Ostatnie dni Pompei/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Bulwer-Lytton
Tytuł Ostatnie dni Pompei
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. The Last Days of Pompeii
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.
Burza. Jaskinia Czarownicy.

O dziesięć mil od miasta znajdowały się ruiny świątyni architektury greckiej. Glaukus i Jona, wielbiciele wszystkiego, co miało związek z ich narodową przeszłością, postanowili zwiedzić razem ten zabytek starożytności. Udali się tam w powozie carruca, podobnym do nowożytnych koczów. Po drodze wyrażali co chwila okrzykami swój zachwyt na widok czarownych łąk, na których pasały się kozy, zwoływane fujarką pasterza, gajów, ocienionych liśćmi brzóz i dębów, fantastycznych skał, bluszczu i czerwonych latorośli winnych, osłaniających zbocza zagasłego wulkanu. Jona, zda się wyglądała zjawienia się co chwilę śród zieloności śmiejącej się twarzy Fauna. Glauk wzdychał z żalem, że Nimfy przestały ziemię nawiedzać.
Z pietyzmem oglądali smutne rozwaliny. A kiedy Hesperus zjawieniem się na różanem niebie oznajmił schyłek dnia, przyspieszyli powrót wobec oddalonego huku grzmotów, zwiastującego nagłe zrywanie się w tym klimacie burzy. Niewolnik poganiał muły po kamienistej drodze. Wkrótce powiał gwałtowny wicher, widłowate gzygzaki przecinały niebo i deszcz lunął potopem. Grzmoty odzywały się coraz groźniejszym rykiem.
— Czy lękasz się? — spytał Glaukus.
— Przy tobie niczego!
Jednak przytuliła się doń trwożnie. Nadomiar złego powóz przechylił się, trafiwszy kołami w jamę. Sprężyna, utrzymująca liche pudło, złamała się... Jona nieomal że wypadła z powozu. Deszcz wdzierający się przez szczeliny szarpanego wichurą nakrycia, zmoczył oboje do nitki. Niewolnik utyskiwał, że naprawa kocza zajmie sporo czasu. A piorun, który w pobliżu rozpłatał na dwoje pień drzewa, ostrzegł ich, że winni poszukać bezpiecznego przytułku.
— Jesteśmy w połowie wysokości Wezuwjusza. Musi tu być jakieś schronienie, opuszczone przez nimfy, jakaś grota w skałach — mówił Glauk, rozglądając się z troską dokoła.
Ujrzeli gdzieś zdała przebijające przez ciemność drganie czerwonawego światła. „Trzeba się udać tam“ — zadecydował Glauk. Raczej niosąc Jonę, niż ją prowadząc, skierował się ku światłu. Wypadło iść po stromej pochyłości, utworzonej z zastygłej lawy i stopionego żelaza, zarosłej ówdzie karłowatemi drzewami.
Nie było tu nigdzie mieszkalnego domu. Przebłyskujące czerwone światełko, jak okazało się, wychodziło z jakiejś jaskini, utworzonej z grubych brył kamieni. Weszli do środka. I mimowoli cofnęli się, przejęci przesądną trwogą i zdziwieniem.
W głębi jaskini siedziała odrażająca starucha, pochylona nad kotłem, stojącym na ogniu. Blask ordynarnej lampy, stojącej na żelaznej kolumience, oświetlał mdłą czerwienią gliniany posąg o trzech dziwacznych głowach — boginie Hekatę, przed którą stał w pośrodku jaskini trójnóg z kadzidłem. Głowy były czaszkami psa, konia i dzika. Rysy kobiety były nie tyle szpetne nieregularnością, co zimną martwotą zżółkłej cery, zapadłych policzków, wklęsłych ust, nieruchomych ślepiów, przesłoniętych kosmykami włosów siwych i potarganych.
— To widmo, albo mara — szepnął Glaukus.
— Ach, odejdźmy stąd! — krzyknęła drżąca Jona.
Na ten krzyk od stóp staruchy porwał się lis, najeżył sierść, roziskrzył oczy, wyszczerzył zęby i mruknął groźnie.
— Leż! — wrzasnęła stara. Mrożącem spojrzeniem obejrzała bacznie przychodniów i głosem grobowym, jakby idącym z wybrzeży Styksu, chrapliwym, spytała:
— Czego tu chcecie?
— Zbłąkani śród burzy prosimy o schronienie.
— Nie goszczę nikogo prócz sowy, lisa, ropuchy i żmiji, ale skoro weszliście, zasiądźcie przy ognisku.
