał, spojone jedne z drugiemi dziwacznemi splotami niemożliwych pieszczot... Z ustami, ssącemi jak macki polipów puste piersi, wycieńczone brzuchy. Cały korowód ud, łydek splątanych, skręconych jak gałęzie drzew.
...Ach!... nie!... ..
Matylda, pierwsza panna służąca, ściągnęła jedną taką książkę... Przypuszczała, że pani nie będzie upominała się 0o nią... A jednak pani upomniała się... Po przejrzeniu szuflad i próżnem wszędzie poszukiwaniu, powiedziała do Matyldy:
— Czy nie widziałaś książki w moim pokoju?
— Jakiej książki, proszę pani?
— Żółtej książki...
— Zapewne książki do nabożeństwa?
Patrzyła wprost w twarz pani i, nie tracąc na minie, dodała:
— W istocie, zdaje mi się, że widziałam jedną żółtą książkę z klamrą złoconą na stole, przy łóżku, w pokoju pani...
— A Więc?
— Zatem nie wiem co pani z nią zrobiła...
— Czy ją zabrałaś?
— Ja proszę pani?
I ze wspaniałem zuchwalstwem:
— Ach! nie!... — wykrzyknęła... — Chyba pani nie chce, abym czytała podobne książki.
Ta Matylda była niemożliwą!... I pani przestała nalegać.
Przez cały dzień następnie Matylda mówiła.
— Uwaga... Będziemy odczytywały mszę...
Wyciągała z kieszeni małą żółtą książeczkę i czytała nam, pomimo protestów guwernantki angielki, która wołała:
— Przestań — jesteś nieuczciwą dziewczyną...
I jednocześnie ta sama angielka wytrzeszczała oczy. I przez lornetkę, wetknąwszy nos w rysunki, przyglądała się im z miną obrzydzenia.
Ach, jakaż to była z tem zabawa!...
A ta guwernantka angielka! Nigdy w swojem życiu nie spotkałam takiej pijaczki i to tak zabawnej. Upiwszy się, była łagodna, czuła i kochliwa nadewszystko z kobietami.. Nałóg, który ukrywała pod maską śmiesznej powagi, odkryty ukazywał całą swą komiczną piękność. Rozwiązłość jednak angielki była raczej mózgowa aniżeli czynna i nie słyszałam nigdy, aby się ona kiedykolwiek urzeczywistniała. Według określenia pani, Miss zadawalniała „urzeczywistnienie“ przez samą siebie... Naprawdę, że brakowało w jej zbiorze ludzkich bzików i rozpustników kogoś, kto mógłby dobrze scharakteryzować ten dom prawdziwie modernistyczny.
Pewnej nocy wypadło mi oczekiwać na panią. Wszyscy w domu spali a ja znajdowałam się sama w garderobie, w której zdrzemnęłam się.
Koło drugiej po północy pani powróciła. Na dźwięk dzwonka zerwałam się i pobiegłam do pokoju pani. Właśnie zdejmowała rękawiczki i, patrząc na dywan, pokładała się ze śmiechu.
— Oto znowu Miss najzupełniej pijana — powiedziała do mnie.
I wskazała na tarzającą się z wyciągniętemi ramionami, z jedną nogą w powietrzu guwernantkę, która bredziła, wygadując niemożliwości.
— Podnieś ją i połóż spać — rozkazała pani.
Jakaż ona była ciężka i zmiękczała. Pani pomagała mi, był to jednak porządny wysiłek przy usunięciu jej z pokoju.
Miss uchwyciła się dwoma rękami za płaszcz i wołała do niej:
— Nie chcę opuścić cię, nie chcę nigdy cię opuścić. Kocham cię bardzo... ty moja dziecino... Jesteś śliczna...
— Miss, — odpowiedziała pani, śmiejąc się, — jesteś starą pijaczką... Pójdziesz spać...
— Nie... nie... chcę spać z tobą... ty jesteś piękna... ja ciebie kocham... Chcę cię uściskać.
Nie wypuszczając z jednej ręki płaszcza pani, drugą szukała pieszczotliwie jej piersi. I jej usta, te stare usta, zbliżały się z pocałunkiem wilgotnym i oślinionym.
