Ordynat Michorowski/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Bór stał jak okręt na niezmierzonych przestrzeniach wietrznych, borykał się i zmagał. Przepastna zwała gałęzi ryczała na podobieństwo rozhukanych bałwanów morskich, roznosząc dokoła tytanicznego cielska oddech surowy i ostry jak sztylety. Porywała od swych stóp suche liście i rzucała je, rozpraszała, ciskała na swe bary, by natychmiast znowu zrzucać, a porywać nowe. Drzewa biły się wściekle, gryzły wzajemnie z trzaskiem, z łomotem. Jedne zarażały drugie impetem, wyzywały się czubami i bodły się z łoskotem i niosły wojnę w głąb zbitej masy konarów, coraz grubszych, okropniejszych.
Wicher walił z góry i z boków. Lecz i nizko na ziemi pełzali wrogowie. Szła jakaś ciemna wydłużona poczwara, krokiem zdradzieckim, jakby lisim. Sunęła dość prędko, chwilami, gdy wrzask gałęzi wywoływał jakby tętent koni, poczwara zatrzymywała się, słuchała, znowu pełzła. Czasem jęk drzew wydawał się wyciem upiorów, niby skowyt potępieńców przebiegał puszczę, mrożąc szpik w kościach. Wówczas mnogość rąk poczwary robiło znak krzyża. To szli ludzie. Tłum chłopów z siekierami rąbać „kniaziowy“ las. Cała gromada wyciągniętym wężem wżynała się w bór: szare świty, łapcie z łyka na nogach, w pomroce nocnej słabo widniejące siekiery.
Weszli. Bór przyjął ich szumem żałosnym, sypnął gradem mokrych kropli, wiązał im stopy gąszczem traw splątanych i korzeni. Ale chłopi, zwinni jak koty, brnęli śmiało, skacząc raźnie, bełkocąc z zadowolenia. Niedźwiedzie pomruki rozwlekły swe echa po uroczysku czarnych dębów i posępnie zwiastowały im śmierć.
Gdy pierwszy grom toporu buchnął groźnie, zadrżały nerwy drzew. Przerażenie szarpnęło członkami dębów; siekiery rozpoczęły kośbę. Warczało żelazo:
Buch! buch!
Dwustu chłopów przegięło się żarłocznym ruchem, dwieście twarzy bezmyślnych wykrzywił dziki śmiech tryumfu i chciwości, dwieście toporów wzniosło się w górę i ugrzęzło w twardem żylastem ciele dębów.
Bór stęknął. Groza i zdumienie ujarzmiły wojnę gałęzi, nawet wicher umilkł. Trwoga, nieznana tu, a nagła i ogromna, zatrzymała w miejscu oddech drzew. Jądra ich, serca, kipiące sokami ożywczemi, zastygły w niemym strachu.
Wicher z wroga odrazu stał się przyjacielem napadniętych. Szemrał łagodnie i od czuba do czuba niósł podzwon grobowej wieści.
Zabijają was, dęby! giniecie, dęby!
Ratunku! ratunku!
Barbarzyńskie topory w rękach bestji ludzkich grzmiały już donośnie, śmiało z rozmachem piekielnych cepów. Chłopstwo czuło się panami boru, i darło mu wnętrzności, zabierając wszechpotężnych magnatów puszczy. Siekiery niweczyły butne istnienia, druzgocąc je kawałem żelaza.
Bór szedł na pastwę, bór z jękiem konającego pomocy wzywał, bór płakał nad zgubą swych wodzów. A dęby toczyły krew, ciała ich pokryły się ranami, czuby trzęsły ostatnie dreszcze.
Ale stały, jeszcze stały wielkie, choć już słabnące, jeszcze czoła do góry pną. Krzywda się im dzieje, lecz mężne, trwają w chwale do końca.
Gdy kilkadziesiąt olbrzymich trupów legło z głuchym łomotem ostatnich tchnień, i gdy nad nimi rozszlochał się bór, i zwierzęcym wizgiem tłuszcza chłopska ogłosiła swój tryumf, w Biało-Czerkasach powstał zamęt.
Do sypialni ordynata zastukano gwałtownie.
— Co tam?!
Zdyszany głos za drzwiami wyrzucił krótko:
— Chłopi rąbią las!
Ordynat zerwał się, jak ugodzony.
— Który! gdzie!?
— Uroczysko czarnych dębów!
— Konia podawać! prędko! Strażacy na koń! Cała służba!
