Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Rak

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rak.

W chwili, gdy piszę te słowa, wszyscy moi zmarli na raka pacjenci, wszystkie ich okropne, jedne z najokropniejszych męczarnie konania, stają przede mną. Ból świata nie jest czczym określeniem dla lekarza walczącego o życie swych pacjentów, a bezsilność jego jest męką chorych, która rykoszetom go trafia. Jakże dużo widziałam chorych na raka! W Warszawie ta potworność o wiele częściej gości w moim gabinecie, niż w czasie mego pobytu na wsi. Nie znam statystyk, ale wypadki raka, z którymi się spotykam, są częstsze co najmniej o 50 procent w Warszawie, aniżeli w czasie wiejskiej praktyki. Z wielu wypadków opiszę tylko jeden i opowiadanie to chcę poświęcić pielęgniarce Ubezpieczalni Społecznej w Warszawie, pani R., wzorowi poświęcenia, czułości i delikatności dla chorego.
W 1936 roku przyszła do mnie bardzo sympatyczna i przystojna pani, Siwawa, pięknie zaondulowana główka, odbijała się jaskrawo od młodzieńczej cery i głęboko osadzonych pięknych oczu. Pani ta była jedną z najbliższych współpracowniczek ówczesnego ministra oświaty. Pochodziła z kresów i mówiła śpiewnym akcentem kresowym. Kultura życia osobistego była zdaje się dla niej conditio sino qua non jej egzystencji. W czasie pierwszej wizyty zwróciła mi delikatnie uwagę, że moje oświetlenie biurka jest nieprawidłowe. W ogóle była bardzo miła i ja, jak zwykle, trzymałam się z rezerwą. Obserwowałam. Chora opowiadała, że przed pięcioma laty miała robioną amputację lewej piersi, z powodu jakiegoś nowotworu. Następnie była wielokrotnie naświetlana, obecnie już pracować nie może, jest na emeryturze, ale dobrowolnie zgłosiła się do Ubezpieczalni, gdyż jej fundusze osobiste pochłonęła poprzednio prywatna kuracja, a nie chce pozostać bez opieki lekarskiej. Miała lat 48.
— Bolą mnie niezmiernie stawy — skarżyła się. — Pani doktór sobie nie wyobraża, co to dla mnie za męka wstać, umyć się, ubrać i uczesać. Jestem pedantką, szczególnie na punkcie czystości, codziennie muszę się umyć od stóp do głowy, a tu nóg z łóżka opuścić nie mogę.
— Czyż nie ma pani kto pomóc — zapytałam.
— Nie, mieszkam sama, zajmuję pokój kawalerski na piątym piętrze, tu, zaraz, obok ulicy, na której pani doktór mieszka.
— A jaka to męka dla mnie doprowadzić swój pokój do porządku — dodała jakby do siebie.
Zbadałam chorą i ku swemu przerażeniu, stwierdziłam sznureczki stwardniałych naczyń chłonnych pod prawą pachą. Gruczoły chłonne pod pachą również wyraźnie stwardniałe.
— A więc rak — myślę sobie — choć minęło już tyle czasu od całkowitego wycięcia piersi, nie chce puścić swojej ofiary. Teraz znów przerzut rakowy na prawą pierś.
Oczywiście nie mówię tego chorej i nawet uśmiecham się do niej łagodnie i beztrosko.
— Pani to nie bardzo nadaje się do leczenia w moim gabinecie — mówię. — Powinna pani iść do szpitala.
W dalszym ciągu rozmowy kładę nacisk na to, że chora mieszka tak zupełnie bez opieki. Broń Boże, nie daję jej do zrozumienia, iż jako internistka jestem zupełnie bezsilna i że tylko chirurg, radiolog, roentgenolog mogą jej coś naprawdę pomóc. Chora zwlekała z decyzją. Zawsze była czarująca i przez dłuższy czas grzecznie, lecz stanowczo opierała się przed kuracją w szpitalu.
— Choć to tak trudno wdrapać się na piąte piętro z powrotem, — mówiła — to jednak wolę panią sama odwiedzać. Pani zapewne i tak ma dość chorych na mieście, więc nie chcę panią doktór wzywać do siebie.