— Świneczka... świneczka... ty jesteś mała świnka... Chcę cię uściskać!... — wołała.
Nareszcie udało mi się uwolnić panią i wyprowadzić Miss z pokoju... Wtedy jej czułości zwróciły się ku mnie. Zaledwie trzymająca się na nogach, usiłowała objąć mnie wpół, a ręka jej błądziła po mnie z większą jeszcze śmiałością, aniżeli po pani... Wcale się nie wstydziła.
— Skończ nareszcie, stara rozpustnico.
— Nie... nie... ty także... jesteś piękna... Bardzo cię kocham... chodź ze mną... Nie wiem już w jaki sposób nareszcie pozbyłam się jej oraz potrafiłam ją skłonić, że udała się do swego pokoju. Została tam ze swoim upartym zapałem, pogrążona w czkawce jak w fali smrodliwej.
Tego rodzaju sceny nadzwyczajnie bawiły panią. Dla pani nie było większej radości nad rozwiązłe widowisko, i to najbardziej niesmaczne...
Jednego dnia weszłam niespodzianie wówczas, gdy pani w swoim pokoju opowiadała przyjaciółce wrażenia ze zwiedzenia pewnego domu specjalnego, w którym była z mężem, a gdzie widzieli dwoje małych garbusków podczas funkcji miłosnych...
— Trzeba to było widzieć, moja droga... Nie może być nic bardziej zajmującego...
Ach! nawet ci, którzy nie umieją przenikać istot ludzkich, i jedynie pozory i formy zewnętrzne olśniewają ich, nie mieliby wątpliwości, że ten piękny świat, owo „wyższe towarzystwo“, jest plugawą zgnilizną... Można o nim powiedzieć bez spotwarzania, że jedynie żyje dla nizkich, rozwiązłych uciech... Poznałam również środowisko szlachetnej burżuazji, i tam bardzo rzadko spotykałam miłość, której towarzyszyło uczucie tkliwe i głębokie, ideał cierpień, poświęcenia lub współczucia, które stanowią rzecz piękną i świętą.
Jeszcze słówko o pani... Z wyjątkiem dni przyjęć i wystawnych obiadów, pani i Coco przyjmowali bardzo poufnie pewne bardzo szykowne młode małżeństwo, z którem chodzili do teatru, na koncerty, do restauracyjnych gabinetów, a także, możnaby dodać, że i do najgorszych miejsc. On bardzo młody, z kobiecą, gładką, bez zarostu twarzą, żona jego piękna, ruda, z oczami niezwykle gorejącemi i z ustami... nigdy nie widziałam ust bardziej zmysłowych. Nie wiedziano dokładnie, czem są te dwa stworzenia. Gdy obiadowali we czworo, rozmowa ich przybierała taką przerażającą i obrzydliwą formę, że kamerdyner, choć nie był świętoszkiem, jednak miał ochotę rzucić im półmiskiem w twarz... Nie wątpił zupełnie, iż jest coś między nimi... zapewne obchodzili święta podobne do tych reprodukcji, jakie znajdowały się w pani żółtych książeczkach. Tak się rzecz odbywała z pewnością, jeżeli nie w inny mniej znany sposób. I ludzie, którzy nic oddalą się rozpuście z namiętności, oddają się jej przez snobizm...
To jest właśnie najwyższy szyk...
Któżby bowiem mógł przypuszczać takie okropności o pani, która przyjmuje u siebie arcybiskupów i nuncjuszów papieskich, którzy sławią jej cnoty, elegancję, miłosierdzie, obiady sute i wierność tradycjom katolickiej Francji.
Z tem wszystkiem, mieli oni piękny widok występku, widok wszystkich występków w tym domu, gdzie byli swobodni, szczęśliwi i pani nie zajmowała się nigdy niczyjem prowadzeniem.
