Ostatnie dni Pompei/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Zgromadzenie religijne.

Nazarejczyk Olint i młody kapłan Izydy spotkali się w umówionem miejscu na ścieżce ponad Sarnem, gdzie w porze wieczornej odbywali spacer nie i bawiły się wrzaskliwie dzieci; lecz o skwarnej godzinie południa, w danej chwili, ledwo zrzadka pojawiały się pary filozofujących poetów, lub postaci miłośników samotności. Siedli na ławie.
— Apaecidesie! — rzekł Olint — czyż nie przewidziałem, że bogini Izyda nie da ci szukanego ukojenia?
— Ach! masz słuszność — odparł tamten. Widzisz przed sobą człowieka, którego duszę przegryzł czerw niewiary. Znalazłem się na krańcu rozpaczy. Od dzieciństwa marzyłem o świętości, o cnocie. Uwiedziony przez człowieka, w którego wysoką mądrość i czystość wierzyłem, przybrałem białe kapłańskie szaty. I oto, ubiegając się za prawdą, zostałem sługą fałszu. Zasłona zdarta — ujrzałem twarz oszusta, krzywoprzysięstwo miast cnoty, zbrodniarza na miejscu półboga! Niedawno jeszcze nie chciałem cię słuchać. Teraz proszę — objaw mi swoją wiarę i zatrzymaj nad przepaścią... jeżeli masz władzę po temu!
Wówczas Nazarejczyk cichym głosem, brzmiącym, jak muzyka najsłodsza, jął opowiadać zgnębionemu i rozczarowanemu tajemnice wiary chrześciańskiej. Tłomaczył mu wymownie, że do dni nowej ery tron bóstwa zajmowali bogowie źli, groźni, okrutni, silni, pociągający ludzi dreszczem przestrachu, ale oto stał się cud — nastała prawdziwie nowa era — gdy na tron Boski miłość dźwignęła Dobroć, Łagodność, Cierpienie, samą Miłość, pociągającą ku sobie ludzi miłością! Czyliż nie było to cudem, że ukrzyżowany mógł stać się Bogiem, że Bóg pozwolił się ukrzyżować, że poświęcenie za ludzkość stało się berłem boskości, że odtąd wszystkie berła bogów strachu upadły, a miejsce tych złudnych wizyj chorej wyobraźni, korzącej się tylko przed Siłą, zajął jedyny Bóg Prawdziwy — Ideał Miłości. A ten Bóg, zmartwychwstający po mękach krzyża, zniósł również najokrutniejszą trwogę, jaka ciąży nad człowiekiem — trwogę śmierci zapowiedzią wiecznego życia i szczęśliwości w niebie. A ci, co weń uwierzyli głęboko, zbrzydzili sobie płaskość dóbr żywota i zwierzęcy egoizm, tkwiący w przywiązaniu do złud ziemi, przełożywszy doskonalenie ducha, dla przyjęcia udziału w nieśmiertelności niebieskiej swego Boga — Zbawiciela! Jest on łaskaw i na grześników, bo skruszonych szczerze darzy nadzieją i przebaczeniem, wylawszy krew swoją za nich...
Apaecides słuchał, jak oczarowany. Rozwarły się przed jego oczyma nowe widoki. Łzy ciche rosiły jego twarz, gdy Nazarejczyk opowiadał mu o mękach Pana na Golgocie. Potem przed zachwyconym rozwiązała się zagadka grobu — ustąpił mrok śmierci — zaświeciło niebo nadziei — jakoby rozwarło się przed oczyma duszy: ujrzał i usłyszał chóry aniołów...
Gdy wreszcie Olint zaproponował mu, aby udał się z nim na tajemniczą schadzkę wiernych, ściskając mu dłoń serdecznie ze słowami: „Ty nie wiesz, jaki jest triumf u nas, jaka radość, gdy do owczarni wraca zbłąkana owieczka!” — Apaecides porwał się z miejsca, owinął się płaszczem i rzekł:
— Idziemy!