O gdyby ją słyszały „wytworne“, „wpływowe“ i „piękne“ pacjentki, wzywające mnie osobiście do siebie pod groźbą „grandy“, „skargi“ i „pretekółu“, „mdlejące“ w brudnych łóżkach!
Objaśniłam pacjentkę, że moim obowiązkiem jest odwiedzanie obłożnie chorych i że ją odwiedzę nawet bez obowiązku, tylko aby mnie zawezwała zawsze, gdy się tylko gorzej będzie czuła. Nie ustawałam również w namawianiu chorej, aby poszła do szpitala. Pacjentka miała różne znajomości i dzięki poparciu dostała się pod opiekę jednego z profesorów uniwersytetu, do kliniki uniwersyteckiej, gdzie rozpoczęła kurację na koszt Ubezpieczalni Społecznej. Zastosowano niezwykle dużą ilość naświetlań roentgenowskich, gdyż w stosunkowo krótkim czasie chora otrzymała 40 zabiegów. Jednak na klinice dłużej leżeć nie mogła, gdyż bardzo źle czuła się nerwowo, a stan jej nie tylko, że się nie poprawiał ale przeciwnie, choroba rozwijała się coraz bardziej. Odwieziono więc chorą do domu. I tu dopiero zaczęła się jej martyrologia. Była już właściwie skazana na śmierć. Jakże ten nieubłagany wyrok śmierci kontrastował z jej wyglądem! Pacjentka była stale bardzo elegancka, nadzwyczaj umiejętnie malowała swoje policzki. Opowiadała mi, jak lekarze w szpitalu, patrząc na jej rumieńce, nie wierzyli, że jest ona tak ciężko chora. Świadczyło to wszystko, iż chora, nawet w tym maleńkim sektorze życia jaki jej pozostał, nie chciała dać się zepchnąć na dno, i walczyła o swą piękność do ostatka. Jakżeż to było tragiczne, gdyż kobieta ta, jak mi się wydaje nie miała w swoim życiu innego celu, ponad samobytowanie w doskonałości duchowej i cielesnej. Była samotna, niezamężna i od rodziny dalszej stroniła. Leżała więc sama, w swoim kawalerskim pokoiku, na piątym piętrze. Bóle mięśniowe, tak zresztą charakterystyczne dla schorzeń rakowych, brała stale za reumatyzm. Musiałam poza zwykle stosowanymi w tych wypadkach lekarstwami, dawać jej nacierania, w które wierzyła. Chcąc jej dać jak najwięcej złudzeń, że jeszcze pożyje, a zresztą wzmocnić organizm, zastosowałam zastrzyki wzmacniające, w myśl magicznej formuły „a może się uda“. Aby zrobić zastrzyk, zgłaszała się do chorej codziennie pielęgniarka Ubezpieczalni Społecznej, pani R. Wiedziałam, że jest to pierwszorzędna siła pielęgniarska, ale nie przypuszczałam nawet, że jest to człowiek tak pełen poświęcenia i oddania dla chorego. Pani R. miała bardzo wiele pracy, gdyż w tym okresie czasu grypa szalała w Warszawie. Pielęgniarki więc często musiały stawiać bańki i robić chorym zastrzyki. Pani R. miała więc w tym okresie 17 do 18 chorych do odwiedzenia w domach. Jednak mimo to dla chorej na raka, zawsze znalazła chwilę czasu, aby z nią porozmawiać. Była przy tym tak delikatna, że pacjentka, choć zwykle krytykowała wszelką pomoc pielęgniarską, nabrała do niej bezgranicznego zaufania.
Nowotwór z każdym dniem robił coraz gorsze spustoszenia w organizmie chorej. Bóle tak się wzmogły, że choć starałam się dawać na uśmierzenie ich wszelkiego rodzaju leki, bez morfiny niepodobna było już się obejść. Zaczęłam od namiastek morfiny w proszkach. Niestety, dawki narkotyków trzeba by było zwiększać stopniowo, gdyż chora, wijąc się w strasznych bólach, nie tylko że nie sypiała, ale przez całe noce krzyczała. Mieszkała, jak wspominałam już w pokojach kawalerskich, i sąsiedzi jej, ludzie pracy, przeważnie inteligenci, skarżyli się ciągle, że krzyczy tak okropnie, że spać zupełnie nie mogą. Mimo to, stwierdziłam, że wszyscy okazywali chorej bardzo wiele względów. Zupełnie obcy ludzie opiekowali się nią, jak mogli, choć stawała się z każdym dniem coraz bardziej przykra dla otoczenia.
