Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Leż! — wrzasnęła stara. Mrożącem spojrzeniem obejrzała bacznie przychodniów i głosem grobowym, jakby idącym z wybrzeży Styksu, chrapliwym, spytała:
— Czego tu chcecie?
— Zbłąkani śród burzy prosimy o schronienie.
— Nie goszczę nikogo prócz sowy, lisa, ropuchy i żmiji, ale skoro weszliście, zasiądźcie przy ognisku.
Usiedli, nie śmiąc przemówić. Czarownica pierwsza przerwała długie milczenie, rzucając pytanie:
— Brat i siostra?
— Nie! — odparła Jona.
— Małżonkowie?
— Nie! — zaprzeczył Glauk.
— A więc kochankowie, ha! ha! ha!
Jej chichot napełnił złowrogo jaskinię. Rzuciła garść zielsk do dymiącego się kotła.
— To obłąkana! — rzekł cicho Glauk do Jony.
Starucha dosłyszała.
— Łżesz! Mój śmiech jest mądry. Śmieję się, bo, kiedy widzę młodych, pięknych i zakochanych, bawię się, oglądając ich twarze przyszłe, zbrzydłe, pomarszczone starością, zwrócone ku sobie nienawiścią. Tak, będziecie nienawidzieć się... hal ha!
— Bogowie, odwróćcie omen! — zawołała Jona, chwytając zawieszony na szyi talizman, strzegący od złych uroków — dar Tesaljanki.
— Czy sądzicie, że ja nie byłam nigdy młodą i nie miałam kochającego serca, że byłam zawsze czarownicą góry?
— Dawno zajmujesz to smutne mieszkanie? — spytał Glauk.
— O, dawno... dawno! Masz słuszność, jest ono smutne. Znam jego tajemnicę. Tam w głębi wre piekło — wskazała palcem kościstym ziemię. Ciemne