Wsiedli do łodzi, którą okrywał namiot z płótna. Przez szpary jego ujrzał Apaecides łódź drugą, która mijała ich, a na niej szczęśliwe twarze kochanków — siostry swojej i Glauka. Grek śpiewał pieśń miłosną. Apaecides westchnął. Towarzysz ścisnął mu dłoń i rzekł:
— Oni znają miłość, która przekwita, my tę, która się nie kończy nawet ze śmiercią. Oni żeglują ku burzom namiętności, my niebawem będziemy w przystani wiecznego pokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wylądowali gdzieś na przedmieściu. Przeszli labirynt wąskich uliczek, gdzie znajdowały się pospolite domki ubóstwa. Przewodnik Apaecidesa zapukał trzykroć do drzwi jednego ze schludnych domków. Wpuścił ich milczący starzec. Znaleźli się w pustem atrium, Olint zapukał znów potrzykroć w drzwi boczne i rzekł:
— Pokój z wami!
— Z kim? — spytał głos odwewnątrz.
— Z wiernymi! — odparł Olint.
Było to oczywiście hasło. Zostali wpuszczeni do obszernej izby, gdzie za stołem siedziało kilkanaście osób. Ich usta poruszały się modlitewnie. Apaecides przystąpił do stołu, ucałował krucyfiks i rzekł:
— Bracia! nie dziwcie się, że między nami jest kapłan Izydy. Przebywał wpośród ślepych. Ale wstąpił weń duch, iż zapragnął widzieć, słyszeć i rozumieć.
— Niech to uczyni! — rzekł człowiek siwobrody, jak można było sądzić, starszy zgromadzenia.
— Niech to uczyni! — powtórzył człowiek w sile wieku, o ciemnej cerze i rysach Syryjczyka, zamłodu zbrodniarz, dziś pełen smętnej powagi w głosie i schylonej postaci.
— Niech to uczyni! — powtórzył blady młodzieniec, a z kolei sąsiad jego, starzec, w którym Apaecides ze zdumieniem poznał niewolnika bogacza Djomeda. Przywtórzyli mu inni, należący widocznie do warstw niższych, prócz dwóch, których znał również — oficera straży i kupca z Aleksandrji.
Poczem powstał starzec, przewodniczący zgromadzeniu, i wskazując Apaceidesowi miejsce przy stole, rzeki doń uroczyście:
— Nie nakazujemy ci tajemnicy. Nie wymagamy przysięgi, że nas nie zdradzisz. Poznasz nas i osądzisz, czy masz wydać tym, którzy łakną krwi naszej, acz niema przeciw nam wyraźnego prawa. Zresztą poznawszy nas, uczyń, co zechcesz: zdradź, oskarż, poniżaj, spotwarzaj, wydaj na tortury i śmierć. Co dla innych jest męką i zgonem, dla Chrześcianina jest rozkoszą i wiecznością.
Rozległ się szmer pochwalny. Starzec mówił dalej:
— Przybywasz, jako postrzegacz. Obyś opuścił nas, jako współwyznawca, powrócił, jako brat. Medonie! — zwrócił się do niewolnika — rozwiń rękopis i wykładaj Ewangelję.
Niepodobna opisać wrażeń Apaecidasa — zdziwienia i podziwu z powodu wszystkich rzeczy, które usłyszał i zobaczył w tem zgromadzeniu, łączącem harmonijnie różne żywioły. Był zwłaszcza wzruszony do łez, kiedy do izby weszło dwoje dzieci — syn, i córka Syryjczyka — i przytuliwszy główki do piersi ojca-pokutnika, zasłuchało się w czytanej opowieści o Zbawicielu, powołującym dziatki, aby zbliżyły się doń. Zdawało mu się, że w tej izdebce wszystkie wieki i stany poglądały na siebie z promiennym uśmiechem miłości. Rozrzewniała go prostota i szczerość zbratania wszystkich tu obecnych, Mimowoli zgięły się jego kolana przed starcem.
— Błogosławię ciebie! — rzekł ten, kładąc dłoń na jego głowie. Otoczyli go wszyscy kołem, radośnie mówiąc doń: bracie! Dzieci przypadły doń, aby go ucałować.
Łzy szczęścia zalały jego twarz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.