Pamiętnik dr Z. Karasiówny/Lekarze i czopki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Karasiówna
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Lekarze i czopki.

Wiadomo, że w każdej aptece jest dużo półek. Na półkach dużo flaszek i słoików. We flaszkach różne lekarstwa, setki środków. Stoją szeregiem, jak żołnierze na warcie, mając to samo wzniosłe zadanie co oni: stwarzają poczucie bezpieczeństwa. Sam widok takiego arsenału broni przeciw różnym chorobom sprawia, że człowiek wychodzi z apteki pokrzepiony na duchu i spokojny o swoje zdrowie.
Przeraziłby się nieborak, gdyby słyszał kiedy rozmowę lekarzy prowadzoną bez świadków. Bo zdarza się czasem, że lekarz usiłuje wyliczyć wszystkie środki, które naprawdę działają.
Wylicza je zwykle na palcach.
Działa np. salwarsan i bizmut na kiłę. Surowica przy dyfterii. Chinina w malarii i zapaleniu płuc. Aspiryna i inne salicylaty przy zapalaniu stawów. Wyciągi z wątroby przy anemii złośliwej. Digitalis w niedomodze serca. Morfina na bóle, insulina przy cukrzycy i jeszcze kilka innych środków. Kilka, nie więcej.
Medycyna nie stoi dziś na lekarstwach.
Jest jednak faktem, że lekarze zapisują setki różnych środków. Mieszają je jak bigos. Zapisują, bo pacjent wierzy w lekarstwa. Bo niewiadomo czy jednak nie pomagają. Zapisują, bo jest taki zwyczaj. Zapisuje lekarz prywatny, żeby pacjent się cieszył. Przecie płaci. Zapisuje lekarz Ubezpieczalni, żeby mieć święty spokój. Niech nie mówią, że kasa lekarstw nie daje. Macie lekarstwa. Sam by ich za dopłatą nie zażywał.
Różne drogi prowadzą do Rzymu, mówi przysłowie. Można to sprawdzić na lekarstwach.
Stoją flaszki i słoiki na półkach, stoi też wśród nich digitalis, środek na serce. A o kilometr od apteki leży chory. Spuchnięte nogi, wątroba, woda w brzuchu. Serce źle działa. Nie pompuje krwi jak należy. Zostawia ciągle trochę surowicy w wątrobie, w nogach. Człowiek puchnie. Trzeba mu dać digitalis.
Wzywają rano jednego lekarza — bierze 6 zł. Przepisał digitalis w proszku. A po południu wołają drugiego. Nic innego wymyślić nie potrafi. Ale musi zarobić na 6 zł. Nie może powiedzieć: zostawcie tamto lekarstwo, wystarczy. Bo więcej by go nie wezwali. Powiedzieliby, że niepotrzebnie przyszedł. A tamten, który był pierwszy, innym razem będzie drugim u chorego. Przyjdzie po nim. I napewno wszystkie jego lekarstwa odstawi. Powie, że szkoda. Więc lekarz głęboko się zastanawia. Wszyscy widzą jak myśli. I przepisuje digitalis w płynie. Do picia łyżkami. Dostał 6 zł.
Jeżeli chory jest zamożny, to nie wystarczy. Zawezwie jeszcze kilku lekarzy. Dostanie digitalis w kroplach. Ładna zagraniczna flaszeczka specyfik. Nazywa się digalen. Albo digipuratum.
A czwarty lekarz przepisze digitalis w czopkach, piąty w zastrzykach. Weźmie tylko 4 zł. za wizytę, nie zdziera jak tamci. Będzie biegał codziennie do chorego robić zastrzyki. Przez tydzień lub 10 dni. Zarobi 40 zł. Ma zdrowe nogi. Wygrywa wyścig.
Zastrzyki u nas to rzecz śliska. Ludzie się boją. Zwłaszcza starzy ludzie. Za ich czasów tego nie bywało. Za śp. Franciszka Józefa, a było dobrze. Ludzie też żyli bez zastrzyków. Trzeba wiedzieć komu zastrzyki zaproponować. Jednych może tym lekarz na zawsze pozyskać, innych bezpowrotnie stracić. Lekarz musi być psychologiem. Inaczej umrze z głodu.
Z czopkami sprawa bardziej skomplikowana: człowiek ma przewód pokarmowy. A przewód pokarmowy ma dwa końce. Właściwie początek i koniec. Początkiem przewodu pokarmowego są usta, końcem kiszka stolcowa.
Przysłowie mówi, że do serca trafia się przez żołądek. Przedwojenne przysłowie dla przedwojennych panien. Przedwojenna anatomia, przedwojenna terapia. Dziś można digitalis zażywać zwyczajnie, można zakładać w czopku. Właśnie przez kiszkę stolcową.
Co do czopków panują w naszych stronach różne poglądy. Jedni nie używaliby czopków za nic w świecie. Wstydzą się. Uważają to za grzech. Wolą umrzeć, niż sobie czopek założyć. Inni są bardziej postępowi. Zgadzają się na czopki. Słuchają pilnie, że w nich jest lekarstwo na serce. Albo lekarstwo na gorączkę. Lekarstwo na boleści. Lekarz widzi, że dobrze wytłumaczył. Jest dumny z siebie. Ale po kilku dniach zagląda do chorego. Jeżeli to pora zimowa, czopki są. Nie roztopiły się na słońcu. Ani jednego nie brakuje. Chory miał stolec codziennie. Więc czopków nie zakładał. Po co, kiedy był stolec?
Inni są bardziej posłuszni. Biorą czopki trzy razy dziennie. Lekarz jest zadowolony. Nie wchodzi w szczegóły. Przez delikatność. Ale chory z wdzięczności sam mówi: dobre były te czopki. Pomóc pomogły, tylko bardzo nie smakowały.
Więc teraz do czopków dodaję lekcję poglądową. Ćwiczenie praktyczne.
Trafiła się kobieta z atakiem kamicy nerkowej. Leży u mnie na kanapie i jęczy. Dostanie morfinę w czopkach do domu. „Lekarstwo do picia by pani zwymiotowała, mówię, dlatego przepiszę pani czopki, będzie pani zażywała przez tyłek“. Mam świadków, że mówiłam wyraźnie. 5 liter ani jedna mniej. Jasno a przyzwoicie. Nie, że do kiszki stolcowej. Zemdlałaby z przestrachu. Do tyłka. Miałam w domu kilka czopków. Podarowałam jej jeden na drogę. Założy od razu, za pół godziny bóle przejdą. Odwróciłam się dyskretnie do mikroskopu. Patrzyłam jednym okiem na osad moczu, a tylko jednym na czopek. I pomyliła się w adresie: o piętro za wysoko. Leżała na wznak. Okazało się, że nie wie gdzie ma tyłek. Zapomniała to w tej chorobie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Karaś.