Ozimina (Stefanyk, 1907)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wasyl Stefanyk
Tytuł Ozimina
Pochodzenie Chimera
Redaktor Zenon Przesmycki
Wydawca Zenon Przesmycki
Data wyd. 1907
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda i Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wacław Damian Moraczewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zeszyt 28-29-30
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OZIMINA.

Po wsi się snuje, płynie cienkiemi pasmami, na drobne kropelki się rozpada głos jeden, głos sielski, jesienny. Wieś ogarnia i pola, niebo i słońce. Przeciągła tęskna pieśń lśni po niwach zoranych, po zwiędłych miedzach szeleszcze, za czarne poły się kryje i z liściem suchym na ziemię opada. — Śpiewa wieś cała, uśmiechają się białe chaty nieśmiało, okna chłoną słońce.
Za jedną chatą zieleni się skrawek ozimego żyta, a obok niego na kożuchu leży chłop biały jak mleko. Stary już bardzo, z oczyma przygasłemi; koło kożucha leży kij jego taki sam stary, bo rączka wygładzona dłonią zupełnie. Słońce mu świeci prosto w twarz, jakby jego samego tylko na ziemi miało.
Stary utonął tak w pieśni jesiennej, że aż sam piszczy jak niemowlę. Mówi coś, a orzech raz po razu szerokim liściem na niego rzuca. Białe motyle unoszą się nad nim, korci ich przysiąść na białych włosach dziada. Ale dziad śpiewa i mówi, a koguty sąsiedzkie, słysząc to gadanie, pieją za nim.
Kłóci się ze śmiercią swoją.
„Nie trzeba mi ciebie,“ mówi do słońca, „nie przymilaj mi się po próżnicy. Dołu mi trza i czterech desek. Szkoda twojego zachodu, znajdź sobie młodego, a do mnie kostuchę przyszlij, bo jucha zapomniała o dziadzie.
„Dobra do kosy, nie bój się! Kłos dojrzał, pochylił się, rolę całuje, zczerniał już, a kosiarz czeka. Na cóż? Co to, myślisz, że na tańce jeszcze pójdę. Jużem swoje odprawił, kontentny jestem, niczego mi nie trza. Weź se kapkę tego tchu i puść mnie z za stołu — najadłem się.
„Może teraz gdzie wojna, to się tam uwija, bo tam giną, młodych takich choć całować. A tu wokoło mnie nic nie znajdzie — skrzynkę próżną! Młody niech gospodarzy, niech dzieci do rozumu prowadzi, nie ucieknie ci on; choć i na wojnie, to go nie rusz! Zabieraj do dołu co należy.
„Widzisz te ręce?“ — podniósł rękę aż do oczu. — „Jaka to robota? Stara skóra, nawet starego buta tem nie połatam? Cóż taką ręką urobisz? Czekaj, nie kiwaj się kiej mówię. — Gdzie tu je mięso? Może to ja zjadłem? Ja ci go nie gryzłem, ale kiedy-ś mięso zjadła, to i kości dojadaj, było nie zaczynać...
„Jak ja mam ręce, to sobie idę swoją drogą. Droga mi się ściele stoma ścieżeczkami przez pola. Gajdy wykopię, żyto zbiorę, bronę do słońca twarzą odwrócę, ziarno posieję — ręcami wszystko zrobię. Ale bez ręców to ja głupi — rozumiesz? To ci sztuka zrobić człowieka do niczego i polecieć na złamanie karku. Czekaj, suko, bierz na plecy i nieś, kandy moje leżenie ma być.“
Na oziminę kury wyszły, skubią.
„A sio! zbiję na leśne jabłko! A ty się nie dziwuj, że ja stary, ale taką gadzinę jeszcze uśmiercę, oho, uśmiercę. — Nie masz co jeść na podwyrzu?
Podnosi się, wspiera na kiju i idzie na oziminę.
„Piękne to zielone, a ta by psuła... Ziemia to ciągle młoda, jak dziwka, — na święto to się ubierze, — na codzień po codziennemu, ale zawdy w dziwkach, od kiedy świat światem.“
Siada na zielonej niwie, kijem się podpiera i milczy. Milczy; a wieś dookoła niego smutno nuci, a wierzby zeschłemi liśćmi rzucają w dziada.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Wasyl Stefanyk i tłumacza: Wacław Damian Moraczewski.