Pamiętnik Wacławy/Świat mojej matki/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik Wacławy |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst „Świat mojej matki” |
Indeks stron |
Kiedym się zbudziła, zobaczyłam stojącą przy mnie moję matkę z listem w ręku.
— Wstawaj, śpioszku — rzekła, całując mię w czoło — zadzwoń na twoję garderobianę i ubierz się żwawo. Otrzymałam od moich ciotek list bardzo naglący, abyśmy dziś jeszcze przyjechały do Rodowa. Po wczesném więc śniadaniu wyjedziemy.
Zerwałam się na równe nogi; ani mi już w myśli postały wczorajsze rozmyślania i sen, który był ich następstwem.
Miałyśmy jechać do Rodowa, a więc tam, gdzie był kuzynek Franuś! Zobaczę go więc po trzech tygodniach niewidzenia! Serce uderzało mi radośnie. Matka moja, powiedziawszy mi jeszcze, abym wzięła z sobą stosowny zapas ubiorów, bo zabawimy w Rodowie tydzień lub dłużéj, wyszła, a ja coprędzéj uchyliłam sztory. Strumienie światła wpłynęły do pokoju przez okna, wychodzące na ogród.
Dzień był prześliczny; młode listki, operlone rosą, złociły się od słońca, roje ptaków świergotały w bzowych i jaśminowych zaroślach. Podniosłam w górę oczy i zobaczyłam błękitne sklepienie bez żadnéj chmurki, a na niém słońce poranne, z którego wychodziły snopy światłości olśniewającéj. Od tego słońca, od tego nieba, od tego świergotu ptaków, od téj zieleni, brylantami rosy błyszczącéj, wpłynęła w pierś moję pogoda niezmącona; szczęście jakieś, radość, poryw do życia ogarnęły mię całą, krew szybko krążyła w moich żyłach, bijąc w twarz rumieńcami.
Otworzyłam okno i, pełną piersią chłonąc w siebie wonne powietrze, zawołałam, składając ręce: — O jakże pięknym jest świat, jak radośném jest życie!
Na klombach kwitły jeszcze białe narcyzy; przypomniały mi one żywo Franusia. Za godzin kilka zobaczę go, pomyślałam i poskoczyłam do taśmy od dzwonka; kiedy służąca weszła, siedziałam już przed toaletą, orzucona penioarem, z rozpuszczonemi włosami.
— Zosiu! — rzekłam do niéj — uczesz mię dziś, jak umiész najpiękniéj i tak, jak mi najwięcéj do twarzy.
— Uczeszę panienkę w angielskie loki — odrzekła; a po godzinie kasztanowate włosy moje kręcącemi strumieniami opływały mi ramiona. Zosia przepięła je lekko w górze złotą przepaską i przyniosła mi długą powłoczystą suknią z białego kaszmiru.
Gdy w tym stroju stanęłam przed moją matką, popatrzyła na mnie z widoczném zadowoleniem i rzekła żartobliwie:
— Ani chybi, że zawrócisz głowę temu biednemu Franusiowi. Proszę cię, postępuj z nim uważnie, bo to dobry chłopiec, i żałowała-bym go, gdyby naprawdę tobą się zajął. Mógł-by przez to ucierpiéć, a i ciebie ludzie-by ogadali.
Po wczesném śniadaniu zajechała leciuchna czterokonna karetka i bryczka, mająca zabrać pannę służącą z pakunkami. Byłam tak uradowana podróżą i tak zajętą wyborem kapelusza, rękawiczek, okrycia i parasolki, że zapomniałam pożegnać się z moją Binią. Na ganku dopiéro przypomniałam sobie o tém, ale nie było już czasu do poprawienia mego błędu, bo matka moja siedziała już w karecie. Wskoczyłam do powozu i, spuściwszy szybę, spojrzałam na okno pokoju mojéj piastunki. Oczy moje spotkały się z jéj wzrokiem. Patrzyła na mnie przez okno łagodnie, ale i smutnie. Posłałam jéj ręką pocałunek, odpowiedziała mi takim samym gestem, a mnie większy jeszcze żal i wstyd przejął. Powóz ruszył z miejsca, a ja pomyślałam, czyliż-by moje przywiązanie do Bini było także jednym z tych kwiatów, z których świat i życie mają listki odmuchać, zostawiając mi po nim nagą łodygę.
Drobny ten na pozór wypadek zmącił moję poranną radość, nie mogłam pozbyć się wyrzutu sumienia i zapomniéć smutnego wyrazu twarzy, z jakim Binia patrzyła na mnie odjeżdżającą od niéj bez pożegnania.