Przejdź do zawartości

Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pamiętnik Wacławy
Podtytuł Ze wspomnień młodéj panny ułożony
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst „Świat mojej matki”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XLIII.

Kto widział kiedy zawrotny długi taniec, w którym, przy grzmiących, napowietrznych, namiętnych tonach muzyki, ludzie wirują, jedni na trzeźwo, inni w upojeniu, a wszyscy szalenie biorą się za ręce, łączą się w pary, opuszczają się, rzucają na się wzajem grad spojrzeń i uśmiechów, zbliżają się znowu i znowu oddalają się pojedyńczo, każdy w inną stronę, aby się zejść na nowo i podać sobie ręce, i odebrać je raz jeszcze, a do kogo innego wyciągnąć ramiona; kto widział kiedy taniec taki, w którym jest wszystko: wesele udane, czy prawdziwe, miłość istotna, czy sztuczna, namiętność widoma, czy tajona, łzy wydobywające się przemocą z za uśmiechów, śmiechy głuszące tajemne westchnienia, uderzenia serc, przyśpieszone gorączkowém wzruszeniem, rozdrażnieniem, niepokojem, radością, zwątpieniem, zawodem; kto widział tę mieszaninę rozlicznych uczuć i wrażeń, miotających ludźmi, jak miota wiatr gęstą zaroślą trzcin chwiejnych, porastającą rozłóg szeroki: ten może sobie stworzyć wyobrażenie, czém jest w wielkiém mieście sezon zimowy dla garści ludzi, co się tam zebrali, aby pokazać się, ubawić, skąpać serca i głowy w napojonéj odurzającym narkotykiem atmosferze tłumu, gwaru i błyszczącego kameleonową grą barw światowego ruchu.
Nieprzerwanym hukiem kół turkocą powozy, brzęczy głucho bogata uprząż na karkach dumnie stąpających rumaków, szeleszcą jedwabie, powiewają wstęgi, przezroczyste koronki odsłaniają nagość śnieżnych szyj i ramion, dyamenty błyszczą wśród splotów warkoczy, sztuczne kwiaty sztuczną woń rozlewają, w salach balowych grzmi porywająca muzyka, w teatrach bajeczna syrena o czarodziejskim śpiewie wciela się w uroczą postać prymadonny, a przenikający głos tragika-mistrza śle między tłumy widzów i słuchaczy prądy elektryczne, porywające ich wyobraźnią w tajemnicze a straszne światy dramatów ludzkiego żywota, i w przepaściste głębie psychologicznéj analizy człowieczego ducha.
Wszystko wre, kipi, burzy się, migoce; powiedział-byś, że wszystkie istnienia wszystkich tych szalejących, wirujących ludzi, to wielka kula ognista, wiecznym ożywiona ruchem, napełniona jakiémś życiem niepowstrzymalném, w karby niedającém się ująć, wulkaniczném.
Staraj się myślą pochwycić tę kulę, rozdzielić ją na dwie połowy, jak orzech stłuczony, odrzuć skorupę zwierzchnią, która ma wszelkie pozory słonecznego światła, i spójrz, co się znajduje w środku.
Oto z jądra kuli wychodzą dwie postacie.
Jedna ubrana w złocistą szatę bogactwa, całą i niewzruszoną, druga — z trwogą, którą ukrywa pod maską wesela, starannie przylepioną do twarzy, podtrzymuje na sobie, łata i zszywa szatę podobnąż, lecz rozpadającą się w szmaty.
Jaka przyszłość czeka te obie postacie?
Piérwsza, za chwil kilka, porozdziera i zniszczy świetną i całą teraz swą suknią, albo uczyni z niéj twardą skorupę, w któréj zasklepi się na wzór ślimaka; druga utraci ją całkiem, pójdzie w ciemny kąt jaki chować przed światem wstyd swój i nagość. Rzadko kto, w téj wrzącéj i błyszczącéj gonitwie za nieznaném i nieokreśloném dobrze widmem, pochwyci szczęście istotne, lub prawdzie raz w twarz spojrzy; lecz wszyscy, co w niéj uczestniczą, na długo, czy na krótko, znajdą upojenie.
I ja upojenie to znalazłam.
Zdawało mi się, że zasnęłam, a czarnoksiężnik jakiś porwał mię na skrzydła ogniste i nosił po świecie zaczarowanym.
