Ordynat Michorowski/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Dęby wołyńskie, olbrzymy niebotyczne trzęsły potwornemi głowami. One tylko zielone swe grzywy rozpościerały dumnie i butnie nad morzem rozhulanych po puszczy barw jesiennych.
Dęby wołyńskie parły do słońca całą siłą swych tęgich muskułów. Zaborcze swe ramiona wżerały pomiędzy gałęzie innych drzew, brały je pod siebie i znowu szły dalej, i znowu dławiły słabszych.
Dęby wołyńskie, rozwielmożnione, poważne, królowały puszczy, biorąc ją we władanie. Sypały na ziemię grad żołędzi na pokarm dla dzików.
Dęby wołyńskie, praojcowie puszczy, panowie jej i opiekunowie. One ściągały na siebie pioruny, chroniąc inne drzewa; one opierały się nawałnicom wichrów; one dawały cień, one dawały ton główny leśnej filharmonji. One pierwsze rozbrzmiały donośną pogwarą na powitowanie swego pana, pierwsze pochyliły czuby w wasalskim pokłonie ordynatowi Michorowskiemu.
Za niemi poszedł cały bór, ustrojony w złotogłów. Roztocz kolorów, otchłań burzących się barw.
Ordynat wjechał w bór i stanął zdumiony, pochłonięty.
Na swym folblucie wydał się sam sobie drobnym jak pyłek, jak atom.
Patrzał na puszczę, podziwiał ją i żył jej życiem, wchłaniał jej moc.
A puszcza grała. Grała melodję tonów tęczowych-słonecznych, dla oczu grała.
Dziwy się tu działy, tyle naraz bogactw, tyle żywiołów zbratanych z sobą. Przepastna bezdeń cudów.
Bór żył, gwarząc z sobą, i dzieje swe opowiadał. A czasem tęsknił i marzył, a czasem się burzył. I wzajemnie do snu się kołysał, i razem rozpaczał, i razem się cieszył.
Bór zgodny, niebotyczny.
Ordynat Michorowski, zagłębiony w cieniach puszczy, owiany zapachem jesieni, rozmawiał z duszą swą starganą. Przepojony był wrażeniem, spity czarem natury. Rwały mu się z pod serca uczucia obłędne w swej żałosnej tęsknicy. I jakieś zgrzyty, i bunty, i straszny obuch niedoli. Przepyszna, ale jesienna barwa lasu działała na niego gnębiąco; wielkość puszczy — przeciwnie — dodawała mu mocy, wlewając tęgość do krwi. Chwilami czuł się silnym, nawet potężnym, walczyłby z demonami. Przeszłość odsuwał wówczas brutalnie. — Najtragiczniejsze momenty życia jego malały, w wyobraźni widział jakiś ogrom niepojęty, jakiś czyn wielki, do którego dążyć — jest celem, który spełnić — jest istotą bytu. Nie obejrzeć się za siebie. Stało się! Czarny korytarz, wiodący do katakumb wspomnień, zasunąć kirem i nie zaglądać doń już nigdy. Ciche szmery, w duszy płynące z przeszłości, zagłuszyć nowem hasłem. Nie cofać się i nie stać na miejscu.
Naprzód! Naprzód!
Być, jak ten las górnym i rozgłośnie szumiącym, jak te dęby pełnym władzy i majestatu.
Ale czy to wystarczy? Czy można przejść przez niebo i zapomnieć o niem?... Czy jeśli kto przebył raj na ziemi, nie będzie spalonym przez ogień czyśca?
Ale żal, a zgryzota? ci straszni wrogowie duszy zbolałej? Upomną się zawsze o swe prawa, spopielą jaźń duchową, położą na niej piętno wiecznej pamięci. Twarde prawo, i ratunku nań niema. Silna wola, konieczność, to są jedynie środki objektywne, jak morfina, podtrzymująca niknące ciało. Zły los wprowadza istotę ludzką na szlaki złociste, pełne barw, blasków, obłoków. Pozwala nawet wejść do tych zaczarowanych otchłani szczęścia, pozwala posłuchać szumu skrzydeł, które tam wibrują, pozwala prześpiewać jedną strofkę tego hejnału błogosławionego, który tam rozbrzmiewa.