Tego wieczoru zostaliśmy dłużej w kuchni aniżeli zazwyczaj. Pomagałam Marjannie w rachunku... Przekonałam się, że jak wszystkie osoby, posiadające zaufanie, korzystała ona, kradła ile tylko mogła... Ma ona w sobie łotrostwa, które zdumiewają mnie... ale pomówię o nich we właściwym czasie... Zdarza się, iż nie potrafi wyrachować się, co ją bardzo zawstydza „wobec pani... Józef trochę zbliżył się że mną. Teraz uważa mnie za godną swej rozmowy i od czasu do czasu odzywa się... Dzisiejszego wieczoru nie poszedł do zakrystiana, swego serdecznego przyjaciela, jak to zwykł czynić codziennie. I podczas, gdy my z Marianną pracowałyśmy, on czytał „Librę Parole“... To jego dziennik... On nie rozumie, aby można było czytać inny... Zauważyłam, iż przy czytaniu obserwował mnie z nowym wyrazem w oczach...
Czytanie skończyło się, Józef pragnął zaznajomić mnie ze swojemi zapatywaniami politycznemu.. Jest daleki od Republiki, która rujnuje i zniesławia... On chce pałasza...
— Dopóki nie będziemy mieli pałasza i to dobrze czerwonego — nie można nic zrobić — wyrzekł.
On jest za religją... ponieważ... nakoniec... oto jest za religją...
— Jeśliby religją nie odnowiła Francji, jak niegdyś... Jeśliby nie zmusiła ludzi do chodzenia na msze i do spowiedzi., nic się nie zrobi na miłość boską!...
Zawiesił w swojej komórce, w której leżą zaprzęgi, portrety: papieża i Drumonta; w swoim zaś pokoju Derouleda w pokoiku na strychu portrety Guerina i generała Merciera... patrjotów francuskich i licho wie nie kogo.
Starannie zbiera wszystkie piosnki antysemickie, wszystkie portrety o wspaniałych kolorach, wszystkie karykatury „obrzezańców“. Bo Józef jest zaciekłym antysemitą... On należy do wszystkich partji, do wszystkich stowarzyszeń religijnych, wojskowych i politycznych. Jest członkiem „Młodości“ antysemickiej w Rouen, członkiem starości antysemickiej w Louviers, członkiem jeszcze jednej z niezliczonych grup i pod-grup jak Gourdin narodowa, Toscin normandzka i t. d... Gdy mówi o żydach, oczy jego połyskują złowrogo, a gesty mają w sobie coś z krwawego okrucieństwa... I gdy idzie do miasta, zawsze z kijem arabskim w rodzaju maczugi:
— Gdy zostanie choć jeden żyd we Francji... nic się nie da zrobić...
I dodał:
— Ach, mój Boże, gdybym był w Paryżu!... zabijałbym... paliłbym... dusiłbym to przeklęte plemię... Niema niebezpieczeństwa... aby ci zdrajcy usadowili się w Mesnil-Roy... Wiedzą oni dobrze, co są warci... sprzedawczyki!...
Z tą samą nienawiścią łączył w jedno: protestantów, masonów, wolnomyślicieli, wszystkich rozbójników, których noga nigdy nie postała w kościele i którzy, według niego, nie byli niczem innem, jak tylko przebranymi żydami... Nie był on jednak klerykałem, był za religją, oto wszystko...
Gdy zdarzył się niecny czyn Dreyfusa, on, Józef, wcale nie chciał, aby go wysyłano z Francji na „Wyspę Djabclską“. Bynajmniej... I dlatego, że w tem był nieczysty duch Zoli, Józef nie wchodził inaczej do Louviers jak z wielkim hałasem, upominając się o konferencję... Sprawa Dreyfusa była czysta i on, Józef, weźmie jej ciężar na siebie... To ten nędzny zdrajca Zola, który dla stu sześćdziesięciu miljonów franków zdradził całą armję francuską, a także rosyjską dla Niemców i Anglików!... Nie było to historją wymyśloną... żadnem oszczerstwem... słowem na wiatr... wcale nie, Józef był pewnym... Józef to słyszał od zakrystjana, który słyszał to od proboszcza, a proboszcz od biskupa, który znów słyszał od samego papieża... a papież wiedział to od Drumonta.
Ach, żeby żydzi zwiedzali Prieuré... znaleźliby napis, zrobiony przez Józefa w piwnicy, na strychu, w stajni, w wozowni, od spodu zaprzęgów, aż do kija, mieliby wszędzie: „Niech żyje armja!... Śmierć żydom“!