Usiedli, nie śmiąc przemówić. Czarownica pierwsza przerwała długie milczenie, rzucając pytanie:
— Brat i siostra?
— Nie! — odparła Jona.
— Małżonkowie?
— Nie! — zaprzeczył Glauk.
— A więc kochankowie, ha! ha! ha!
Jej chichot napełnił złowrogo jaskinię. Rzuciła garść zielsk do dymiącego się kotła.
— To obłąkana! — rzekł cicho Glauk do Jony.
Starucha dosłyszała.
— Łżesz! Mój śmiech jest mądry. Śmieję się, bo, kiedy widzę młodych, pięknych i zakochanych, bawię się, oglądając ich twarze przyszłe, zbrzydłe, pomarszczone starością, zwrócone ku sobie nienawiścią. Tak, będziecie nienawidzieć się... hal ha!
— Bogowie, odwróćcie omen! — zawołała Jona, chwytając zawieszony na szyi talizman, strzegący od złych uroków — dar Tesaljanki.
— Czy sądzicie, że ja nie byłam nigdy młodą i nie miałam kochającego serca, że byłam zawsze czarownicą góry?
— Dawno zajmujesz to smutne mieszkanie? — spytał Glauk.
— O, dawno... dawno! Masz słuszność, jest ono smutne. Znam jego tajemnicę. Tam w głębi wre piekło — wskazała palcem kościstym ziemię. Ciemne istoty podziemne grożą wam, młodym i lekkomyśin ufnym w szczęście.
— Czemu dokuczasz szczęśliwym?
— Bo mojem powołaniem jest obdarzać nieszczęśliwych kochanków napojami miłosnemi, skąpców — wróżbą skarbów, mściwych — doborem trucizn, a szczęśliwych — klątwą, która i mnie spotkała. Nie nudź mnie więcej!
W tej chwili z jamy w kącie wypełzł gad i olbrzymią paszczą zwrócił się z sykiem ku Glaukusowi. Jona krzyknęła. Grek rzekł:
— Czarownico! odwołaj węża, bo mu łeb strzaskam!
— Nie uczyni ci nic złego. Nie jest jadowity.
Gad przysuwał się, sycząc złowrogo. Glauk odskoczył, zręcznie pochwycił głownię z ogniska i cisnął na głowę płaza, który padł u stóp starej. Porwała się w okrutnej pasji. Trzęsła wzniesionemi pięściami, wyjąć:
— Niegodziwy! za gościnny przytułek zapłaciłeś mi, mordując jedyną istotę, która mnie kochała. Przeklinam cię imieniem Orkusa! Bodaj zwiędła rychło twarz twoja, serce twe wyschło, imię shańbiło się, zgasła miłość. W ostatniej godzinie wspomnij głos proroczy czarownicy Wezuwjusza. A ty... — zwróciła się do Jony.
— Zamilcz! Jedno słowo przeciw niej, a ubiję ciebie — poskoczył ku starej Grek.
— Glauku! nie zabijaj jej! Dobra pani, przebacz mu! cofnij klątwę! — błagała Jona, kładąc na kolanach starej worek z pieniędzmi.
— Skończyłam — wybuchnęła śmiechem czarownica Tylko Parki odwołać mogą wyrzeczone zaklęte... Oddalcie się stąd. Burza ustała.
Wyszli. Jona drżała. Glauk objął ją:
— Ukochana! czy możesz wierzyć, że bogowie niebios lub piekieł posłuszni będą wezwaniu obłąkanej starości?
Ale nie dawała się ukoić. Była smutna, wzdrygała się ciągle przestrachem, milczała, idąc przy nim. Odnaleźli przy naprawionym powozie woźnicę, który wzywał Herkulesa, aby zawiadomił go, czy pioruny nie obróciły jego państwa w żużle.
Kiedy przejeżdżali koło bramy miejskiej, ujrzeli lektykę, niesioną przez niewolników.
— Kto wychodzi o tej porze za miasto? — spytał żołnierz, stojący na warcie.
Z lektyki ozwał się głos.
— Arbaces Egipcjanin. Powrócę rychło.
Glaukus zdziwił się.
— Dokąd ten chory starzec wędruje o tej porze?
Serce Jony na dźwięk imienia nikczemnego kapłana i niespodzianego z nim spotkania jeszcze mocniej ścisnęło się złem przeczuciem. Szepnęła:
— Bogowie! zachowajcie mi mojego Glauka!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edward Bulwer-Lytton i tłumacza: Leopold Blumental.