Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Pan Azulewicz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Pan Azulewicz
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
PAN AZULEWICZ.

Temu lat dwadzieścia z okładem, ustawicznie o Wolterze prawiono, aż uszy bolały jedno a jedno słuchać. Gdzie bywało, nawiedzę sąsiada, a gospodyni młoda, na stoliku leżała książka pięknie w skórkę oprawna, z brzegami pozłacanymi, a nie otworzywszy jej, można było na pewne pójść o zakład, że to był Wolter. Jakoś to jeszcze za czasów Konfederacyi barskiej, to nazwisko pierwszy raz odbiło się o uszy moje. Pamiętam, że w Preszowie u przewielebnego Krasińskiego, biskupa kamienieckiego, który był i świątobliwym kapłanem i wielkim senatorem, bywał często pan August Siedlnicki, wojewodzic podlaski. Ten pan wojewodzic dworakował u króla Poniatowskiego, ale że w duszy dobrze ojczyźnie życzył, więc chociaż go grafem nazywano i po niemiecku się ubierał, do nas akces zrobił i przy łasce bożej dotrwał do końca. Książę wojewoda wileński, co go nie lubił, raz, że nie po naszemu się stroił, powtóre, że miał w zwyczaju zbytnie przy starszych rozprawiać, bywało mawiał o nim: »Ten Francuz z Mokotowa chce nam wmówić, panie kochanku, że wszystkie rozumy pojadł.« Otóż razu jednego, gdy u biskupa Krasińskiego, w przytomności innych panów i szlachty, wojewodzie rozszerzał się nad swojemi peregrynacyami po zagranicznych dworach i ziemiach, gdy przyszło do Francyi, zaczął się rozwodzić nad Wolterem, jak on to niszczy w swoim narodzie przesądy i zabobony, a daje mu światło widzieć, i że co to byłoby za szczęście, gdyby w naszym kraju podobny do niego wielki człowiek się zjawił, i tym podobne rzeczy. Książę wojewoda przerwał mu dyskurs, mówiąc: »Panie kochanku, widziałem tego Woltera, ot! zwyczajnie Francuz, pochwytał koncepta od księdza Bohomolca i tymi swoim baki świeci.« A trzeba wiedzieć, że ksiądz Bohomolec napisał był wtedy świeżo bardzo piękną książkę pod tytułem: »Dyabeł w swojej postaci«, gdzie szydził z upiorów, o czem książę wiedział; a że sam wierzył w upiory i mocno się ich obawiał, więc z tego powodu zbrzydził księdza i już mu do siebie przystępu nie dopuszczał.
Tylem tylko przez długi czas wiedział o Wolterze; człowiek to wojując, to w palestrze obywatelem służąc, to koło roli pracując, nawet czasu nie miał dowiadywać się, co też tam się dzieje za górami. Ale gdy się doczekało dobrze osiwieć, a siła i ochota do pracy się zmniejszyły, człowiek rozrywki potrzebując, to na starość wziął się do czytania. A że wtenczas bardzo o Wolterze mówiono, wyznaję że uczułem chętkę dokładnie poznać, co też ten pan Wolter tak mądrego wymyślił. Ale trudno było w podeszłym wieku po francusku się nauczyć, żeby go zrozumieć. I z tem niejednokrotnie słyszeć się dawałem przed swoimi.