Pozwala, aby cofnąć człowieka z tych cudownych przepaści do dawnego bytu bez promieni, by wydał się popiołem po złotym ogniu. Pozwala, aby ten hejnał nieuchwytny, bo krótki, przeistoczyć na zawsze w treny, aby czarowny szum skrzydeł przemienić w szpony innego życia, które rozkrwawiają wspomnienia poto, by wydobyć z nich wieczną tęsknotę.
Waldemar pamięcią rozpalał tę swoją błyskawicę życiową, ale czyniąc to zarazem z okrucieństwem wyrafinowanem darł na cząsteczki włókna swego serca. Z ordynata opadły już marzenia, skruszyły się zapały młodzieńcze. Został tylko podkład jego istoty wewnętrznej twórczy, mogący rozszerzać się i obejmować coraz nowe płody szczytnych myśli, celów idealnych. Czyny swe nieść na barkach życia, zamiast szczęścia. Nie dławić tęsknoty, ale ją mieć, jako swe najdroższe sanktuarjum.
Zmrok wpełzł w puszczę i zaszemrał. Cicha pogwara, od dębów poczęta, szła wśród boru. Drzewa mówiły sobie dobranoc.
I oto pod wpływem gawędy wieczornej lasu, czarny kir okrywający katakomby jego tragedji podniósł się i wyleciał z za niego rój białych gołębi, i trzepotał skrzydełkami białemi i białoróżową chmurą okrążał głowę Michorowskiego.
Opadły go srebrne ptaki — wspomnień. Wspomnienie! coś cudownego i pięknego! co sięga w krainę baśni, o czem trzeba śnić z zamkniętemi oczami. Wspomnienie powinno się znajdować wewnątrz skarbca, jak pamiątka, do której należy się zbliżać w skupieniu ducha, z uwagą, by ta reszta dawnej świetności nie uległa rozbiciu.
Chmura śnieżnych gołębi krążyła, stukając dzióbkami do zamkniętego gmachu duszy ordynata. Szeleściały atłasiste piórka upartych ptaków. Dobić się chciały do skarbca i uchwycić złożone w nim klejnoty, by razem z tamtemi cudami utworzyć uroczą, jarzącą blaskami zorzę i skąpać w niej umysł Michorowskiego. Trzepotały się ptaszyny, kwiliły i już były blizko rozświtu zorzy. Już serce Waldemara zalewała słodycz niepojęta, haszyszem nasiąkały nerwy, mózg oddał się bezsprzecznie pod ich władzę. Całą duszą, całą istotą otwierał złote wrota swego sezamu, by na progu jego upaść z niemocy wyczerpania upoistego.
Ale bór zatrząsł się groźnym wichrem, pęd ostry przeleciał czuby dębów, targnął niemi, runął niżej, w puszczę drzew i szamotał się zajadle, grzmiał na konarach i w dziuplach świstał. Powstał harkot, zamęt, ryk w cichym przed chwilą borze. A noc niezgłębiona szła na pomoc hordom wichru i waliła w czeluść puszczy ciężką swą postacią w czarnej todze.
Pierzchły stada gołębi, wiew czarownych skrzydeł wspomnień przycichł, ginął i znikł. Przestały kwilić cudne głosy i wrota złote zawarły się z trzaskiem. Uleciały ostatnie piórka wspomnień. W pomroce rzeczywistości tylko rozlegał się huk miotanej wichurą puszczy i szelest spychanych z drzew liści.
Duże krople deszczu opadły ostro, jak kulki ołowiu, i najpierw słabym szmerem, potem coraz szybszym, głośniejszym, rozniosły się po drzewach jak lecący groch.
Reszta marzeń ordynata frunęła, głuszył je deszcz, smagał wiatr.
Ordynat spiął konia ostrogami. Linją leśną jechał do Biało-Czerkas, zmęczony duchowo wycieczką swą poza kir przeszłości. A za nim zostawał bór czarny, huczący, zostawały dęby, przemożne siłą, dumne ze swej potęgi, pełne brawury i majestatu.
O dęby! nie znacie toporu, więc butny wasz głos.
Szumcie rozgłośnie, wołyńskie dęby! nikt nie rani was. Szumcie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.