Kamerdyner biegł spełnić rozkaz.
Ordynat ubierał się gorączkowo.
On kochał te dęby, przeniósłby je do Głębowicz, gdyby mógł.
Jego dęby tną! Dęby giną... Chryste!!!
Nie upłynęło kilkanaście minut, kiedy ordynat, na nic niepamiętny, w ubraniu do konnej jazdy i w lekkiej burce gnał do boru na czele zastępu strażaków, kilku strzelców i służby. Tuż za nim, leżąc na koniu, cwałował wierny Jur i klął w duszy, zły, że nie miał pod ręką swoich chłopców, strzelców zwierzynieckich, dla obrony pana i jego boru.
Wiatr gwizdał w uszach, ćwiczył ordynata, ostrem zgrzebłem wbijał mu się w piersi. Rwali w pomroce, lecąc jak orły drapieżne niesione zemstą. Dziesięciu strażaków z pochodniami naprzód, krwawą szarfą znaczyli przybycie pomocy nieszczęsnej puszczy.
Wpadli w bór jak szalony, rozżarty płomień i wzniecili popłoch. Pochodnie rozlały się na wszystkie strony. Każda goniła kilku chłopów. Wrzaski uciekających ogłuszały. Chłopstwo zmykało bez tchu, gonione tętentem koni, blaskiem smolnych zarzewi. Biało-Czerkascy nie bili, mieli wyraźny rozkaz jedynie rozpędzić tłum. Ale przeklinali „mużyków“, jak kto umiał, bo to rozsiewało strach. Chłopi ogromni, zarośnięci kudłami, rzucali topory, i oślepli z trwogi, rozbiegali się jak szakale, skacząc i przewracając się przez powalone dęby. Gdy pomiędzy dwoma pochodniami ujrzeli pędzącego ordynata, krzyk wzmógł się. Pojedyńcze głosy chrypiały:
— Kniaź! Kniaź! Michorowskij! Baczysz? Ratujte ludy!
Chłopi stale nazywali ordynata „kniaziem“, nawet nie ze względu na mitrę, lecz na miljony. Takiego bogacza bez tytułu „kniazia“ nie pojmowali.
Teraz był on dla nich antychrystem. Spadł tak nagle w ognistych smugach, dyszący gniewem, jakim go nigdy nie widzieli. Chłopi zwątpili nawet czy to „Michorowskij“; a może upiór z mogiły? Donośny głos jego ścinał ich lękiem.
Nie było możności wytłumaczyć im nic, ani spytać dlaczego rąbią dworski las. Ordynat zwoływał ich, bez skutku. Rozpierzchli się tak szybko, że ujęto tylko kilku najzajadlejszych przewodników. Ale i ci, prócz drapania się w głowę i niezrozumiałego bełkotu, nie dawali wyjaśnień. Przestrach zniszczył ich odwagę, zdusił tryumf i żądzę zaboru. Ordynat, patrząc na nich, litośnie kręcił głową. Ta dzicz mogła uledz złym wpływom tem łatwiej, że brakło im szczypty cywilizacji, główną zaś ich cechą była chciwość.
Michorowski oglądał szkodę. Z żalem patrzał na potężne pnie dębów leżących ciężko na ziemi. Na odkryte rany, błyszczące świeżemi słojami, na mnóstwo rozłupanych drzazg, sterczących jak noże. Ordynat stał na tem cmentarzysku, niemal głowę chciał odkryć przed zwłokami mocarzów boru. A dęby nie ścięte mruczały cicho, rade z ocalenia, wdzięczne za ratunek, ale smutne, ale łzy roniące na ciała towarzyszów poległych.
Cały bór był jeszcze w osłupieniu, niemy, pod wrażeniem odegranej tu tragedji, głuchy, stroskany.
Ordynat wracał do pałacu wolno, z głową zwieszoną, jak po pogrzebie.
Drogę oświecały mu pochodnie; dokoła niego człapali konni; chłód przenikał go aż bolesny. W piersiach uczuł przebicie jakby dzidą, miecze miał w płucach. Brakło mu oddechu nawet do prędkiej jazdy.
Ale myślą był ciągle przy dębach.
Na szczęście nie wiele umarło. Takie kolosy i już bez życia, bez duszy. Nie zaszumią już, umilkły na wieki.
Ordynat westchnął.
Uczuł silne ukłucie w boku.
— Czym ranny? — pomyślał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.