Przejdź do zawartości

Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Osady polskie w Stanach Zjednoczonych Północnej Ameryki
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W kraju, gdzie takie przestrzenie, jak Cesarstwo Niemieckie i Francja, razem wzięte, stoją jeszcze pustkami; w kraju, którego niezmierne zasoby mineralne i rolnicze czekają tylko rąk ludzkich, gdzie zatem praca jest zarówno cenną, jak poszukiwaną, takie przymioty powinnyby zapewnić pomyślność naszym osadnikom. Na nieszczęście, jeśli nawet dochodzą do niej — to krzyżową drogą. O ile stany zachodnie, z tamtej strony Missisipi, są jeszcze puste, o tyle nadatlantyckie prawie już przeludnione. Szczególniej można to powiedzieć o państwie New York i mieście tejże nazwy, do którego przybija większa część przewozowych okrętów. Tam niema już ani cala kwadratowego niezajętej ziemi, rąk zaś do pracy prawie za dużo. — Przejeżdżając od oceanu Atlantyckiego ku Wielkim Jeziorom, widziałem naokół siebie kraj uprawny, podzielony na małe po większej części gospodarstwa, czyli t. z. farmy — i zaludniony do tego stopnia, że chwilami zdawało mi się, iż jestem w Belgji lub Anglji. Dotarłszy już nawet do splotu Wielkich Jezior, pociąg mija ustawicznie białe domy farmerów, miasta większe i mniejsze, a niekiedy i grody, do stu tysięcy mieszkańców liczące. W miarę posuwania się ku zachodowi ludność rzednieje, ale zwolna, miejscami staje się nawet znowu niezmiernie gęsto osiadłą. Granica Dalekiego Zachodu, czyli Far-Westu, z każdym rokiem oddala się od Atlantyku. Ohio, Indiana, Illinois z ogromnem Chicago są stanami mocno jeszcze zaludnionemi. Zachodni brzeg Missisippi również już został przekroczony przez pionierów, a ziemie puste, stepowe, dziewicze, zaczynają się dopiero na zachodniej ukrainie Jowy, o kilkanaście dni drogi wozowej od koryta Missouri. Tu dopiero podróżnik, który napróżno dotychczas upatrywał stepów, opisywanych przez Coopera, znajduje, czego szukał. Domów przydrożnych nigdzie już nie widać na widnokręgu, a oko gubi się w niezmiernym, bezbrzeżnym stepie, na którym wiatr migoce barwami tysiącznych kwiatów. Łby bawole, poprzybijane na stacjach kolejowych i olbrzymie wypchane szare niedźwiedzie, strzegące drzwi budynków, okazują, jacy są mieszkańcy tych przestrzeni. Wszystko tu zdradza krainę pierwotną i dziką. Z okien wagonu można świtaniem dostrzec antylopy, skaczące w bujnych trawach, lub dzikich czerwonych jeźdźców z piórami, pozatykanemi we włosy, harcujących za zwierzyną. Gromady kopców, usypanych przez pieski ziemne, są jedynemi miastami, przez które przejeżdża się poza Omaha. Jest to prawdziwa pustynia, prawdziwy ocean traw. Upływają dnie i noce, a step nie kończy się, w miarę tylko, jak zbliżamy się do Rocky Mountains, czyli gór Skalistych, wznosi się nieznacznie coraz wyżej i wyżej, tak, że stacja Sherman leży już na 8.242 stóp nad poziom morza, czyli na granicy wiecznych śniegów. Olbrzymie drzewiane galerje pokrywają tęż drogę w tych miejscach, która inaczej byłaby zasypana śniegami. Ale góry Skaliste nie są granicą, jeno tylko kością pacierzową pustyni. Gdy pociąg wydostanie się nakoniec z tego świata granitów, z tych „kanjonów“, kamiennych gardzieli, urwisk, złamów i przepaści, gdy minie góry Skaliste i sploty Wasaeru, wjeżdża w pustynię jeszcze dzikszą. Dopiero w Utah trafia na Ogden, większą osadę ludzką, zamieszkaną przez Mormonów, a leżącą niedaleko ich stolicy Salt Lake City. Ale Ogden i Salt Lake City to tylko oazy, reszta zaś kraju pusta. Nigdzie nawet nie zdarzyło mi się widzieć pustyni równie głuchej i, jeśli rzec można, równie groźnej w swoim majestacie. Z tamtej strony gór Skalistych to przynajmniej step, szumiący falą traw — z tej strony, aż do Sierra Nevada, to pustynia biblijna, bezpłodna, skalista, na której łysa ziemia poci się solą, a widnokrąg, zamknięty jakoby zwaliskami jakichś murów, przypomina krajobrazy z piekła Danta w ilustracjach Dorégo.
Te stepy, „kanjony“, góry i pustynie, to tak zwany Far-West — Daleki Zachód. Ludność całej środkowej Europy mogłaby się w nim pomieścić, a z jego bogactw rolniczych i mineralnych drugą taką cywilizację możnaby stworzyć. Ziemia tu niczyja. Ludność rolnicza zaczyna ją zalewać powoli od strony Chicago, ale kto osiada na brzegu, ten ma przed sobą zawsze ogromne przestrzenie niezamieszkane. Na owych brzegach też każdy może stać się właścicielem. Ale długo nacierpi się nasz chłop, nim zrozumie radę, rzuconą mu na Wschodzie od niechcenia:
Go to the Far-West. Idź na Daleki Zachód, a znajdziesz ziemię i robotę.
Pominąwszy już jednak to, że aby iść na Daleki Zachód, trzeba naprzód wiedzieć, że on istnieje, o czem nowo przybyły nasz chłop nie ma żadnego pojęcia — iść tam niełatwo. Sama podróż koleją z New Yorku do Chicago, choćby emigranckim tylko pociągiem, więcej prawie kosztuje niż z Hamburga do New Yorku. Potem i przybywszy już na ziemie niezajęte, trzebaż mieć pługi, siekiery, kosy, wozy, konie, muły, broń przeciw dzikim zwierzętom, ziarno na zasiew, słowem: cały tabor osadniczy. Tymczasem chłop nasz, z którego ostatni grosz wyciśnięto w New Yorku, albo wcale nie może się na Daleki Zachód wydostać, albo, jeśli się wydostanie, wówczas wobec tych pustyni i niebezpieczeństw ujrzy się samotnym i bezbronnym. Historja liści wśród burzy zaczyna przybierać obrót tragiczny. Jednakże pod groźbą głodowej śmierci większość wychodźców musi wydostać się z przeludnionych wybrzeży Atlantyku w głąb kraju. Tam nietylko o ziemię łatwo, ale i rąk większa potrzeba, więc i praca gotowa. Pochód to jednak krzyżowy. Dziś zapewne jest lepiej nowo przybyłym, niż było dawniej. Dziś wychodzą już w Stanach Zjednoczonych gazety polskie, które o biedzie mogą rozgłosić; istnieją stowarzyszenia, zarządzające składki w nagłych wypadkach, ale i dziś, nim słońce zejdzie, rosa częstokroć oczy wyjada, nim zacznie się żyć własnym zapracowanym kawałkiem chleba, długo żyje się boleścią, gorzkiemi łzami... i wiele liści burza rozwieje na marne, nim reszta padnie koło jakiego polskiego kościółka na dalekich stepach Wisconsinu, Illinois, Teksasu lub Nebraski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.