Chorej utworzył się guz nie tylko na zaatakowanej prawej piersi, ale również na owłosionej skórze głowy. Błagałam, żeby poszła ponownie do szpitala, nie chciała o tym słyszeć i mówiła:
— Takiej opieki, jak mam teraz, nigdy i nigdzie nie znajdę.
— Ale przecież pani jest cały dzień sama, to niemożliwe, aby była pani uzależniona od tego, czy kto przyjdzie, czy nie, pomóc się ubrać i dać pani jeść.
— To co mam, zupełnie mi wystarczy — odpowiedziała.
Istotnie chora tak sobie wszystko zorganizowała wokoło siebie, że i jedzenie i przybory toaletowe miała pod ręką. Sąsiadka lub rodzina przynosili jej codziennie obiady. Słowem, warunki egzystencji miała znośne.
Jeszcze mimo ciężkiej choroby dbała o swą powierzchowność. Kiedyś w wielkim zaufaniu powiedziała mi, że nauczy mnie, jak sobie robić takie ładne rumieńce. Zademonstrowała nawet, jak to robi. Potarła kredką od ust watę i delikatnie posmarowała sobie policzki. Jakże był to żałosny widok. Chcąc ją rozweselić, powiedziałam wówczas:
— Nawet szminka nikomu nie pomoże, kto ma skórę kostropatą z liszajami. Pani sztuczne rumieńce dlatego tak pięknie wyglądają, że ma pani skórę miękką i gładziutką.
Chorej zrobiło to wielką przyjemność. Sypnęły się delikatne zwierzenia, z których wynikało, że była ona piękną kobietą i miała powodzenie, że prowadziła tryb życia nadzwyczaj surowy. Dużo czasu poświęcała gimnastyce i hydroterapii. Mówiła, że nazywano ją człowiekiem przyrody, tak lubiła dalekie spacery. Chodziła stale spać o dziewiątej, a wstawała o szóstej rano i nigdy nie robiła wyjątków w tym swoim ustalonym trybie życia. Była panną. Że też właśnie ją chwycił ten potwór — rak w swoje szpony!
Nie mogłam chorej poświęcać więcej czasu na wizytę, jak 40 minut, miałam bowiem w tym okresie piekielną pracę. Właśnie z powodu owej grypy, która tak szerzyła się w Warszawie w 1937 r. Odwiedzałam w tym okresie chorą tylko raz na tydzień. Bo i cóż zresztą mogłam jej poradzić? Poprosiłam kolegę chirurga, żeby do niej przyszedł i może coś poradził. Operować już nie było co, bo przerzuty rakowe znajdowały się prawie wszędzie, tak, że pacjentka miała już objawy zatrucia rakowego, czyli tak zwaną „kacheksję“. Chirurg też już nic nie był w stanie zrobić i ograniczył swą pomoc jedynie do odwiedzin.
Natomiast skierowana przeze mnie pielęgniarka, odwiedzała chorą codziennie. Chcąc wysłuchać wszystkich opowiadań pacjentki, należało siedzieć nieraz co najmniej półtorej godziny. Otóż pani R. nierzadko, kończąc swą pracę zawodową o 11-ej wieczorem, na ostatku odwiedzała chorą, aby tylko móc się nie śpieszyć do następnego chorego i aby pacjentka nie miała wrażenia, że jest tylko jedną z tysiąca chorych, którą odwiedzamy. Często pielęgniarka przychodziła po zamknięciu bramy, nie mogąc nadążyć z załatwieniem innych chorych. Pacjentka czekała cierpliwie.