Aż tu na moje imieniny Staś, mój wnuk, dopiero skończywszy nauki w Wilnie i z francuzczyzną jak się należy obeznany, dał mi na wiązanie przez siebie tłumaczoną tragedyę Woltera: Zairę, gdzie to miał niby wystawić Turków i chrześcijan w czasie wojen krzyżowych. Właśnie na ten dzień zjechało się do mnie łaskawe sąsiedztwo i przyjaciele, a między innymi pan Azulewicz, Tatar, ale szlachcic, przyjaciel i kolega mój. On to kiedyś posłował na Krymie w czasie Konfederacyi barskiej i w Stambule lat dziesiątek przepędził w usługach rzeczypospolitej, i pułkownikiem był w wojsku, a potem w mojem sąsiedztwie osiadł na dziedzicznej wiosce. Nasza przyjaźń nie wczorajszą była: kolegowałem z nim w poselstwie do Siczy zaporozkiej, i JW. Ogiński, wojewoda witebski, wyprawił nas obu do Chocima, ażeby wręczyć konia w bogaty rząd ubranego Emjr Jussufowi, tamecznemu baszy, który nam sprzyjał: a to wywdzięczając się jemu, że jego ludzi zbrojnych, którzy przez Dniestr przeprawili się, uchodząc przed ścigającym nieprzyjacielem, swoim kosztem podejmował i przez swój kraj przeprowadził aż na Pokucie, gdzie z Konfederatami się złączyli. To ów basza wedle ich obyczajów okazał się, iż nam był rad, kawą i sorbetem nas częstował. Obdarzył pana Azulewicza kosztownemi paciorkami, na kształt naszych różańcowych, do odprawiania jakichś tam muzułmańskich modlitw; a mnie dostała się szabla prawdziwy damaszek, na którym można było dukatem pisać, jak kredą na tablicy, którą to szablę na Bilsku po naszemu kazałem oprawić. Ale potem gdy mi do głowy nieco skrupułu przyszło, że chociaż Emir Jussuf uczciwy mąż, przecie jako bisurmanin może coś niedobrego do tej szabli przyczepił, a że ja broni chciałem używać po szczeremu, bez żadnych inkluzów, jako chrześcijańskiemu rycerzowi przystoi: otóż uprosiłem księdza Marka, ażeby na wielkim ołtarzu podczas mszy świętej ją poświęcił, i taką po dziś dzień chowam, którą po mojej śmierci wnukowie znajdą. Kiedy Staś wziął się do czytania, wszyscy z uwagą słuchali go, a szczególnie pan Azulewicz, co znał Turków na pamięć; i ja nieco z nimi obeznany, oddając sprawiedliwość i pracy tłómacza, przez którą dziadowi chciał życzliwość swoją okazać, i niektórym czułym kawałkom. Ile razy Turcy występowali, ledwośmy za boki się nie brali ze śmiechu. Sułtan narodu, gdzie wielomówstwo jest w obrzydzeniu i pogardzie, byle o co rozprawia, jak Piekarski na mękach. Któż o tem nie wie, że Turczyn tak jest zazdrośny, że bratu rodzonemu na swoje żony patrzeć nie pozwoli; a do tego tak wstydliwy, że nie tylko kobiety i rzeczy jej tyczącej się nie wspomni, ale słuchać coś podobnego poczytuje za największą nieobyczajność i zgorszenie. Otóż u pana Woltera sułtan nie tylko że ze swoim powiernikiem, jak i on Turczynem, tak szeroko plecie o miłości, że i warszawskiego nawet panicza mógłby nauczyć, jak się wnęcić do serduszka panienki przez madame wychowanej; ale rycerzy chrześcijańskich, z którymi od dzieciństwa wojował i dotąd wojuje, do komnaty swych kobiet dopuszcza, z nimi rozmawiać pozwala i takich im wolności udziela, jakieby u nas nawet za dawnych czasów nie uchodziły; a nakoniec ów sułtan turecki sam się zabija, jak Niemiec, który zbankrutował. Otóż to wielki człowiek, któremu wierzono jakby jakiemu człowiekowi! Co mnie po dowcipie, kiedy kawałka prawdy nie ma. I on to przeciw religii naszej pisał i bałamucił młodzież, jak mnie światli ludzie o tem zapewniali. Na biedę przyszło, kiedy tak wierutny łgarz wiarę znalazł.
Memu Stasiowi zrobiło się markotno, żem krybrował Francuza, i tak się odezwał: — Ale mój dziaduniu, wszakże to nie historyę turecką Wolter wystawił, jeno ogólne uczucia; gdyby myśli były tureckie w istocie, czyżby przytomni Francuzi mogli je rozumieć?
A ja na to: — Mój Stasiu, jeżeli koncept francuski, cóż on zyskuje, że wychodzi z ust człowieka ubranego w zawój i szarawary? Niech i strój i postać będą stosowne do myśli! Dlaczego piszący wprost swojej myśli nie objawia? Na co tu obłuda? Niech sobie Francuz oszukuje drugich, swoje myśli kładąc w usta takich, którzy inaczej myśleć musieli. Żartuje sobie z niego, że prócz siebie nikogo znać nie chce, ale tak jest boleśnie, że Polacy nawet siebie poznawać nie umieją i swoich wielkich mężów ważą wedle nowinek, które za granicą pochwycili. Jeżeli piszą lub mówią o swoich wielkich przodkach, czyż poprzednio zadali sobie najmniejszą pracę, ażeby się cokolwiek z nimi obeznać? Czy z występną lekkością ich potępiając, zastanowili się nad ich wielkiemi dziełami, których skutki ichże samych przeżyły i których żadna usilność zniweczyć nie może? Serce się kraje, ile razy czytam lub słyszę o Zygmuncie III., o tym wielkim i prawdziwie polskim królu, który lubo na obcej urodzony ziemi, od matki swojej, cnotliwej Jagiellonki, z krwią polską wziął duszę polską; który wolał utracić dziedziczne berło, niżeli narodowość polską skazić. Byłto, mówią, fanatyk przez Jezuitów rządzony, dlatego ani w Szwecyi, ani w Moskwie mu się nie wiodło. I cóż to znaczy? Trzeba było, ażeby był katolikiem w Polsce, lutrem w Szwecyi, schyzmatykiem w Moskwie? Czyż się godzi twierdzić, że jak kto w sobie samym zniszczy podstawę wszelkich obowiązków, będzie zdolniejszym je wypełniać; że jak w sobie zniszczy narodowość własną, to wszędzie będzie narodowym?