Dnie i tygodnie mijały z błyskawiczną szybkością; nic nie robiłam, a nigdy nie miałam czasu; noc była mi dniem, a dzień nocą; blade zimowe słońce wschodziło nad światem, gdy zamykałam do snu oczy, a ustępowało z zenitu południe, gdym je otwierała. Potém znowu suknia, wizyta, gwarny obiad, przejażdżka, teatr, wieczór z tańcem i muzyką, i znowu sen krótki, przerywany, pełen gorączkowych obrazów, gorączkowéj rzeczywistości.
Na wsi, lubo także strój i zabawa stanowiły główną osnowę mego życia, bywały jednak całe dnie ciszy, godziny rozmyślań. Tam roztaczała się koło mnie natura bogata, w ogrodzie kwiaty rosły, po lasach ptaki śpiewały, na polach rolnik w sukmanie prowadził pług po zagonach, a w dali tęskno przygrywała mu trąbka pastusza. Tam widać było całe sklepienie nieba, i jak po niém obłoki skrzydlate płynęły, jak pod niém przeciągały stada ptaków swobodnych, a z tego wszystkiego wiały ku mnie świeżość i poezya, myśl moję budząc, rozgrzewając serce.
Tutaj, między wysokiemi murami miasta, widziałam tylko ulice białym śniegiem usłane, gwarnych tłumów pełno, nad dachami widniał tylko wązki pas szarego nieba; w nocy, zamiast gwiazd, przyświecały ziemi żółte latarnie uliczne, a we dnie, zamiast orzeźwiającego pól powietrza, oddychałam wonią perfum i duszném ciepłem salonów, ogrzewanych hermetycznemi piecami.
Stopniowo zacierały się w méj pamięci przykre wrażenia, których tyle doświadczyłam niedawno. Blizka przeszłość pobladła w wyobraźni, jak sen dawno prześniony; postacie babki Hortensyi, Agenora, Rozalii, Henryka pojawiały się niekiedy we wspomnieniach moich, bardziéj do snu, niż do rzeczywistości podobne. Coraz rzadziéj zadawałam sobie pytania, jakie wprzódy nieustannie napełniały mi głowę; chwilami zdawało mi się, że wszelka myśl ustawała we mnie, a nawet i czasu nie miałam na porachowanie się z memi myślami.
Zdawało mi się, że i matka moja uległa równemu prawie upojeniu. Wizyty, obiady, wieczory i bale zajmowały ją tak prawie, jak i mnie. Był to pewno skutek nawyknień kobiety światowéj, albo może myśl jaka wsteczna, która śród wrzawy goniła za szczęściem dla mnie, a kto wié? za zapomnieniem może dla siebie.
Parę razy tylko, gdy z rana weszłam do jéj pokoju, znalazłam ją z dłonią przy oczach i z głębokiemi fałdami na czole; raz nawet wydało mi się, jakobym ślady łez na jéj oczach dostrzegła, ale w parę godzin potém siedziałyśmy już obie w karecie, i jadąc na wizyty, rozmawiałyśmy wesoło o paniach, które nam przychodziło odwiedzić.
Pewnego dnia weszłam niespodzianie do pokoju matki i ujrzałam ją rozmawiającą z żydem o długich pejsach, odzianym w atłasowy chałat, siedzącym u progu na brzeżku krzesła.
Miała chmurę na czole, a silny niepokój migotał w jéj oczach. Zdało mi się, że po wązkich wargach żyda przebiegał uśmiech szyderczy. Z niecierpliwością, jakiéj nigdy w niéj nie spostrzegłam, prosiła mię, abym odeszła, a żyd zaledwie w dwie godziny potém opuścił jéj pokój.
Tego dnia nie wyjechałyśmy nigdzie i nikogo nie przyjęłyśmy u siebie. Wieczorem moja matka miała migrenę, a ja czułam się smutna i zaczęłam znowu myślą patrzéć w głąb’ siebie i rzeczy, które mię otaczały. Ale śród tych rozmyślań weszła do pokoju garderobiana, Zosia, trzymając przed sobą bardzo piękny szal, świeżo dla mnie nabyty, a za nią pojawił się szereg modniarek, krawców i kupców, niosących towary...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.