Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli. Bór przyjął ich szumem żałosnym, sypnął gradem mokrych kropli, wiązał im stopy gąszczem traw splątanych i korzeni. Ale chłopi, zwinni jak koty, brnęli śmiało, skacząc raźnie, bełkocąc z zadowolenia. Niedźwiedzie pomruki rozwlekły swe echa po uroczysku czarnych dębów i posępnie zwiastowały im śmierć.
Gdy pierwszy grom toporu buchnął groźnie, zadrżały nerwy drzew. Przerażenie szarpnęło członkami dębów; siekiery rozpoczęły kośbę. Warczało żelazo:
Buch! buch!
Dwustu chłopów przegięło się żarłocznym ruchem, dwieście twarzy bezmyślnych wykrzywił dziki śmiech tryumfu i chciwości, dwieście toporów wzniosło się w górę i ugrzęzło w twardem żylastem ciele dębów.
Bór stęknął. Groza i zdumienie ujarzmiły wojnę gałęzi, nawet wicher umilkł. Trwoga, nieznana tu, a nagła i ogromna, zatrzymała w miejscu oddech drzew. Jądra ich, serca, kipiące sokami ożywczemi, zastygły w niemym strachu.
Wicher z wroga odrazu stał się przyjacielem napadniętych. Szemrał łagodnie i od czuba do czuba niósł podzwon grobowej wieści.
Zabijają was, dęby! giniecie, dęby!
Ratunku! ratunku!
Barbarzyńskie topory w rękach bestji ludzkich grzmiały już donośnie, śmiało z rozmachem piekielnych cepów. Chłopstwo czuło się panami boru, i darło mu wnętrzności, zabierając wszechpotężnych magnatów puszczy. Siekiery niweczyły butne istnienia, druzgocąc je kawałem żelaza.
Bór szedł na pastwę, bór z jękiem konającego pomocy wzywał, bór płakał nad zgubą swych wodzów. A dęby toczyły krew, ciała ich pokryły się ranami, czuby trzęsły ostatnie dreszcze.
Ale stały, jeszcze stały wielkie, choć już słabnące, jeszcze czoła do góry pną. Krzywda się im dzieje, lecz mężne, trwają w chwale do końca.
Gdy kilkadziesiąt olbrzymich trupów legło z głuchym łomotem ostatnich tchnień, i gdy nad nimi rozszlochał się bór, i zwierzęcym wizgiem tłuszcza chłopska ogłosiła swój tryumf, w Biało-Czerkasach powstał zamęt.
Do sypialni ordynata zastukano gwałtownie.
— Co tam?!