— Po co Zygmunt i syn jego Kazimierz tyle usilności łożyli, aby wiarę polską zaszczepić w Rusi? Tym krokiem kozactwo od nas się oderwało: to była pierwsza przyczyna upadku ojczyzny!
— Tak to dobrowolnie zamrużacie oczy, ażeby spotwarzać to, co jest godnem waszego uszanowania i wdzięczności. Czy zapominacie, że te ziemie na ruskich kniaziach zdobyte, w ogromie swoim o dwa razy przynajmniej przewyższały Polskę? Że w nich nic polskiego nie było? Religia, język, obyczaje, prawodawstwo, wszystko było obce i nieprzyjazne. Zygmunt III. poznał, że skoro naród podbity myślą nie skojarzy się z narodem podbojczym, ani chwili nie przestanie z nim być w wojnie. On poznał, że w stosunku z Moskwą nasza narodowość jedynie na religii katolickiej się opiera. Nie mądrością światową, nie filozofami on spolszczył ruskie dzierżawy, ale religią ale świątobliwymi mężami: a jak religia nasza tak te wszystkie kraje ogarnęła, inne warunki polskiego żywota same z siebie tam się wkorzeniły. Ledwo obywatelstwo tameczne przyjęło naszą wiarę, trzeba im było ich statut na polski język wytłómaczyć; imię nawet własne zostało im w obrzydzeniu, bo im wystawiało już nie uczucie szlachetne niepodległości narodowej, ale ohydne przypomnienie błędów i wątpliwości zbawienia. Sołomireccy, Zbarascy, Dorohostajscy, Ogińscy, potomkowie mocarzów, których oręż polski na prostych zniżył obywateli, ledwo religię katolicką uznali za prawdziwą, z większą biegli zapałem bronić ogólnej równości polskiej, niżeli ich przodkowie szczególnych swoich jedynowładztw ruskich. Kuncewicze! Tyrawski! Zgierski! świątobliwe dzieci wielkiego naszego Odrowąża, wy prawi obywatele, którzy więcej imeniowi polskiemu zrobiliście podbojów, niż najwięksi nasi bohaterowie, dawno już ogłosił kościół stopień dostojny, który macie w krainach wieczności, gdzie wasze obywatelskie dusze nie przestają błagać naszego Ojca, by nasze zaślepienie na zawsze nas nie przegrodziło od niego. Niewdzięczni wasi rodacy zatracili pamięć nie tylko waszych zasług, ale nawet waszych imion; niepłodną zajęci ciekawością nad rzeczami obcemi, dzieci swoje zmuszają niedojrzałą jeszcze mową obce wymawiać nazwiska. Ciemny pomimo swego światła Polaku! idź w województwo kijowskie, stań nad brzegami Dniepru i znaj, dlaczego tu się kończy narodowość nasza; dlaczego po jednej stronie miłość wolności i orszak uczuć jej towarzyszący, z drugiej przywiązanie do niewoli i szereg nałogów, który się nigdy nie opuszcza — a tam ocenisz tych wielkich mężów, których Zygmunt i syn jego posłali jako misyonarzy naszej narodowości; poznasz jaką nam zrobili przysługę ci spotwarzami biskupi, którzy w senacie nie chcieli zasiadać z władykami ruskimi. Oni to sprawili, że dotąd bije po polsku serce potomków ruskich bojarów na prawym brzegu Dniepru. Choć Polska zginęła, Polacy żyją i żyć będą póki sami się nie zabiją; a nie zabiją się nigdy, jeżeli zechcą zrozumieć, co jest duchem narodu, i jaka była myśl ich przodków. Zygmunt i syn jego utworzyli Polskę na Rusi, wróciła Ruś do oderwanych od siebie dzierżaw, a krocie jej żołnierzy i cała mądrość tego wieku nie może wykorzenić tego płodu, Którego nasienie kilku zakonników rzuciło.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.