Chciałam położyć kres temu wykorzystywaniu sił pielęgniarki i zażądałam, by przy chorej ktoś stale siedział. Zgodzono pielęgniarkę prywatną. Dyżurowała ona już stale, jednak pacjentka żądała, aby zaordynowane przeze mnie zastrzyki robiła tylko pani R. Pani R. zgadzała się oczywiście na wszystko, o co ją tylko chora prosiła. Właśnie w tym czasie bóle tak się spotęgowały, że musiałam już przejść na stosowanie środków narkotycznych w zastrzykach. Zwykle dawka przepisowa uśmierzała bóle na 10 dni, następnie zaś trzeba było dawkę powiększać. Kiedy zastrzyków brakło w ciągu tygodnia, to owa prywatna pielęgniarka przychodziła do mnie po lekarstwo. Czegóż ona mi o chorej nie mówiła. Z jej słów wynikało, że pacjentka jest wysoce ordynarna, po prostu potwór, w najgorszym gatunku. Maltretowała i dokuczała owej pielęgniarce, nie dając jej nic wokoło siebie zrobić.
Natomiast relacje pielęgniarki p. R. były wprost diametralnie sprzeczne. Uważała ona chorą za pełnego dobroci i życzliwego człowieka. Gdy robiłam jej wymówki, że niepotrzebnie pomaga robić enemę i że ten zabieg mogłaby robić z powodzeniem prywatna pielęgniarka, pani R. tłumaczyła się:
— Robię to już w godzinach pozasłużbowych, a chora jest tak wrażliwa, że trudno jej dogodzić. Ona wierzy, że dopóki prawidłowo funkcjonują jej kiszki i jeść może, to do tego czasu nic jej się nie stanie.
Ciągnęło się to już trzy miesiące. Trzy miesiące straszliwej męczarni i powolnego konania. Rak postępował wolno, ale nieustępliwie. Morfina też robiła swoje. Obecnie już mowy nie mogło być, aby chora choć jeden dzień była bez zastrzyku. Był to, jakgdyby drugi czarny sęp, który rozpostarł swe skrzydła nad tym biednym ciałem ludzkim.
Kiedyś, gdy odwiedziłam chorą, powiedziała do mnie:
— Jabym tylko jeszcze jedną rzecz chciała w życiu zrobić: wynająć dorożkę i pojechać z panią doktór do Łazienek na długi spacer. Ale chyba by mnie zanieśli z powrotem na piąte piętro.
Wkrótce potem nastąpiło porażenie kończyn, porażenie przewodu pokarmowego, chora już nie mogła ani jeść, ani opróżniać kiszek.
O godzinie 5-ej po południu zgłaszała się do mnie zawsze pani R. po zlecenia na wykonanie zabiegów u chorych, których już odwiedziłam. Pewnego dnia usłyszałam w telefonie przerażony głos:
— A co się tyczy chorej z piątego piętra, to co się z nią stanie?
— Jakto? — odpowiedziałam. — Pani nie wie, co się z nią stanie? Nie widziała pani zapewne raka.
Zupełnie złamany głos pielęgniarki odpowiedział mi przez telefon.
— Widziałam, rozumiem.
Gdy w przede dniu śmierci odwiedziłam pacjentkę, pracowity jej umysł zachował ledwie chyba jedną setną świadomości, na szczęście dla niej. Przede mną leżał szkielet ludzki pokryty skórą. Wargi spieczone, popękane. Zamiast oczu wielkie oczodoły. Zamiast pięknej ondulacji, siwe włosy potwornie stargane. Widocznie mnie poznała, bo uśmiechnęła się kącikiem ust i coś zamamrotała. Zrozumiałam jedno słowo: „doktór“. Pogładziłam ją po zwichrzonych włosach, uśmiechnęłam się i rzekłam:
— No, proszę pani, teraz już będzie dobrze. Koniec cierpieniu.
Mówiąc to, wierzyłam głęboko, że więcej cierpieć chyba jest nieprawdopodobieństwem. W gardle mnie coś ściskało. Nie mogłam już dłużej siedzieć u chorej. Pogładziłam ją jeszcze po głowie i uścisnęłam jej rękę. Gdy zeszłam z piątego piętra na podwórze, obie moje chusteczki do nosa były mokre. A po powrocie do domu musiałam wziąć większą dawkę bromu. Między czwartą a szóstą po południu oczekują na mnie nowi pacjenci. Muszę być spokojna, muszę być zrównoważona. Punktualnie zaczynam ordynować.
— Więc kto teraz następny?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.