Marjanna od czasu do czasu przytakiwała lekkimi i spokojnymi ruchami głowy jego zapalczywym przemówieniom, ona także zapewne była przekonania, że Republika rujnuje, że zbeszczeszcza... ona także była za pałaszem... za proboszczami, a przeciw żydom... bo wszak ona nic nie rozumie prócz tego, jeśli jej samej czegoś brakuje.
— I ja także, naturalnie, jestem za armją, za ojczyzną, za religją i przeciw żydom... któż bowiem, z pomiędzy nas w domu, od najmniejszych do największych nie protestuje przeciw doktrynie Icków?... Można powiedzieć co tylko się podoba o służących... ale nie można im odmówić, iż są patrjotami.
Co do mnie, polityka nie jest w moim guście i nuży mnie... A mimo to, na tydzień przed przybyciem tutaj, stanowczo odmówiłam pójścia do służby za pannę służącą do Laborów... I wszystkie koleżanki, które znajdowały się wówczas w biurze, odmówiły również:
— Do tych parszywców? Ach! nie, za nic, nigdy!...
Ilekroć zapytuję siebie poważnie, nie wiem z jakiej przyczyny jestem przeciw żydom, ponieważ służyłam u nich niegdyś w czasie, gdy nie posiadałam jeszcze swojej godności... W głębi nawet znajduję, że żydzi i katolicy jest to jedno i to samo. Są oni tak samo rozwiąźli, tak samo mają wstrętne charaktery, obrzydliwe dusze jak i inni... Wszystko to, jak widzicie, jednakowy świat, a różnica religijna nie ma żadnego znaczenia... Być może, żydzi są bardziej nadęci, więksi zdziercy... być może dla nich przedewszystkiem mają wartość pieniądze, które sami zdobywają.
Pomimo to, co mówią o ich rozumie i sprycie administracyjnym i ich skąpstwie, twierdzę, że nie jest tak źle służyć w ich domach, gdzie jakoś więcej bywa wszystkiego, aniżeli w domach katolickich.
Ale Józef nie chce o niczem słyszeć... Czynił mi wymówki, że nie jestem patrjotką, że jestem natomiast złą francuską i przepowiedział zagładę. Przy tej krwawej przepowiedni druzgotanych czaszek, wywlekanych wnętrzności, poszedł spać. Zaraz też Marjanna wyciągnęła z kredensu butelkę wódki. Czułyśmy potrzebę zapomnienia o poprzedniej rozmowie i zaczęłyśmy mówić o czem innem...
Marjanna, codzień poufalsza, opowiedziała mi o swojem dzieciństwie, ciężkiej młodości, jak była za niańkę u kupca tabacznego w Caen, jak tam została namówioną przez ucznia kupca. Był to chłopiec wysmukły, delikatny, blondynek z niebieskiemi oczyma i ze szpiczastą bródką małą i jedwabistą. Zaszła w ciążę, i kupiec, który wylegiwał się z całą zgrają ludzi, ze wszystkimi podoficerami garnizonu, wyrzucił ją... Tak młoda znalazła się na bruku wielkiego miasta z dzieckiem we wnętrznościach!... Ach, poznała ona nędzę, przyjaciel jej nie miał pieniędzy... I byłaby umarła z głodu napewno, gdyby jej ów uczeń nie wynalazł zajęcia... Ach! zabawne miejsce...
— Mój Boże, tak... — dodała — w Barataire, zabijałam króliki... i dobijałam morskie świnki... To było bardzo ładne...
I wspomnienie to wywołało na tłuste wargi Marjanny uśmiech, który wydał mi się dziwnie smutny.
Po chwili ciszy, zapytałam jej:
— A dziecko?... co się z nim stało? Marjanna uczyniła ruch nieokreślony, ruch, który jakby usuwał ciężką zasłonę z tej otchłani, w której spało już jej dziecko...
I odpowiedziała tonem kłótliwym, pobudzonym alkoholem:
— Ach! Co ty sobie myślisz... Co to ja takiego uczyniłam, mój Boże!...
— Czy jak ze świnkami morskiemi?... — podszepnęłam.
— Właśnie tak... I nalała sobie nanowo wódki.
Udałyśmy się do swoich pokoików — trochę pijane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.